Ich kino jest tym, czym powinno być dobre dziennikarstwo. Mówi o sprawach ważnych tu i teraz. Przenikliwie, ale bez oceniania. Stroniąc od politykowania i publicystyki. Ciekawe, że to właśnie bracia Dardenne są tak kochani przez festiwal w Cannes.
A może właśnie to naturalne, skoro z najbardziej prestiżowej filmowej imprezy ze Złotymi Palmami wyjeżdżają przede wszystkim ci twórcy, którzy trzymają pulsomierz na tętnie współczesnego świata? Wystarczy sprawdzić, jakie produkcje wygrywały na Lazurowym Wybrzeżu w ostatnich dwudziestu latach. Od początku nowego milenium i oskarżeń wobec amerykańskiej polityki wewnętrznej i zewnętrznej (Słoń, Fahrenheit 11/9), przez filmy największego społecznika kina, Kena Loacha (Wiatr buszujący w jęczmieniu, Ja, Daniel Blake), po pochylające się nad wykluczonymi przez system Parasite. Choć Cannes to targowisko próżności, jurorzy regularnie nagradzają tam kino społecznie zaangażowane. Zupełnie jakby chcieli podkreślić, że to ich interesuje.

Tandem Jean-Pierre Dardenne i Luc Dardenne dwukrotnie wygrał tam Złotą Palmę za najlepszy film (w roku 1999 Rosettą, sześć lat później Dzieckiem) – taka sztuka udała się oprócz nich jeszcze ośmiu innym reżyserom; do tej pory nie trafił się jeszcze taki, który triumfowałby trzykrotnie. Ale bracia zdobywali też Palmy za najlepszy scenariusz (Milczenie Lorny), reżyserię (Młody Ahmed), zdobyli też Grand Prix, czyli drugą co do ważności nagrodę w Cannes (Chłopiec na rowerze). Pięć Palm to wynik, którego nikt dotąd nie przebił. Zarzuty o to, że są dyżurnymi ulubieńcami canneńskiej wierchuszki zbywa prosta zasada: co roku skład jury jest inny i nie ma mowy o prywatnych sympatiach czy antypatiach, które utrzymują się dłużej niż przez jedną edycję.
Ich kino jest bardzo proste. Długie ujęcia, w których kamera podąża obok bohaterów. Przycięte do minimum dialogi, bez ozdobników, naturalne niczym podsłuchana na ulicy rozmowa. Bez globalnie rozpoznawanych gwiazd w obsadzie – tylko raz wyłamali się z tej reguły, angażując w Dwóch dniach, jednej nocy Marion Cotillard. Niby kręcą fabuły, ale formalnie sporo czerpią z kina dokumentalnego, od którego zresztą zaczynali wspólną karierę. Wszystko robimy razem. Dlaczego? Bo wyszliśmy z tego samego miejsca i zawsze wiemy, gdzie chcemy dotrzeć z naszym filmem – mówili w 2015 roku w rozmowie z magazynem Vulture.

Niezmienny jest też mianownik kina Dardenne'ów – zawsze interesują się tymi, którzy pozornie są nieinteresujący. Ich filmy dają głos ludziom, o których albo świat zapomniał, albo robi wszystko, żeby zapomnieć. Uboga dziewczyna, gotowa do wyrządzenia okropnych rzeczy, byle tylko dostać jakąkolwiek pracę (Rosetta). Albańska emigrantka, chcąca ułożyć sobie życie w Belgii i dostać obywatelstwo poprzez ślub z narkomanem (Milczenie Lorny). Kobieta przekonująca współpracowników, żeby zrezygnowali z premii, by w zamian ona mogła utrzymać swoje miejsce pracy (Dwa dni, jedna noc). Dardenne'owie przekłuwają bańkę samozadowolenia ludzi Zachodu – zauważył na łamach Filmwebu Michał Burszta. Mogą to robić, bo jako Belgowie, od zawsze mieszkający w rodzinnym Liege, wystarczająco napatrzyli się na nierówności społeczne, szczególnie jeśli dotyczą imigrantów.
To im poświęcili swoje trzy ostatnie filmy. W Nieznajomej dziewczynie (2016) lekarka ignoruje prośby cierpiącej imigrantki, przez co, jak się szybko okazuje, skazuje ją na śmierć. Tytułowy Młody Ahmed, główny bohater filmu z 2019 roku, ma kilkanaście lat, jeszcze do niedawna był beztroskim, pogodnym dzieciakiem, ale teraz, po indoktrynacji przez imama, usiłuje zabić nauczycielkę arabskiego. Trafia do ośrodka resocjalizacyjnego, ale z raz obranej drogi nie zejdzie nigdy, nawet jeśli spotyka się to z niezrozumieniem otoczenia. To zresztą jeden z ulubionych motywów Dardenne'ów. My kontra oni, syta Europa mierząca się z migracyjną falą. Bracia nie dają Europejczykom łatwych wskazówek. Podkreślają tylko, że kluczem do rozwiązania tego problemu jest zrozumienie przybyszy. Nic więcej – żadnego machania ideologiczną szabelką, grania na emocjach, żadnego populizmu. Jak w dobrym reportażu.
I o migracyjnym kryzysie mówi też Tori i Lokita, dystrybuowany przez Gutek Film ostatni film Dardenne'ów, który do polskich kin trafi w najbliższy piątek, 9 czerwca. Tori ma 12 lat, Lokita – 16. Poznali się na łodzi, płynącej z Afryki do Europy, po czym trafili do Belgii, gdzie udają rodzeństwo, bo razem łatwiej w zupełnie nowej rzeczywistości. I już na wejściu trafiają pod urzędniczy walec, a potem będzie jeszcze gorzej, bo odyseja nastolatków będzie biec nie tylko przez kolejne pokoje ośrodków pomocy społecznej, ale i nielegalną plantację marihuany, w której zatrudnia się Lokita.
Nie będziemy spoilować, za to ostrzegamy, że to trudne kino. Nie tylko ze względu na dokumentalny sznyt czy realny smutek, jaki w widzach wzbudzają losy tytułowej dwójki. Idzie o coś jeszcze – Dardenne'owie kolejny już raz nie dają Europie wielkich nadziei. Nie ma tak, jak Stary Kontynent by sobie tego chciał – będzie jak kiedyś, a przybysze z krajów Trzeciego Świata gdzieś tam sobie żyją obok i nie trzeba się nimi przejmować. Europa definiuje się na nowo, zmierzamy w stronę nowej globalizacji i wspólnego brania na siebie odpowiedzialności za fale migracji – mówili bracia w rozmowie z Indiewire, zaraz po premierze Toriego i Lokity. Starczy jednak półtorej godziny seansu, żeby zrozumieć, jak bardzo jest to trudne.

Komentarze 0