- Są w Polsce kluby, w których da się zarobić lepiej i w spokojniejszej atmosferze. Mieliśmy w zeszłym roku drugą średnią frekwencję w lidze, więc wiadomo, że są tu też oczekiwania i presja - mówi dyrektor sportowy Białej Gwiazdy przed startem rundy wiosennej Ekstraklasy.
Tuż przed startem wiosny w Ekstraklasie ma pan poczucie, że udało się zimą wykonać założony plan, czy jednak zaskoczyło was, że straciliście dwóch podstawowych piłkarzy?
Tomasz PASIECZNY: - Nie oszukujmy się: nie wchodziliśmy w okienko z założeniem, że sprzedamy dwóch podstawowych zawodników. Z tyłu głowy każdy miał, że pewnie odejdzie Yaw Yeboah, bo już w poprzednim oknie pojawiały się za niego oferty i spodziewaliśmy się, że teraz też pewnie przyjdą. Zwłaszcza że jesienią rozegrał mecze w kadrze. Biznesowo patrząc, zakładaliśmy, że teraz, albo najpóźniej w lecie, trzeba będzie go sprzedać. Tu wszystko wydarzyło się więc zgodnie z planem: przyszedł za darmo, znaleziony w niższej lidze hiszpańskiej i to zaprocentowało, przynosząc klubowi pieniądze.
A Aschraf El Mahdioui?
- Jasne, że nikt, zwłaszcza mając cele takie jak my, nie chce się pozbywać dwóch kluczowych piłkarzy w kilka tygodni. Ale po pierwsze, są pewne zapisy kontraktowe, które trzeba respektować, a po drugie są oferty, które ekstremalnie trudno odrzucić. Albo je odrzucasz, idąc mocno po bandzie i zastanawiasz się, co się będzie dalej, albo akceptujesz, starasz się zainwestować zarobione pieniądze i liczyć, że będzie lepiej. Oba transfery raczej musiały się wydarzyć, a my staraliśmy się reagować. Wyciągnęliśmy z oferty za Aschrafa absolutne maksimum.
Trudno było ją odrzucić, bo była tak dobra dla klubu, czy dlatego, że trudno blokować piłkarzowi transfer do Arabii Saudyjskiej, gdzie zarobi wielkie pieniądze?
- Nie, akurat w tym biznesie, jeśli ktoś chce płacić za jakiegoś zawodnika z Polski, zazwyczaj daje mu znacznie większe pieniądze. Nieważne, czy to Arabia Saudyjska, Stany Zjednoczone, Meksyk czy Włochy. Jednak w tym przypadku również propozycja dla klubu była nawet wyższa niż klauzula. Do tego doszły jeszcze procenty od przyszłego transferu i fakt, że zawodnik bardzo chciał tam iść. Trzeba było mu na to pozwolić. Jest to obarczone ryzykiem, ale musimy z tym żyć i próbować je zminimalizować.
Należy pan jednak do grona ludzi, którzy mówią, że to żadna strata sportowa i trzeba się tylko cieszyć, czy jednak ma pan poczucie, że piłkarsko ich brak mocno utrudni wam sprawę?
- Każde odejście zawodnika z podstawowej jedenastki to sportowa strata. Choć biorąc pod uwagę umiejętności Yawa, uważam, że mogliśmy wycisnąć z niego jeszcze więcej, bo ma ogromne umiejętności i potencjał. Być może nasza gra ofensywna zostanie odmieniona po odejściu Yawa, a akcenty będą bardziej rozłożone, mimo że nie mamy teraz takiego zawodnika jak on. Takiego jak Aschraf też nie, choć wydaje mi się, że jeśli szukać podobnego do niego piłkarza w obrębie naszego budżetu, znaleźliśmy najbardziej zbliżonego.
Fazlagicia?
- Tak, choć to nie zmienia faktu, że wyobrażaliśmy sobie linię pomocy, w której grają obaj. To by było coś, jak na warunki Ekstraklasy, ale się nie zrealizuje. Fazlagić jest podobny, ale będziemy z nim grali inaczej. Nawet nie mam pełnego przekonania, że będzie występował na tej samej pozycji. Każdego z odchodzących żałujemy, bo obaj mieli umiejętności, za które ktoś dał konkretne pieniądze.
Teraz będziecie pewnie uważnie śledzić, jak sobie radzą, bo zapisaliście sobie procenty od kolejnych ruchów i potrzebujecie transferowej historii sukcesu.
- Przy każdym transferze z klubu ważne są dla nas procenty od kolejnej sprzedaży. Dlatego cieszą nas choćby informacje o tym, że Mateusz Lis może pójść do lepszego klubu w Turcji. Nie chodzi tylko o finanse, lecz o to, że chcemy dla wszystkich w Europie być gwarancją jakiegoś poziomu. Wiemy, gdzie jesteśmy, więc nie będziemy gwarancją, że odchodzący od nas piłkarze będą sobie radzić w ligach top 5, ale chcemy, by przebijali się tam, dokąd idą. Dla niektórych, którzy tu trafiają, Wisła jest następnym schodkiem do kariery. Gdybyśmy blokowali ich na naszym schodku, trudniej byłoby nam pozyskiwać kolejnych. Pozycjonujemy się na rynku dla wielu piłkarzy jako następny krok. Jako klub, z którego można odejść za dobre pieniądze. Wystarczy spojrzeć na ostatnie miesiące. Mateusz wyjechał do Turcji, Yaw do Stanów, mając też oferty z Meksyku, Aschraf do Arabii Saudyjskiej, otrzymując świetne warunki. Pokazujemy, że możemy być tym krokiem. Wiadomo, że liczy się to, co na boisku, a nie to, co w kasie, ale takie przykłady też interesują piłkarzy.
Także ta logika szła za transferem Aschrafa?
- Oczywiście. On parę lat był na Słowacji. To, że po pół roku gry u nas, wyjechał za takie pieniądze, działa na wyobraźnię kolejnych. Na przykład Fazlagicia. Na tej samej zasadzie działałoby też w drugą stronę, gdyby Aschraf był blokowany. Nie możemy sobie na to pozwolić. Chcemy się oczywiście rozwijać, ale do tego potrzeba pieniędzy i liczymy, że kwoty uzyskane z transferów nas do tego napędzą. Pierwszy raz od dziesięciu lat zainwestowaliśmy w jakiegoś piłkarza tak poważne pieniądze, jak w Fazlagicia. Nigdy nie zainwestujemy wszystkiego w nowych piłkarzy, ale jakąś część tak. Bo gdy kupuje się lepszych piłkarzy, jest większa szansa na sprzedanie ich za dobre pieniądze. Ale przede wszystkim na jakość sportową, która przełoży się na wyniki.
Upodobaliście sobie w tym okienku graczy z lig skandynawskich. To dlatego, że tam gra się systemem wiosna-jesień?
- Tak, wynikało to z praktycznego podejścia. Dużo trudniej ściągnąć w zimie piłkarzy za w miarę normalne pieniądze z lig, które grają w naszym systemie, bo kontrakty zazwyczaj wygasają im w czerwcu. W Skandynawii wiele umów podpisywanych jest do grudnia, więc na rynku są w zimie wolni piłkarze. Także dlatego Joseph Colley czy Sebastian Ring byli w naszym zasięgu. Dodatkowo zaczęliśmy trochę więcej pracować z danymi StatsBomba i swoimi, a mamy dostęp do statystyk dla jakiejś liczby lig. Siłą rzeczy, patrzymy później bardziej uważnie w ich kierunku. Choć tak naprawdę patrzymy wszędzie, bo przyglądamy się także Polsce, krajom ościennym, niższym ligom hiszpańskim, drugiej lidze francuskiej, która jest pełna dobrych piłkarzy, ale oni zazwyczaj nie chcą przychodzić do Polski i nie jest to kwestia pieniędzy. W Skandynawii jest w zimie dobry stosunek ceny do jakości. Wolelibyśmy wziąć zawodników z polskiego rynku, ale niekoniecznie się to udaje.
Piłkarze z polskiego rynku są jednak łatwiejsi do zweryfikowania pod kątem charakteru, a tego jesienią wam brakowało. Czy ten problem udało się rozwiązać?
- Ostatecznie nie da się tego sprawdzić, dopóki nie postawi się danego zawodnika w nowym środowisku. Można zebrać informacje od kolegów, trenerów, znajomych, którzy stworzą jakiś obraz piłkarza, powiedzą, czy sprawia problemy, jakie ma wady, czy jest głośny, czy cichy, czy to dusza towarzystwa, czy lider. To pomocne informacje, ale to, że ktoś jest liderem w Danii albo prowadzi szatnię na Węgrzech, niekoniecznie musi się przełożyć na szatnię Wisły. Tak samo to, że ktoś nie lubi paru kolegów z indyjskiej drużyny i się tam nie odzywa, nie oznacza, że tu też będzie smutny i będzie walczył ze wszystkimi. To nigdy nie daje pełnego obrazu. Trener chce walczaków i piłkarzy charakternych. Staramy się to badać, ale nigdy nie będzie tak, że przyjdzie tu siedmiu ludzi i każdy będzie miał topowy charakter. Jesteśmy, gdzie jesteśmy. Jasne, że chcemy wysokiego, szybkiego, środkowego pomocnika z dobrą techniką, o charakterze lidera, mówiącego po polsku, mającego dwadzieścia lat i piętnaście występów w kadrze, ale oni kosztują 20 milionów. Gdy są okazje, staramy się z nich korzystać. Mieliśmy wrażenie, że jest taką Michał Kaput, ale się nie udało. Często będzie jednak tak, że mamy jakieś wyobrażenie o piłkarzu, ale dopóki nie powtórzy się pięć opinii z niezależnych źródeł, nigdy nie będziemy mieć pewności. Zwłaszcza że czasem na miejscu się okaże, że ktoś źle się czuje w danym mieście czy otoczeniu. Jest zbyt dużo czynników, by go zagwarantować.
Receptą jest pozyskiwanie piłkarzy, których trener zna osobiście, jak Fazlagić czy Ondrasek?
- Z Fazlagiciem to trochę mit, bo trener Gula sprowadzał go do Żyliny, ale zaraz potem z niej odszedł. Enis opowiadał mi, że rozmawiał z trenerem jakieś trzy razy i to w szerszym gronie, raczej przypadkowo. Bezpośrednio się nie znali, choć oczywiście brat trenera był asystentem Żyliny, więc mieliśmy informacje z pierwszej ręki. Zdenek to natomiast człowiek, który na pewno bardzo nam pomoże. Ludzie mówią, że tylko w szatni, ale ja uważam, że także piłkarsko. Oglądaliśmy go na żywo w Norwegii i wierzymy, że ma jeszcze wiele przed sobą. Gdy spotkaliśmy się na kawie, podkreślał, że walczy o wyjazd na mistrzostwa świata, bo w czeskiej kadrze, poza Patrikiem Schickiem, sprawa jest otwarta, więc chce zrobić wszystko, by pojechać na turniej. A my chcielibyśmy mu w tym pomóc. Znamy go, wiemy, że mówi po polsku, ma świetny charakter i jakość boiskową. Posiadanie takiego napastnika bardzo nam się przyda. I jasne, że akurat za jego podejście mentalne wszyscy mogą ręczyć. Trener powiedział, że tego potrzebujemy, a Zdenek jest jedną z odpowiedzi na to zapotrzebowanie.
Jak wyglądała kwestia obserwacji pozostałych piłkarzy?
- Staramy się, by byli oglądani na żywo. Są czasem sytuacje, że pomysł na transfer wyskakuje w momencie, gdy już nie ma gdzie zobaczyć danego zawodnika, ale co do zasady większość naszych celów staraliśmy się oglądać na żywo. Nawet w Turcji udało nam się zobaczyć paru piłkarzy, o których myśleliśmy. Choć nikt oczywiście nie powie, że Luis Fernandes mógł tu przyjść dzięki temu, że go oglądaliśmy na żywo w jego ostatnim klubie. Wcześniej rozegrał jednak dwa sezony w Grecji na wyśmienitym poziomie. Wiemy, dlaczego nie grał w Emiratach. Jeździliśmy do Hiszpanii, Skandynawii, oczywiście do Czech, na Słowację i do Polski też. Gdy jest okazja, oglądamy każdego. Jeśli nie ma takiej szansy, też potrafimy z tym żyć.
Nie jest teraz przypadkiem tak, że łatwiej wam namawiać graczy z zagranicy, którzy jeszcze kojarzą markę Wisły, ale niekoniecznie wiedzą, że w ostatnich latach klub miał duże problemy?
- Zagraniczny piłkarz też potrafi spojrzeć w tabelę tego sezonu, poprzedniego oraz jeszcze wcześniejszego i też zobaczyć, że ciągle jesteśmy w dole. Każdemu przedstawia się historię klubu, by mieli pełny obraz. Być może coś w tym jednak jest. Zawodnicy dzielą się jednak przede wszystkim na takich, którzy szukają presji i chcą pod nią grać i wtedy Wisła jest dla nich świetnym wyborem oraz na takich, którzy niekoniecznie to lubią. Wtedy w Polsce są kluby, gdzie zarobi się lepiej i w spokojniejszej atmosferze. To nie jest zarzut, bo każdy szuka w karierze czegoś innego i innych rzeczy potrzebuje na boisku. Wisła ma markę, ale bardzo dużo klubów w Polsce ma większe pieniądze. Co oznacza, że czasem sama marka nie wystarczy, by kogoś przekonać. Przez miejsce w tabeli też pewnie jest trudniej kogoś przekonać, niż gdybyśmy byli w czołowej ósemce i mieli trochę więcej pieniędzy. Na wielu magia Wisły jednak jeszcze działa. Na przykład Colley miał lepsze oferty, ale chciał tu przyjść ze względu na to, że spodobała mu się atmosfera, kibice, miasto. To działa i na niektórych będzie działało. Ci, którzy szukają w karierze spokoju, raczej do nas nie idą. Mieliśmy w zeszłym roku kalendarzowym drugą średnią frekwencję w lidze, więc wiadomo, że są tu też oczekiwania i presja. Dla wielu to atut, ale dla niektórych wada.
Nie martwi się pan tym, że połowa waszych nowych nabytków jesienią grała bardzo mało?
- O Zdenka w ogóle się nie boję, bo jeszcze w grudniu grał w meczach, a za każdym razem, gdy do niego dzwoniłem, był na siłowni. Można go wypuścić z marszu i zagra trzy mecze z rzędu. O Luisa też się nie obawiam, bo choć mało grał, regularnie trenował przy 50 stopniach Celsjusza. Na obozie miał problemy zdrowotne, więc być może nie jest jeszcze gotowy na sto procent i nie wiem, czy będzie do gry na drugi, czy raczej na trzeci mecz, ale to mnie nie przeraża. A Momo Cisse jest jednym z pięciu skrzydłowych, którzy walczą o grę. Był w regularnym treningu pierwszej drużyny Stuttgartu i ma bardzo ciekawy potencjał fizyczny. To, ile minut zagrał, nie ma znaczenia. Co innego, gdy ktoś wraca po półrocznej kontuzji i musi się odbudowywać. Dopóki jednak jest w treningu, wszystko jest w porządku. Tak samo można by powiedzieć, że Nikola Kuveljić nie jest gotowy, bo grał jesienią niewiele. Cały czas jednak trenował, więc się o niego nie martwię.
Z pana wypowiedzi wnioskuję, że Cisse nie jest w klubie widziany jako bezpośredni następca Yeboaha?
- Mamy pięciu skrzydłowych, bo liczę na tej pozycji także Stefana Savicia. Rywalizacja napędza piłkarzy, a nikt nie przyszedł z gwarantowanym miejscem. Cisse jest u nas na półtorarocznym wypożyczeniu. Wiemy, jaki ma potencjał i dlatego Stuttgart go wziął. Liczymy, że go pokaże, ale nie jest tak, że od razu wskoczy w miejsce Yawa. Nie taki był plan. Zobaczymy, który z nich jest najlepszy. To, z czego w tym okienku się cieszymy, to fakt, że prawie wszystkich piłkarzy znaleźliśmy sami. Inicjatywa wychodziła z naszej strony, bo wiedzieliśmy, że będą dostępni i nam się podobali. Z Cisse było inaczej, bo został nam zaoferowany do możliwego wypożyczenia i dopiero wtedy zaczęliśmy go oglądać. Z Bundesligi to było tylko kilkadziesiąt minut materiałów, ale widzieliśmy też mecze sparingowe i jego występy z Francji. Pooglądałem go też na obozie, gdzie trochę pograł w sparingach i w gierce wewnętrznej. Na nasze warunki jest szybki i bardzo ciekawy piłkarsko. Nieregularny, jak każdy w tym wieku, ale może dać nam punkty, liczby i dużo jakości, o ile będzie zdrowy, przygotowany na sto procent i odnajdzie się w tym, co próbujemy grać.
Jeśli tak się stanie, skorzysta jednak tylko Stuttgart?
- Teoretycznie tak, ale gdy jest wypożyczony na osiemnaście miesięcy, my też możemy zyskać sportowo. A gdy kluby chcą ze sobą współpracować, zawsze coś po drodze może się wydarzyć, więc na nic się nie zamykamy. Na razie wszyscy są ciekawi, co pokaże i ile będzie grał.
Nie sądzi pan, że Fernandezowi, który grał już w Grecji i sporo zarobił w Emiratach, może brakować motywacji do pokazania się światu, jaką mają Hiszpanie przychodzący bezpośrednio z niższych lig w swoim kraju do Ekstraklasy?
- Widzę to skrajnie inaczej. Luis miał świetne dwa sezony w Grecji, gdzie wykręcał dobre liczby, grając na różnych pozycjach. Zaowocowało to transferem na Bliski Wschód, gdzie dostał kosmiczne pieniądze. Nie pograł, bo trener ściągnął kilku Brazylijczyków, a jego wyrejestrowano. Ma już jednak w głowie, że dobra gra zostaje zauważona i wynagrodzona. Dlatego liczy, że może mu się to przytrafić jeszcze raz. Przychodzi tu z myślą, żeby dać z siebie maksimum, a potem jeszcze raz pójść w górę. Jest bardzo pozytywnie nastawiony, głośny w szatni, podpowiada. Bardzo fajnie się wprowadził. Patrząc na niego i na profil Hiszpanów, którzy odnieśli w Polsce sukces, jest bardzo dobrym piłkarzem.
Czyli problem w ofensywie jest już nieaktualny?
- Zobaczymy w lidze. Wiele zależy od tego, na jakiej pozycji będzie grał. Może być dziewiątką, drugim napastnikiem, dziesiątką, ale grywał też na skrzydle. Kwestia znalezienia dla niego miejsca, nad czym trener pracuje. Liczę, że będziemy wiosną skuteczniejsi, choć jest też tak, że aby być skutecznym z przodu, funkcjonować musi każda pozycja. Począwszy od tego, jak wyprowadzamy piłkę, przez kogo i w jaki sposób budujemy akcje. Tu też mamy trochę do poprawienia, by przód funkcjonował lepiej.
Felicio Brown Forbes może odejść w każdej chwili, więc spytam o Jana Klimenta — czy ma pan poczucie, że wiosną stać go na znacznie lepszą grę niż jesienią?
- Jak dla mnie jest świetnym piłkarzem, ale być może nie jest typową dziewiątką. Trzeba sprawić, że zacznie właściwie funkcjonować z piłkarzami, którzy grają wokół niego. W sytuacjach, gdy trzeba zgrać piłkę, przyjąć, powalczyć na boku, jest fenomenalny. Gdy ktoś zobaczy jego występ w Białymstoku, gdzie owszem, nie wykorzystał dobrej okazji, dostrzeże jego sprytną grę na czas, walkę o każdą piłkę. Dał nam bardzo dużo. Oczywiście, że brakowało mu nieco pewności siebie, ale to wynika z różnych czynników. Wierzymy jednak w niego, bo jest świetnym piłkarzem. Wyobrażamy sobie, że ofensywa z nim może funkcjonować znacznie lepiej, ale to kwestia ułożenia różnych puzzli obok niego. Być może po debiucie z Zagłębiem wydawało się kibicom, że to będzie lis pola karnego, ale to piłkarz, który dużo gra z piłką, schodzi, cofa się i czasem brakuje mu potem czegoś pod bramką. Być może jednak to kwestia jednego gola, by znów nastawił się mocniej na strzelanie.
Sebastian Ring to z waszej strony zabezpieczenie sytuacji w razie, gdyby nie udało się wykupić Mateja Hanouska?
- Ring to nasza odpowiedź na to, jak chcemy grać w piłkę, jak dać trenerowi inną opcję rozegrania w budowie akcji od tyłu. To chłopak, który bardzo dobrze wyprowadza piłkę pod presją. Jego drużyna budowała akcje niezależnie od pressingu rywali. Potrafi zejść do środka i tam rozgrywać. Trener będzie wybierał pod konkretne rozwiązania taktyczne, bo obaj są ciekawymi piłkarzami. Poza tym Krystian Wachowiak wypadł na razie z rywalizacji z Hanouskiem i chcieliśmy mu dać możliwość gry. Musieliśmy więc mieć jakąś alternatywę. Postawiliśmy na Ringa, licząc, że pomoże nam w budowaniu ataków pozycyjnych.
Jak wygląda sytuacja Kevina Martina Krygarda?
- Kogo?
Norwega, którego próbujecie pozyskać.
- Nie lubimy odnosić się do spekulacji prasowych. Próbujemy pozyskać jeszcze jednego zawodnika do środka pola, to oczywiście prawda. Szukamy na wielu rynkach — skandynawskim też. Potrzebujemy kogoś, kto da nam dużo w defensywie — dynamikę, odbiory, ale nie będzie panikował pod presją i od razu grał długiej piłki. To nie jest proste, bo mamy ograniczone środki, nie każda drużyna dysponuje takim piłkarzem, a jeśli ma, szybko można dojść do graczy za dziesięć milionów. Próbujemy się wzmocnić i chcielibyśmy najpóźniej do drugiego meczu w rundzie mieć tę kwestię zamkniętą. To dla wszystkich niekomfortowe, że na razie się nie udało, ale bardzo nam zależy, by nie tylko dołożyć kogoś i powiedzieć, że mamy komplet, lecz sprowadzić kogoś, kto zrobi różnicę. Mamy na to jakieś środki i chcielibyśmy w to zainwestować, jeśli będzie taka potrzeba. Jeszcze nie zakończyliśmy okna, jesteśmy aktywni, więc na podsumowanie przyjdzie czas za tydzień-dwa. Część zawodników pójdzie jeszcze na wypożyczenie, ale nie chciałbym, aby nasze okno trwało do samego końca lutego.
Gdy patrzy pan w tabelę przed wiosną, widzi pan pięć punktów straty do górnej połówki, czy pięć punktów przewagi nad strefą spadkową?
- Oczywiście staram się patrzeć w górę i patrzeć, kogo gonimy, ale musimy być realistami, zachować odpowiedzialność i powiedzieć, że naszym pierwszym celem jest utrzymanie w lidze. Chcemy iść wyżej, widzimy, że ciekawe miejsca w tabeli są w naszym zasięgu, ale celem nadrzędnym jest to, aby nie spaść. Nikt sobie nie wyobraża, że mogłoby być inaczej, ale trzeba o tym mówić. Chcielibyśmy być oczywiście wyżej w tabeli niż w zeszłym roku, ale patrzę też w dół, bo trzeba sobie wzajemnie uświadamiać, że to też jest nasza sprawa. Dlatego, mimo odejścia niektórych zawodników, staramy się wzmacniać drużynę. Fajnie ułożyła się nasza przygoda z Pucharem Polski, gdzie chcemy iść po wszystko, co się da. Na papierze losowanie w ćwierćfinale jest dobre, choć Olimpia Grudziądz będzie mega ciężkim rywalem. Coś fajnego jest jednak możliwe i bardzo nam na tym zależy.
Na koniec rozstrzygnijmy jedną kwestię: które to pana okno transferowe w Wiśle? Wiele osób zastanawiało się jesienią najpierw czy już przypisywać panu zasługi, a później czy obarczać pana winą za letnie ruchy.
- Dla mnie to absurdalna dyskusja, bo choć dostałem w Wiśle dużą decyzyjność, transfery to nie są zero-jedynkowe sprawy. Nie chcę brać na siebie ani jednego transferu, ale też żadnego z siebie zrzucać. Na każdy pracuje rzesza ludzi. Jeśli zrobimy super transfer, nie będzie to zasługa Pasiecznego, lecz skauta, który jako pierwszy znalazł zawodnika, kolejnych, którzy pisali raporty, Arka Głowackiego, który dał zielone światło, zarządu, który dał pieniądze, rady nadzorczej, która dała się przekonać, że warto, trenera, który zaangażował się w przekonanie zawodnika i moja. Jestem twarzą projektu sportowego, transfery przechodzą przez mnie, ale na każdy ruch haruje masa ludzi. Każdy transfer staramy się robić tak, by mieć przekonanie, ale czy to coś gwarantuje? Jestem fanem Barcelony i wiem, że Dembele czy Coutinho, którzy kosztowali więcej niż nasz budżet na parę lat, nie zagwarantowali niczego. Przy transferach nie ma gwarancji, jest jedynie minimalizowanie ryzyka, co próbujemy robić: zbieramy dane, zmieniamy metody weryfikacji, jeździmy na mecze, inwestujemy większe pieniądze w cały proces skautingowy. Proces budowy drużyny jest jednak długi. To, co robi dział sportu, będzie widać za jakiś czas. Pół roku na ocenę zawodnika to często za mało. Neymar w Barcelonie też nie od razu grał super. Czasem zależy to od miliona rzeczy. Zdobyliśmy mniej punktów, niż chcieliśmy, część piłkarzy gra poniżej oczekiwań, ale czasem wpływa na to parę czynników niezależnych od nas, a czasem trzeba na nich poczekać. Sposób gry wymarzony przez trenera wymaga schematów, zgrania, odwagi. Część naszych piłkarzy już się na to otwiera, podejmuje więcej ryzyka w rozegraniu, a to może popłacać. Gdy uda się wyjść spod pierwszego pressingu rywala, na boisku robi się nagle dużo przestrzeni i gra się zupełnie inaczej. Trzeba jednak przejść ten pierwszy moment, nastawić na to piłkarzy. Na tym polega ich rozwój. Nie gramy ani nie punktujemy tak, jak byśmy chcieli, ale wierzymy, że to proces, w którym także piłkarze będą robili krok do przodu.
Rozmawiał Michał Trela
Komentarze 0