Ktoś może powiedzieć: to jest taki film i taka książka, które trzeba wchłonąć, jak jest się młodym. Później człowiek staje się coraz bardziej zobojętniały. Te wszystkie antykonsumpcyjne gadki o rewolucji zaczynają śmieszyć, bo my tu o walce z systemem, ale przecież trzeba mieć co włożyć do garnka.
Jest w tym trochę prawdy. Co nie zmienia faktu, że Fight Club jest dziś przerażająco na czasie.
Jesteśmy pokoleniem mężczyzn wychowanych przez kobiety. Czy inna kobieta pomoże w naszych problemach?
Popkultura lat 80. nie miała wątpliwości. Jeśli mężczyzna, to wycięty według wzorca z osiedlowej siłowni Herkules; nieprzypadkowo najpopularniejszymi aktorami byli wtedy Arnold Schwarzenegger, Sylvester Stallone i Chuck Norris. Ale o ile Ameryka czasów Ronalda Reagana kipiała testosteronem, o tyle lata 90. przyniosły ze sobą lekki wiatr zmian. Coraz głośniej mówiło się o kryzysie męskości, kwestionowaniu zakorzenionych przez dekady postaw i szukaniu nowych tożsamości. Sporą rolę odegrała w tym działalność... kobiet. Córek feministek z lat 70., które dorosły i zaczęły odrzucać tradycyjne modele żon i matek, walcząc przy tym o wyrównanie płac. Efekty przyszły dość szybko – według badań National Center for Education Statistics w 1995 roku blisko połowa kobiet w USA zarabiała więcej lub tyle samo co ich mężowie.
Nagle faceci nie wiedzieli, co robić. Społeczeństwo z jednej strony wymagało od nich bycia takimi, jak ich ojcowie czy dziadkowie, z drugiej – sekundowało kobietom w ich walce o niezależność.
I tu przechodzimy do klubów wsparcia dla mężczyzn, które zajmują ważne miejsce zarówno w filmie Davida Finchera, jak i jego literackim pierwowzorze, książce Fight Club Chucka Palahniuka. Tylko pozornie chodzi o wspólną psychoterapię facetów cierpiących na poważne choroby, jak rak prostaty czy rak jąder. W rzeczywistości kluby wsparcia zbierały mężczyzn, którzy czuli, że nie przystają do oczekiwań współczesnego świata, a dodatkowo choroby sprawiły, że nie są wystarczająco męscy. Jak Wielki Bob, były kulturysta i właściciel trzech siłowni, któremu amputowano jądra, a zażywane sterydy wpłynęły na rozrost jego piersi. Wtedy powiedzielibyśmy – zupełnie nie jak u faceta! Ci sami odszczepieńcy znaleźli się później w Podziemnym Kręgu, nielegalnym klubie walki, którego jedna z zasad – poza tymi dwiema najsłynniejszymi, które doskonale znacie – brzmiała: nie pozabijajcie się podczas bijatyki. Cała reszta dozwolona.
Od premiery książki Palahniuka minęło 26 lat. Od momentu, w którym jej filmowa adaptacja trafiła do kin – 23. Tymczasem problem niedopasowania mężczyzn do konkretnych wzorców wciąż istnieje. Bo nawet jeśli dyskurs o kryzysie męskości jest powszechny, a faceci nie boją się mówić o uczuciach, za co jeszcze kilkadziesiąt lat temu zostaliby wyśmiani, to sieciowa fora stały się przyczółkiem dla wszelkiej maści inceli, obwiniających kobiety za swoje życiowe niepowodzenia. Powiązanie jest aż nazbyt widoczne – nie bez przyczyny i kluby wsparcia, i Podziemny Krąg były zarezerwowane dla mężczyzn, którzy potrzebowali bodźców, by znów poczuć się ważnymi. Męskimi. Nigdzie nie jesteś tak żywy jak w Podziemnym Kręgu. Kiedy ty i ten drugi facet stoicie pod tym jednym światłem pośrodku tych wszystkich widzów. W Podziemnym Kręgu nie chodzi o wygrane i przegrane walki. Widzisz faceta, który przychodzi po raz pierwszy i ma tyłek jak biały bochenek chleba. Widzisz go sześć miesięcy później i jest jak wyrzeźbiony z drewna – pisał Palahniuk. Dokładnie to samo obsesyjne pragnienie prawdziwej, opartej na pewności siebie męskości płynie z internetowych chanów, gdzie męscy użytkownicy biją się na słowa i obraźliwe, nierzadko mizoginistyczne treści. W dzisiejszym świecie wygrywasz tylko przez poniżanie innych – powiedział kiedyś Mike Cernovich, blogowa supergwiazda amerykańskiego internetu. W erze przedinternetowej wystarczyło poniżenie na ringu, na oczach innych klubowiczów, żeby udowodnić, że jest się jednym z nich. We're still men! – jak krzyczy jeden z bohaterów filmu.
Kupujesz meble. Mówisz sobie: to jest ostatnia kanapa, jakiej będę potrzebował w życiu. Kupujesz kanapę, potem przez parę lat jesteś zadowolony, że cokolwiek będzie się działo złego, masz przynajmniej rozwiązaną sprawę kanapy. Potem idealne łóżko. Zasłony. Dywan. A potem jesteś uwięziony w swoim uroczym gniazdku i stajesz się własnością rzeczy, które kiedyś były twoją własnością.
Oto paradoks kultury konsumpcyjnej – dążysz do tego, by mieć rzeczy, chociaż tak naprawdę nie będą należeć do ciebie. Coś o tym wiedzą wszyscy kredytobiorcy, spłacający mieszkania przez dwie lub trzy dekady, mając przy tym pełną świadomość, że ich wymarzone gniazdko wciąż należy do banku. Kiedy Fight Club wchodził na ekrany, masowa widownia odbierała go nie jako film o kryzysie męskości, ale manifest antykonsumpcyjny. To o czym tak naprawdę jest? I o tym, i o tym, choć potrzeba było trochę czasu, żeby wychwycić jego drugie dno.
Ta ucieczka od przyjętego dekady wcześniej modelu, wedle którego sensem życia jest codzienna harówka ku zaspokojeniu potrzeb własnych i rodziny, przewija się zresztą przez wiele głośnych tytułów lat 90.: Trainspotting, Clerks, Slackera... W Fight Clubie i Palahniuk, i Fincher zauważyli, że wielu współczesnych mężczyzn tak naprawdę nie potrzebuje zaspokoić niczyich potrzeb, skoro sami dotarli do tego punktu, w którym zostali zaimpregnowani na uczucia, przestali wierzyć w cokolwiek. Lekarstwem na tę apatię okazało się swojskie okładanie po mordach. Przemoc ma tu charakter terapeutyczny, oczyszcza z zawiedzionych oczekiwań, jakie nosili na barkach przegrani faceci z Podziemnego Kręgu. Dlatego kiedy wyjdą na powierzchnię, opuszczą klub i ruszą w miasto, żeby dokonywać aktów agresji, kultura zdobywania zastępuje kulturę posiadania. W końcu i tak wszyscy członkowie Kręgu czuli egzystencjalny lęk przed tym, że choć mają wszystko, to i tak w głębi duszy mogą czuć niedosyt.
Dziś społeczeństwo też się radykalizuje. I chociaż publiczne akty przemocy zdarzają się stosunkowo rzadko – najgłośniejszym przypadkiem z ostatnich lat były masowe protesty po śmierci George'a Floyda – to silna polaryzacja scen politycznych i rosnąca popularność polityków, reprezentujących bardzo skrajne odłamy daje poważnie do myślenia. U podstaw ich programów politycznych jest dotarcie do tych odbiorców, o których przez dekady zapominali przedstawiciele partii centrowych. Dlatego biała Ameryka z uboższych stanów głosowała na Donalda Trumpa, a Marine Le Pen cieszy się ogromną popularnością wśród tych Francuzów, którzy nie zagłosują na jawnie umizgującego się do finansowych elit Emmanuela Macrona.
„Fight Club” był krzykiem tych, którzy chcą być wysłuchani. Wyrazem wściekłości wychowanych w neoliberalizmie, którym wmawiano, że osiągną wszystko, a nic z tego nie wyszło.
Zresztą rzeczywistość bardzo szybko dopisała do Fight Clubu smutną puentę. Ledwie miesiąc po amerykańskiej premierze filmu na ulicach Seattle doszło do tzw. Battle of Seattle, czyli agresywnych protestów organizacji pozarządowych, odbywających się podczas szczytu Światowej Organizacji Handlu. Policja pacyfikowała demonstrujących, a ranni zostali także przypadkowi przechodnie. Battle of Seattle była pierwszą tak poważną manifestacją antyglobalistyczną, zapowiadającą zamieszki podczas szczytu G8 w Genui (rok 2001), w wyniku których zniszczono dziesiątki budynków, w tym genueńskich banków.
Dopiero, kiedy wszystko stracisz – mówi Tyler – masz swobodę robienia wszystkiego, co chcesz.
Narrator, główny bohater Fight Clubu, nie może spać. Jego terapeuta zaproponował mu branie udziału w grupach wsparcia dla ciężko chorych osób, trochę na zasadzie: chłopie, nie rozczulaj się nad bezsennością, idź i zobacz prawdziwe cierpienie. Ale im dalej angażuje się w działalność grup, a później im mocniej bije się w Podziemnym Kręgu, tym jest z nim gorzej. Kiedy razem z Tylerem tworzą kultopodobną organizację Operacja Masakra, która ma zniszczyć współczesną cywilizację, jest już wrakiem człowieka.
Palahniuk i Fincher wpisali się swoimi dziełami w cykl, w którym mały, pojedynczy człowiek ruszył z bronią na ludzkość. Tak jak główny bohater Upadku Joela Schumachera, dający upust frustracji, hasając po Los Angeles z naładowaną bronią. Albo Joker, u którego choroba psychiczna pogłębia się wraz z niemożnością dopasowania się przez Arthura Flecka do ogólnie przyjętych ram. To jednostki, które zmuszono do codziennej, bezrefleksyjnej pracy, ale one nie potrafią wpasować się w ten kierat. Często wyśmiewane ze względu na swoją inność. Kilka miesięcy przed premierą Fight Clubu Ameryką wstrząsnęła masakra w Columbine, gdzie dwóch wyrzutków przyszło do szkoły z bronią i zabiło dwunastu uczniów. W 2011 roku Anders Breivik zamordował w Norwegii aż 69 osób, argumentując rzeź walką z multikulturalizmem, niszczącym chrześcijańskie fundamenty Europy.
Terrorystyczne zamachy stają się ponurą codziennością. W większości są motywowane tym samym – niezgodą na funkcjonowanie współczesnej cywilizacji, środkowym palcem wymierzonym uniformizacji społeczeństwa, najbardziej radykalną formą sprzeciwu, na jaką można sobie pozwolić. Dopasowaniem świata do własnej wizji tego, jak powinien wyglądać. Potworne, ale prawdziwe. I kiedy dwa lata po premierze filmu samoloty wbiły się w wieże World Trade Center, to słynna scena, w której dwójka głównych bohaterów filmu Davida Finchera, Narrator i Marla, patrzą na walące się biurowce, stała się jeszcze bardziej dosłowna. Podziemny Krąg przestał być podziemny, walka ze współczesną cywilizacją właśnie się zaczęła.
I trwa do dziś. Od weekendu Fight Club można oglądać na platformie HBO Max, ale ostrzegamy – zwłaszcza teraz ten seans nie należy do najprzyjemniejszych.
śródtytuły są fragmentami książki „Fight Club” Chucka Palahniuka (tłum. Lech Jęczmyk)
Komentarze 0