Po tym, jak w ubiegłym roku w amerykańskim Kongresie miały miejsce wystąpienia wyjęte żywcem ze scenariusza Z Archiwum X, opcja towarzystwa we wszechświecie rozpaliła emocje. Szukamy więc polskich akcentów jak w napisach zagranicznych filmów.
Artykuł pierwotnie ukazał się w sierpniu 2023 roku
Przypomnijmy: emerytowany szef zespołu Pentagonu ds. UFO i dwóch ex-pilotów wojskowych stawili się przed komisją nadzoru i odpowiedzialności Izby Reprezentantów, gdzie zaczęli rozprawiać o statkach kosmicznych w posiadaniu amerykańskiej administracji, ciałach obcych wyciąganych z wraków czy – obserwowanych regularnie z myśliwców – niezidentyfikowanych obiektach, które przeczą prawom fizyki. Cały tekst na ten temat znajdziecie tu.
Na fali sensacyjnych zeznań w przestrzeni publicznej nagle przez wszystkie przypadki zaczęły być odmieniane nazwy od dawna znane ufologom. Jak Levelland, Szkodra czy Varginha.
Nie jest bynajmniej tak, że przybysze – niczym Guns N' Roses w memosferze – nienawidzą Polaków i omijają nasz kraj szerokim łukiem. Na liście incydentów z Wikipedii figuruje więc dumnie Emilcin pod Lublinem. To właśnie tam wiosną 1978 roku, jadący furmanką, 71-letni Jan Wolski miał zostać zaproszony przez dwie istoty do latającego pojazdu. Poleciły rolnikowi rozebrać się i krótko badały go czymś, co przypominało talerzyki. Przez cały czas były bardzo uprzejme i chciały nawet poczęstować Wolskiego pozaziemskim przysmakiem, ten jednak grzecznie odmówił. Na koniec powiedział „do widzenia” i pojechał do domu, gdzie opowiedział o swej przygodzie rodzinie i sąsiadom. To opis przebiegu bliskiego spotkania trzeciego stopnia z serwisu Polskiego Radia. Pan Jan cieszył się we wsi opinią człowieka prawdomównego; w opinii psychiatry nie zmyślił historii, a sam wehikuł został dostrzeżony również przez dziecko z sąsiedztwa.
Zaraz po wojnie, gdy doszło do – pozostającej wciąż najbardziej kultowym incydentem – katastrofy UFO w Roswell, inny statek kosmiczny przeciął z kolei niebo nad Pojezierzem Drawskim. O tym, co wówczas wydarzyło się w Czaplinku wiadomo niewiele, ale komuś z miejscowości udało się zrobić fotkę, która – wedle klasycznej zasady – mówi więcej niż tysiąc słów. Jest to jedno z pierwszych na świecie – o ile nie pierwsze – zdjęcie niezidentyfikowanego obiektu latającego.
Jedno z pierwszych, ale nie jedyne zrobione w Polsce. Pod koniec lat pięćdziesiątych powstało kolejne, które nadal działa na wyoboraźnię. Okoliczności były następujące: Stale mieszkam w Warszawie, kecz święta spędziłem w Muszynie. Jestem miłośnikiem fotografii, choć mój zawód nie pozwala mi na zbyt częste wykonywanie hobby. W dniu 22. XII. 1958 r. korzystając z chwili dobrego oświetlenia, zamierzałem zrobić kilka zdjęć plenerowych. Po obiedzie około godziny 15 zobaczyłem przez otwarte okno pokoju, w którym mieszkałem – słońce za chmurami dające refleks świetlny koloru żółto pomarańczowego. Skłoniło mnie to do sfotografowania pejzażu widocznego z mojego okna [...] Zanim nastawiłem aparat słońce wyszło zza chmur. Mimo to zdecydowałem się na naciśnięcie migawki, chociaż byłem przekonany, że zdjęcie się nie uda – pisał autor zdjęcia w liście do czasopisma Urania. Po wykonaniu próbnej odbitki zobaczyłem jakiś dziwny, ciemny przedmiot w miejscu, gdzie miało być słońce. Z cieni drzew natomiast i oświetlenia masztu stojącego przed oknami wynikało, że prawdziwe słońce znajdowało się daleko po prawej stronie. Ja zaś brałem za słońce jakieś dziwne zjawisko świetlne, które klisza zarejestrowała jako plamę widoczną za załączonej odbitce – dodawał.
Autentyczność kliszy została potwierdzona przez specjalistów. Pozostała więc do rozstrzygnięcia kwestia, co zostało na niej uchwycone. Część astronomów stawiała na meteryt z roju Ursydów. Pojawiły się jednak i teorie rodem z zapomnianego programu Nie do wiary – łączące tajemniczy obiekt z podziemnym kompleksem Riese budowanym przez Niemców pod koniec wojny w Górach Sowich...
Miesiąc później UFO rozbiło się w gdyńskim porcie. Zdarzenie miało miejsce po szóstej, więc nie brakowało świadków wśród dokerów czy marynarzy. Ja i pięciu moich kolegów pracowaliśmy w tym czasie w ładowni. Ten dźwięk przypominał raczej zgrzyt, powstały na skutek tarcia metali – relacjonował jeden z nich. „Coś” było długości około metra, raczej półkoliste niż okrągłe, najpierw różowe, później coraz bardziej czerwieniejące. Woda wytrysła na wysokość 1,5 metra – dodawał inny. Zaobserwowany obiekt był dużych rozmiarów i miał kształt koła. Talerz ten był koloru pomarańczowego, jego brzegi zabarwione były na różowo. Obiekt nadleciał od strony miasta i wykonując gwałtowny manewr, jakby chciał uniknąć rozbicia się o ląd, spadł prawie pionowo do wód portu – można było przeczytać wkrótce w Wieczorze Wybrzeża.
Naukowcy – ponownie – stawiali raczej na meteoryt, ale ulica żyła tym, że z dna basenu wyciągnięto rzekomo metalowe szczątki, które zostały potem przechwycone przez Sowietów. Mnożyły się również plotki na temat istoty, która miała przeżyć katastrofę.
Trwale odcisnął piętno na gdyńskim ( i nie tylko) folklorze miejskim tamten poranek 21 stycznia 1959 roku. Ale czy podobnie zjawiska przytrafiały się u nas wyłącznie przed upadkiem żelaznej kurtyny? W żadnym wypadku.
W czasach nowożytnych najgłośniej było o kręgach w zbożu, które w 2000 roku pojawiły się po raz pierwszy w Wylatowie. Po raz pierwszy, bo później występowały z zaskakującą regularnością, co uczyniło zresztą z tej wsi w województwie kujawsko-pomorskim polską stolicę UFO. W niedzielne przedpołudnie 61-letni Tadeusz Filipczak oglądał akurat w telewizji magazyn Tydzień, gdy zadzwonił do niego były dyrektor szkoły, że coś dziwnego stało się z jego polem pszenicy. Nie minęło wiele czasu, a żyła tym cała Polska.
Kręgi jednak za mało efektowne? Oddajmy w takim razie głos Jerzemu Szpuleckiemu, który akurat stawiał dom po sąsiedzku i po latach wjechał z opowieścią niczym z imaginarium Jordana Peele'a. Światło się rozstąpiło i ujrzałem zamglony, kulisty kształt statku o średnicy ok. 20 metrów. Ocierając się o szczyt dachu, światło poprowadziło mnie dalej. Obiekt podniósł się w górę. Pomyślałem, jak nic zahaczy o druty, a on przeszedł przez nie jak dym z papierosa. Miał niebieskie macki, kuliście zakończone. Zniżył się, nastąpiło wyładowanie, jakby ktoś włączył spawarkę. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że w tym miejscu powstał piktogram. Podniósł się i odleciał w kierunku Poznania. To było – uważnie dobiera słowa – przesłanie. Przyzwolenie na częstsze spotkanie z tymi obiektami. Z czasem aktywność obcych w okolicy ustała, ale kręgi wywoływały sensację w innych miejscach. Ostatnio chyba w Nadarzycach koło Wrześni.
Czy w kontekście tych opowieści niesamowitych powinno dziwić, że – jak wynika z badania Kantar Public na zlecenie National Geographic – 54% Polaków uznaje dowody na istnienie pozaziemskich cywilizacji?
Komentarze 0