To są nasze wrażenia po odsłuchu nowej płyty Sariusa

Zobacz również:Musical sci-fi. Kulisy trasy „Psycho Relations” Quebonafide (ROZMOWY)
sarius.png

Albumem Pierwszy Dzień Po Końcu Świata reprezentant Częstochowy na dobre podbił polską scenę rapową i został jednym z jej najważniejszych i zarazem najciekawszych elementów.

Droga Sariusa do sukcesu w rap-grze, którego nikt nie będzie mógł zakwestionować, była dotąd kręta. Wydaje się, że mimo złota i platyny facet musiał wreszcie odpalić taką bombę jak najnowsze wydawnictwo, by móc obdzwonić każdego z osobna i powiedzieć do słuchawki: halo, z tej strony Mariusz, jak nie będzie mnie w ścisłej topce roku, to lepiej idź do laryngologa. Takie teksty jak ten piszą się same!

1
Król obłąkanych zaświatów

Ostatnia dekada zmieniła konstrukcję mentalną polskich raperów. Jasne, love songi nie były niczym egzotycznym, ale już usilne wpatrywanie się we własną, ciemną, smolistą toń było uznawane za nieakceptowalną oznakę słabości. Trzeba było to poczytywać jako specyficzną dulszczyznę dużych, pospinanych chłopców, którzy nie umieją funkcjonować w przestrzeni publicznej bez stalowych jaj między nogami.

Teraz na scenie mamy całą paletę skrajnych emocji, których nikt się nie wstydzi i nie chce dusić w sobie, ale przy odsłuchu większości rozedrganych tracków Sarius mógłby lekką ręką zacytować wers Kaza Bałagane: przeżyj coś innego niż odejście dupy. Do premiery PDPKŚ wydawało się, że najczarniejszym i auto-apokaliptycznym wydawnictwem częstochowianina pozostanie I żyli krótko i szczęśliwie, ale możemy to już włożyć między bajki.

Jeśli trzy lata temu na głowę z dachu sypał się Tynk, to w tym momencie w jednej chwili runęły wszystkie ściany, grzebiąc gospodarza, a potem na dokładkę ktoś profilaktycznie zrzucił na ruiny bombę z napalmem. Oczywiście da się wyłapać jedną czy drugą linię, w której tli się płomyk nadziei, lecz podążanie tym tropem ociera się o nadinterpretację. To liryka rapera, który ciężko przeszedł etap neuroz, małych radości i wielkich rozczarowań, po czym popełnił zaplanowane od A do Z wewnętrzne samobójstwo, więc na zewnątrz emanuje w tym momencie wyłącznie boleśnie świadomy, acz dawny smutek. Tu nie trzeba uciekać się do horrorcore'ów, by przerazić fana. Najbardziej dołujący album roku już znamy – i nie jest to bynajmniej przytyk.

2
Glory Flow

Nawijacze często deklarują, że mają branżę w głębokim poważaniu, niczego nie słuchają i w ogóle są tak osobnymi bytami, że by odnaleźć ich inspiracje, trzeba domniemać i dociekać dniami i nocami – a i tak, przynajmniej według samych zainteresowanych, z zaprogramowanym skazywaniem się na porażkę. W tym przypadku możemy jednak mówić o sytuacji najrzadszej z rzadkich – gdy sam spopielił się człowiek, narodził się raper kompletny, który naprawdę nie znajduje punktu odniesienia wśród polskich kolegów po fachu.

Ktoś uważny powie: hej, przecież gość zawsze umiał pisać i rapować. No, umiał, i to nawet dobrze, ale da się również wyczuć, że właśnie osiągnął swoją najdoskonalszą formę. Jeszcze do premiery ostatniego wydawnictwa było słychać, że zarówno w jednej, jak i drugiej składowej rzemiosła szukał balansu. Jego kawałki, pomijając same podkłady, brzmiały jak zażarta walka między dążeniem do normalności i ucieczką w szaleństwo. Końcowy kształt każdego utworu był niekoniecznie planowaną wypadkową rezultatów tych małych, osobistych bitew.

Było w tym coś nieokiełznanego i dodającego kolorytu grze, ale sam z przyjemnością ostatecznie żegnam ten barwny okres. Mówię: ostatecznie, ponieważ pierwsze jaskółki zmiany dało się momentami wyczuć już na dwóch poprzednich płytach, które były lepiej wyważone, szczególnie pod względem flow. Teraz nad wszystkim zaczęła czuwać pełna świadomość, dzięki której mamy do czynienia z dopracowanym arsenałem zagrań. Teksty nigdy nie były napisane z taką precyzją, ale prawdziwe cuda dzieją się w nawijce. Obłąkane, agresywne partie, chłodne strzały, trafione w czas przyspieszenia, podpite ciągi, smęcenie na zwale, balladowe refy jak po purpurowym drinku – wszystko tu jest i wszystko wie, czemu tu jest. Perfekt.

3
Etno-tęskno

Jest tylko jeden facet w grze, z którym w tym momencie mógłby przybić pionę z Sariusem, jeśli rozmowa zeszłaby na sferę muzyczną, a szczególnie stylistykę podkładów. Jest nim – co być może zabrzmi zaskakująco – Lukasyno.

Zanim spalicie mnie za herezję, dajcie powiedzieć kilka słów. Otóż wspomniany wcześniej członek składu NON Koneksja znalazł bodaj najlepsze ujście dla swoich pomysłów dopiero wtedy, gdy dźwiękowo wsiąkł w lokalność, w tym przypadku wschodnią (bo słowiańszczyzna to pojęcie tak szerokie, że jednak przeszarżowane w tym kontekście).

Nie sposób zaprzeczyć, że Gibbs – wraz z jednostkowym udziałem HVZX – wjechał na ten album jak lokalny watażka, któremu raz na jakiś czas towarzyszy kapela z rodzinnych stron. Jest coś cholernie intrygującego w tym, jak rzetelna praca została wykonana, żeby etno-tła, które można usłyszeć choćby w tytułowym tracku czy Na zawsze, nie brzmiały donatanowato i nie poszły w folk-popeliniarstwo. Dość powiedzieć, że na tym koncepcie został oparty Młody Weles, jeden z najlepiej napisanych i rozpisanych bangerów ostatnich lat.

Udaje się wszystko, serio. Nawet klawisze wyłamują się z nie tak znowu dawnego schematu polskiego pianko-fortepianko, nawet gitara elektryczna nie jest tą paździerzową gitarą elektryczną, którą wszyscy znają aż za dobrze. No i nawet Wampir, puszczający oko do tantiem z parkietu, nie brzmi jak wrzucony od czapy. Jest różnorodnie i spójnie jednocześnie, a najważniejsze, że spotyka się w pół drogi z tematyką – wszystko wpisuje się w kanon cykaczowego czarnego lustra, zimnego jak Wostok. Już nie musi nadchodzić inny dzień po końcu świata.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Pisze przede wszystkim o muzyce - tej lokalnej i zagranicznej.