Życie to sztuka omijania raf. Ludzi, którzy są toksyczni, sytuacji mogących zepchnąć nas w przepaść. Większość z nas nie potrafi tego jednak unikać. W przypadku sportowców, którzy weszli na szczyt to właśnie odrzucenie pokus na koniec dnia zawsze okazuje się kluczowe. I nie chodzi mi o szczyt, na którym strzelasz sobie fotkę, po czym grzecznie schodzisz, ustępując miejsca komuś innemu, lecz taki, na którym zaczynasz urządzać własne królestwo.
Jestem absolutnie zachwycony dwoma pierwszymi odcinkami „Ostatniego Tańca” – historii Chicago Bulls opowiedzianej z perspektywy ponad 20 lat przez jej bohaterów, z unikalnymi zdjęciami rodem z zapisu VHS i Michaelem Jordanem – inaczej być nie mogło – w roli głównej.
Każdy chłopak dorastający w tamtych czasach na polskim blokowisku chciał być jak MJ, fruwać wysoko jak on, mieć koszulkę z bykiem, buty do kosza, choć pamiętam, że koszykówka, jako bardzo małego chłopaka, mnie po prostu przerażała, ze względu na nikczemny wzrost. Lata później pisarz Jerzy Pilch powiedział mi, że to sport „nudny jak 0:0” i choć częściowo się z nim zgodziłem, to z pewnością nie można tak było powiedzieć o erze Jordana. To według mnie najwybitniejszy sportowiec w historii świata, przerósł koszykówkę i w ogóle sport, stał się instytucją, jednoosobową marką, ikoną popkultury. Teoretycznie wiedzieliśmy o nim wszystko, ale „Last Dance” daje świeże, inne spojrzenie na jego postać.
Dzieciak, a potem student college’u, z którego słał do mamy ckliwe listy (scena z matką czytającą jeden z nich jest genialna!), od początku wiedzący, że chce być najlepszy. Najpierw lepszy niż brat, potem niż inni gracze z drużyny, wreszcie niż cała liga i cały świat koszykówki. Napędzany marzeniami, abstrakcyjną ambicją i pracowitością Jordan pruje przez fale oceanu pełnego rekinów, a zarazem skomplikowany świat zbudowany na wielkich pieniądzach, z ludźmi o wielkim ego. Robi to w sposób stanowczy, inteligentny, a kiedy ktoś ma wątpliwości, co jest najważniejsze, przypomina, że wsad, rzut za trzy, odskok od rywala i punkty w, mogłoby się zdawać, niemożliwej do ich zdobycia sytuacji.
Jako młody koszykarz, już w Bulls, Jordan puka do drzwi w hotelu. Za nimi zapada cisza, potem pojawiają się szepty. Starsi koledzy nie wiedzą, czy można otworzyć, oddychają z ulga, gdy na pytanie: „Kto tam?”, słyszą: „MJ”. Ten nowy, dzieciak. Wpuszczają go. Michael widzi kobiety, usypane ścieżki kokainy, a pierwsza myśl, jaka pojawia się w jego głowie to „wyjdź”. Uciekaj stamtąd i nie daj się w jakikolwiek sposób powiązać z tą sytuacją, skojarzyć z tymi ludźmi. Zostaw ich w przeciętności, idź swoją drogą. Te drzwi są symboliczne. Każdy z nas dokonuje w życiu trudnych wyborów, także chcąc zostać sportowcem. Nie zawsze muszą to być prostytutki i kokaina, niekiedy wystarczy tanie wino. Kilka piwek. Kiedy słychać syczący z nich po otwarciu gaz, to słychać niemal ulatniające się wraz z nim kariery. To pierwszy etap selekcji.
Historie George’a Besta czy Paula Gascoigne’a są oczywiście fajne, opowieści o meczach rozgrywanych po pijaku, treningach na kacu, pijatykach w samolocie i zaliczonych miss działają na wyobraźnię, ale młody chłopak, który podąży dzisiaj taką drogą, nie ma szans na przetrwanie. Paul Merson prawdopodobnie nie wytrzymałby piętnastu minut meczu Premier League przy jego trybie życia.
Jordan wiedział o tym już w latach 80., ponieważ zdawał sobie sprawę, że niektóre szanse przychodzą tylko raz. Wyszedł z pokoju. Bez problemu wymienię tabuny piłkarzy, którzy w takim pomieszczeniu chętnie by zostali (albo po prostu zostali), a zrobili duże kariery. Okej. Ale czy ktoś dostrzega różnicę pomiędzy dużą karierą a prawdziwym topem? Chodzi też o timing. Jeśli na wczesnym etapie pozwolisz sobie na to, na co pozwala sobie doświadczony zawodnik, mistrz, medalista, to jest po tobie.
Ładnie mówił o tym Jan Bednarek w audycji „Futbol i Cała Reszta” – że młodzi piłkarze chcą żyć jak ci starsi, co się akurat tyczyło finansów, ale z łatwością możemy przełożyć na inne obszary życia. Kiedy koledzy Janka szli na imprezę, on kładł się spać. I jakoś nad tym szczególnie nad tym nie rozpaczał, pewnie dlatego gra dzisiaj w Premier League, a kumple nie. Bo on miał taki plan B, gdyby nie wyszło z futbolem, że musi wyjść z futbolem. Innych dróg nie przyjmował do wiadomości, więc głupio byłoby potem powiedzieć, że przeszkodziło w tym piwo, co?
Ale ma rację z tym zapatrzeniem. Dzieciak z szatni Legii, Lecha czy Wisły, patrzący na grupkę starszyzny idącej do kasyna, też będzie chciał tam pójść. I zagrać grubo, choć go nie stać. Oczywiście rzadko starszemu sportowcowi przyjdzie do głowy, by powiedzieć: „Młody, nie szarżuj, leć do domu”. Historie, jakie poznałem przez lata bycia dziennikarzem, mówią raczej, że ci starsi pożyczą młodemu kasę i wpędzą go w spiralę długów.
Warto być sobą. Po prostu. Nie robić zawsze tego co inni, tylko dlatego, że oni mają na to ochotę. To trudne, ale nagrody są warte odebrania. „You only get to do it once”, jak śpiewa Liam Gallagher. Możesz to zrobić tylko raz. Wyobraziłem sobie młodego Jordana, który z uczelni przychodzi do Chicago Bulls i widzi starszych od siebie facetów. Pokusa dołączenia do ich świata, wciągnięcia koksu, zapalenia cygara, napicia się whisky i zaliczenia seksualnej przygody musi być silna, a ten gość ma na sobie jakiś niewidzialny pancerz. Wygrana batalia, na równi z tymi pod tablicą, celny rzut za trzy w ostatniej sekundzie.
Kiedy tamci zostają w pokoju, MJ frunie. Szturmuje NBA, bierze na barki całe Chicago Bulls, miażdży rywali, zdobywa mistrzostwo i zarabia miliony, dziesiątki milionów dolarów. Podczas meczu z Boston Celtics, naszpikowanego gwiazdami, nęka ich, miażdży pod obiema tablicami, wykręca rekord punktów i choć to nie wystarcza do zwycięstwa w tamtym konkretnym starciu, wielcy tej gry, jak Larry Bird, otwierają szeroko oczy, bo wiedzą, że biorą udział w pokazie magii. Amerykański komentator nie ma litości dla rywala, wgniatanego w parkiet przez Michaela: „Och, Carlisle chce chyba iść do mamusi!”.
Jordan jest jak dzikie zwierzę, nie ma na niego sposoby, odbiera piłki, wściekle atakuje, rzuca celnie na jakimś absurdalnym procencie skuteczności. – Wyobrażam sobie, że za każdym razem na widowni jest ktoś, kto ogląda mnie po raz pierwszy w życiu. I musze mu pokazać, dlaczego mówią, że jestem tak dobry – wzrusza ramionami. Albo kiedy wyrywa się do gry po kontuzji, ale szefostwo Bulls pozwala mu to robić w ograniczonym czasie. Te minuty na parkiecie są jak wpuszczenie tam nieokiełznanej energii.
Od razu przed oczami staje mi obrazek z EURO 2016, kiedy kontuzji w paryskim finale doznaje Cristiano Ronaldo. Ze łzami w oczach opuszcza boisko, by potem razem z Fernando Santosem dyrygować kolegami i poprowadzić ich do zwycięstwa nad Francją. To jeden z najbardziej niesamowitych obrazków w historii sportu, zjawisko z pogranicza sportu, psychologii i socjologii – wybitna jednostka w furii spowodowanej niemożliwością pokazania się światu na takiej arenie, w takim dniu. Odebrałem to wówczas jako dalece niesprawiedliwe. Los bywa okrutny, jak dla Mohameda Salaha w przegranym finale LM przeciwko Realowi.
Nie wiem, ile masz lat, ale jeśli czytasz ten tekst i marzysz jeszcze o karierze sportowca, pamiętaj, że największe puchary są dla tych, którzy są zdolni do największych wyrzeczeń. Piszę to jako ktoś, kto zawsze przedkładał dobrą zabawę nad sport, szczególnie w okresie dojrzewania. Zdarzyło się, nie ukrywam, puścić pawia na rozgrzewce w juniorach, po wcześniejszej całonocnej balandze z kumplami, zupełnie bezsensownej, tak to oceniam z dzisiejszej perspektywy. Ale nie winię siebie, bo ja nie miałem marzenia, by być wielkim sportowcem (przede wszystkim jednak umiejętności), mnie się tylko wydawało, że je mam. Prawdziwi marzyciele zostają w swoich pokojach.