Przez lata San Antonio Spurs kojarzyli się z wielkimi sukcesami. Byli jedną z największych dynastii w NBA w XXI wieku, zdobywając pięć mistrzowskich tytułów od 1999 roku. Ale czasy ich świetności minęły. Po raz pierwszy od ponad dwóch dekad w Teksasie są bliżej pierwszego numeru w drafcie, niż mistrzostwa ligi.
Przebudowa w Teksasie ruszyła pełną parą, co potwierdzają letnie ruchy San Antonio Spurs. Wreszcie – można by rzec. Drużyna dodała do składu trzech pierwszoroczniaków (w tym Jeremiego Sochana), oddała dotychczasowego lidera zespołu Dejounte Murraya i nie wykorzystała wolnych środków na podpisanie żadnego dużego nazwiska z rynku, choć pieniędzy do wydania miała sporo. Tym samym Spurs wreszcie obrali jasny kierunek, którego brakowało im w ostatnich kilku latach.
Ten kierunek to budowa zespołu przez draft. Poszukiwanie drugiego Tima Duncana, od którego w 1997 roku niejako zaczęli tworzenie dynastii. Takich graczy znaleźć jest piekielnie trudno, choć według większości ekspertów w przyszłorocznym naborze ma być ktoś taki, kto zmienić może oblicze całego klubu. To francuski podkoszowy Victor Wembanyama, o którego wyścig nieoficjalnie już się zaczął. I wszystko wskazuje na to, że Spurs będą odgrywać w nim jedną z pierwszoplanowych ról.
WŁAŚCIWY KIERUNEK
Jednocześnie kibice SAS mogą się dziś zastanawiać, dlaczego tak długo zajęło ich drużynie obranie właściwego kierunku. Bo z perspektywy czasu teksańska drużyna jest dziś tak samo blisko – czyli w zasadzie bardzo daleko – mistrzostwa, jak cztery lata temu, gdy odejście z zespołu wymusił Kawhi Leonard. W teorii był to idealny moment właśnie na ostrą przebudowę. Spurs rozegrali to jednak nieco inaczej i choć trudno stwierdzić, że te cztery lata są całkowicie stracone, to jednak cały proces przebudowy mocno się opóźnił.
Dopiero teraz Spurs uświadomili sobie bowiem, że nie mogą stać w rozkroku, bo to najgorsze w NBA miejsce. Za słabi na sukcesy, ale za mocni na najwyższe wybory w drafcie, gdzie o kolejności decyduje przede wszystkim bilans meczów. Dopiero teraz w San Antonio jasno zaznaczyli, że w przyszłym sezonie chcą powalczyć o jeszcze wyższy numer w naborze, niż „dziewiątką”, z którą w tym roku wybrali Sochana, a która była ich najwyższym wyborem od czasu... numeru jeden ćwierć wieku temu, z którym pozyskali Duncana.
WIELKA POSUCHA
Gdy legendarny podkoszowy w 2016 roku odwieszał buty na kołek, to Spurs wciąż byli w znakomitym miejscu. Mieli przede wszystkim Kawhiego Leonarda. Jego ostatni pełen sezon w barwach teksańskiego zespołu to aż 61 zwycięstw i porażka dopiero w finałach konferencji. Nawet cała ta saga związana z jego transferem w kolejnym sezonie nie zapowiadała aż takiej posuchy w następnych latach. Bo choć Kawhi w rozgrywkach 2017/18 zagrał tylko w dziewięciu spotkaniach, to Spurs wygrali niezłe 47 spotkań.
Sęk w tym, że tamtego lata – niemal dokładnie cztery lata temu – z klubem pożegnał się nie tylko Leonard. Drużynę opuściło też kilku innych ważnych zawodników, w tym m.in. Manu Ginobili (zakończył karierę) czy Tony Parker (jego rola i tak była coraz mniejsza).
Co więcej, w Teksasie nie chciano wysyłać Kawhiego do jednego z preferowanych przez niego miejsc jak Los Angeles (choć Lakers mieli sporo do zaproponowania), a zamiast tego zdecydowano się odesłać go do drugiej konferencji, co ostatecznie wypaliło Spurs w twarz.
ZABRAKŁO ODWAGI
Kawhi tak czy siak po roku w Los Angeles bowiem wylądował, a Spurs przyjmując ofertę Toronto Raptors mogli mieć spore poczucie niedosytu (szczególnie że sam Kawhi mocno storpedował wtedy swoją wartość). Fakt faktem, że do grającego wtedy wciąż na wysokim poziomie LaMarcusa Aldridge’a dodali all-stara w osobie DeMara DeRozana, natomiast ta dwójka nie tylko nie do końca do siebie pasowała pod względem gry, ale też nie poprowadziła Spurs do absolutnie żadnych sukcesów w playoffs.
Dość powiedzieć, że od czasu transferu Leonarda nie udało się Spurs wygrać ani jednej serii fazy play-off. Co więcej, przerwana została historyczna passa kolejnych sezonów z awansem do fazy posezonowej, gdy w 2020 roku nie udało się to teksańskiej ekipie po raz pierwszy od rozgrywek 1997/98, a więc od pierwszego sezonu Duncana w NBA.
To był kolejny dobry moment na odważne ruchy i pożegnanie się z weteranami, lecz także wtedy tej odwagi Spurs zabrakło. A to dodatkowo opóźniło starania klubu o powrót do elity.
NIE WSZYSTKO ZŁE
W międzyczasie SAS spadli nie tylko w tabeli. Mocno spadła też bowiem frekwencja na ich domowych meczach, a do tego sama NBA przestała planować mecze teksańskiego zespołu w ogólnokrajowej telewizji. Spurs przestali być jedną z najbardziej unikalnych drużyn w lidze.
Oczywiście przez te cztery lata nie wszystko poszło źle. Udało się przecież wychować kilku naprawdę świetnych zawodników. Po prostu żaden z nich nie okazał się kimś, kto mógłby pociągnąć klub na swoich barkach. Dobrym tego przykładem jest Dejounte Murray. Znaleziony pod koniec pierwszej rundy draftu stał się all-starem, ale w poprzednim sezonie poprowadził drużynę do ledwie 34 zwycięstw.
To dlatego pożegnano go raczej bez żalu, nawet jeśli dla wielu kibiców poprzednie rozgrywki były najbardziej ekscytującymi od lat. Spurs wykorzystali jego wysoką wartość i zyskali w zamian naprawdę sporo, a przy okazji ustawili się w lepszej pozycji do „zatankowania” przyszłego sezonu po jak najwyższy wybór w drafcie.
EKSCYTUJĄCA MŁODZIEŻ
Gdzieś w tym wszystkim jest Gregg Popovich, rekordzista NBA pod względem liczby zwycięstw w roli trenera głównego, który w przeszłości raczej nie ekscytował się prowadzeniem drużyny w przebudowie.
– Wytrzymałbym pewnie z miesiąc – twierdził, gdy jego ówczesny asystent Brett Brown obejmował posadę trenera 76ers na samym początku „procesu”.
Od tego czasu Pop zdążył zmienić zdanie. W zeszłym sezonie mówił, że współpraca z młodym zespołem potrafi być „bardzo ekscytująca”. A to pod jego skrzydłami wystrzelili Murray czy Keldon Johnson. Ten drugi dopiero co przedłużył kontrakt o cztery lata, inkasując 80 milionów dolarów.
Pop ma już jednak 72 lata i zrozumiałe byłoby, gdyby nie chciał się podjąć przebudowy. Jest jednak taką legendą, że dopóki sam nie odejdzie, to nikt go z San Antonio nie wyrzuci. Nie brakuje takich, według których jego czas dawno przeminął, a Spurs zamiast dać szansę komuś nowemu, to patrzą tylko, jak asystenci Popovicha uciekają do innych klubów.
Sporo mówiło się o tym, że następcą Popa ma być Will Hardy, ale jego Ime Udoka wziął rok temu do Bostonu, a teraz głównym szkoleniowcem zrobili go Utah Jazz. 34-latek został zresztą najmłodszym trenerem w lidze.
DUŻE MOŻLIWOŚCI
Na ten moment Popovich nigdzie się jeszcze nie wybiera. W noc draftu osobiście dzwonił do wybranych przez Spurs zawodników, w tym do Sochana. Z klubem pożegnać ma się za to Chip Engelland, czyli legendarny „doktor od rzutu”. Asystent w sztabie Popa odejdzie wraz z końcem obecnego kontraktu, lecz wciąż nie jest do końca pewne, kiedy jego umowa się tak naprawdę kończy. Może to nastąpić jeszcze w tym roku, a może dopiero po zakończeniu przyszłego sezonu. Tak czy siak, to spora strata dla teksańskiego klubu.
Niepewni swojej przyszłości w drużynie mogą być też weterani jak Josh Richardson czy Jakob Poeltl. Tym bardziej że obaj mają kończące się po przyszłym sezonie kontrakty. Spurs mogą zresztą odegrać jeszcze tego lata sporą rolę na rynku, gdyż mają możliwości i warunki (w tym m.in. wciąż ponad 30 milionów dolarów wolnych środków), by zaangażować się w transfer któregoś dużego nazwiska (jak Kevin Durant czy Donovan Mitchell) i ułatwić przeprowadzenie takiej wymiany. Oczywiście za odpowiednią opłatą.
SEZON NA PORAŻKI
Spurs w tej chwili – z jasno obranym kierunkiem – interesuje więc przede wszystkim gromadzenie jak największej ilości wyborów w drafcie (w kolejnych pięciu naborach już mają łącznie osiem wyborów w pierwszej rundzie) oraz utalentowanych młodych graczy.
Być może taki kierunek został obrany za późno, ale lepiej późno, niż wcale. Tym bardziej przed draftem w przyszłym roku, bo wspomniany już Wembanyama jest przez ekspertów mocno „grzany” jako największy talent od czasów samego LeBrona Jamesa.
Oczywiście po zmianie przepisów najgorszy bilans w lidze nie daje już największych szans na „jedynkę” w drafcie. Teraz trzy najgorsze zespoły w NBA mają po 14 procent szans na wylosowanie pierwszego numeru, a Spurs w tej chwili wyglądają jak drużyna, która ma spore szanse, by się w tej najgorszej trójce znaleźć. Kibice teksańskiego klubu muszą więc przygotować się na sezon pełen porażek. Tymczasem ostatnie rozgrywki, w których Spurs nie wygrali minimum 30 meczów, to sezon 1996/97. Wygrali wtedy za to loterię draftu.
BEZ OCZEKIWAŃ
Gra dla drużyny rozpoczynającej przebudowę dla młodego zawodnika takiego jak Sochan może być znakomitą okazją. Spurs będą chcieli inwestować jak najwięcej w wybranego z dziewiątym numerem tegorocznego naboru gracza. Minuty na pewno się znajdą, a 19-latek od początku kariery będzie miał szansę na sporych rozmiarów rolę. Na dodatek nie będą na nim ciążyły zbyt duże oczekiwania – podobnie jak na całym zespole. Ma to też jednak swoje złe strony, szczególnie że gra w często przegrywającej drużynie łatwa nie jest.
Wszyscy w Teksasie mają jednak nadzieje, że to okres przejściowy, który nie potrwa zbyt długo. Nawet pomimo gorszych sezonów Spurs cały czas pozostają uznaną firmą, jeśli chodzi o rozwój zawodników. A nawet jeśli uleciała gdzieś „wyjątkowość” tego klubu, to wciąż znakomite zaplecze pozwala z nadzieją patrzeć w przyszłość. Teraz potrzeba jeszcze trochę szczęścia, by kilka suchych lat zaowocowało powrotem do elity.
Droga ku temu prosta nie będzie, ale przynajmniej Spurs wreszcie świadomie na nią weszli.
Komentarze 0