Widzieliśmy już film, w którym Nicolas Cage gra faceta... pojawiającego się w snach. I jest świetny (RECENZJA)

Zobacz również:Nicolas Cage stał się naczelnym trollem kina. I to jest piękne
dream scenario.jpg
fot. gutek film

Po świetnej Chorej na siebie Kristoffer Borgli znów przypomina, jak bardzo fasadowa potrafi być sława. Twarzą jego nowej absurdalnej czarnej komedii jest aktor, który przekonał się o tym na własnej skórze.

Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym – śpiewał ćwierć wieku temu Perfect. Nicolas Cage nie słuchał zespołu Grzegorza Markowskiego, ale podobną myślą podzielił się w wywiadzie, którego udzielił właśnie magazynowi Uproxx. – Lubię być świeży. Lubię mieszać. Nie chciałbym utknąć w żadnym gatunku albo stylu aktorstwa. Czuję, że w tym momencie – po 45 latach robienia tego i ponad 100 filmach – powiedziałem prawie wszystko, co miałem do powiedzenia. Chciałbym odejść w wielkim stylu, z „Adios” na ustach – wyznał.

Nie zrobi tego z dnia na dzień. W najbliższym czasie zobaczymy go jeszcze w okultystycznym thrillerze o agentce FBI (Longlegs), apokaliptycznej odysei (Arcadian) i historii łączącej gangsterskie porachunki z jazdą na desce (The Surfer). Poza tym uściślił, że nie myśli o zniknięciu na dobre z popkultury (nasz tekst o tym, jak stał się naczelnym trollem kina, znajdziecie tutaj), tylko spróbowaniu swoich sił gdzie indziej, w telewizji. Nie bywał tam dotąd zbyt często: ostatnio, w 2021 roku, prowadził jedynie dostępną na Netfliksie Historię wulgaryzmów. Tymczasem ostatnio zachwycił się bez reszty Breaking Bad i czuje, że powinien eksperymentować na polu seriali.

Ekstrawagancki szaman

Taka deklaracja nadaje nowy kontekst najnowszemu filmowi z Cage’em, który 29 grudnia, półtora miesiąca po premierze za oceanem, wejdzie do polskich kin. I nie chodzi tu wyłącznie o fakt, że Dream Scenario może być jedną z ostatnich okazji, żeby zobaczyć go w akcji na dużym ekranie. Reżyser Kristoffer Borgli, wschodząca gwiazda europejskiego kina, sprawnie przemycił do scenariusza wątki, które splatają się z szeroko dyskutowanym wizerunkiem aktora. Rozbrzmiewa tu przede wszystkim rozdźwięk między tym, jak Amerykanin jest postrzegany przez odbiorców, a tym, jak sam chciałby być widziany.

Psychoanalizy Cage’a dokonywano już wielokrotnie, więc nie ma potrzeby powielać dobrze znanych wątków. Wypada tylko przypomnieć, że zrobił – jak sam deklaruje, nieintencjonalnie – wiele, żeby stać się przedmiotem licznych memów i parodii. Do kolejnych kreacji podchodzi śmiertelnie poważnie, opracowując autorską metodę zainspirowaną niemieckim ekspresjonizmem, którą nazwał Nowym Szamanizmem. Na potrzeby Ptaśka dał sobie wyrwać dwa zęby, żeby jeszcze lepiej zrozumieć ból weterana wojny wietnamskiej. Gdy zagrał tytułowego outsidera w Joe, przeszedł na dietę składającą się wyłącznie z czerwonego mięsa i steków. Na kompromisy, które niektórzy krytycy uznali przede wszystkim za marną próbę zaistnienia, nie szedł także w życiu prywatnym. Swego czasu było głośno o tym, jak ekstrawaganckie zakupy wpędziły go w długi. Kupił drogie rezydencje, czaszkę dinozaura, rzadkie okazy ośmiornic i pierwszy komiks o Supermanie. Do osobistych problemów finansowych nawiązał już zresztą przy okazji innego filmu. W Nieznośnym ciężarze wielkiego talentu Toma Gormicana sportretował samego siebie – zdesperowanego eks-gwiazdora, który w poszukiwaniu zastrzyku gotówki decyduje się wziąć udział w urodzinach swojego dzianego fana.

Przeciętne cele w życiu

Analogia do życia Cage’a w Dream Scenario nie jest aż tak dosłowna. Głównym bohaterem jest bowiem mężczyzna niewyróżniający się na pierwszy rzut oka niczym szczególnym. Paul Matthews, celowo ucharakteryzowany na przeciętniaka z niemodną marynarką i łysiną, wykłada biologię ewolucyjną na niewielkim uniwersytecie. Niby ma wszystko, co zakłada amerykański sen, ale raczej w wersji standardowej niż w pakiecie premium. Żona kocha i wspiera w codziennych działaniach, tyle że brak tu płomiennej namiętności porzuconej na rzecz rutyny i spokoju. Wychowuje dwie nastoletnie córki, choć przy rodzinnych obiadach pełnią raczej funkcję manekinów z nosami przylepionymi do smartfonów, a nie ożywionych interlokutorek. Studenci na uczelni też nie są za bardzo zainteresowani jego wykładami, mimo że próbuje zaskakiwać nieoczywistymi ciekawostkami o życiu zwierząt.

Akademik uosabia przy tym wers z jednej piosenki Małych Miast: Jeśli mogę skończyć na trzech tysiącach, to nie muszę słyszeć tych pytań o milion. Nie ma specjalnie wygórowanych celów. Chciałby być tylko doceniony za to, czemu poświęcił lwią część życia, i opublikować książkę o inteligencji roju w społeczności mrówek. I do tego trudno mu się jednak przełamać. Wiecznie brakuje czasu i zapału, a uprzedziła go nawet dawna koleżanka ze studiów, której zarzucił plagiat. Tę jedną z początkowych scen ogląda się z dużym zakłopotaniem, bo zdesperowany bohater plącze się w zeznaniach. Zarzuca kobiecie kradzież, choć sam nie napisał nawet jednej strony.

Senny egregor

Matthewsa, podobnie jak Cage’a, spotyka nie taka rozpoznawalność, jakiej pragnął. Pierwszy sygnał daje mu przypadkowa kelnerka, która uporczywie się w niego wpatruje, utrzymując, że na pewno gdzieś się z nim spotkała. Później to samo deklarują inne osoby – i te bliższe, i te, z którymi bohater nie ma zupełnie nic wspólnego. Szybko okazuje się, że wszyscy kojarzą go ze snów. Ich motywy są różne: jedna osoba spotyka na swojej drodze parę aligatorów, inna najadła się tajemniczo wyglądających grzybów i teraz ucieka przed grupą mężczyzn w garniturach. Wykładowca, podobnie jak w prawdziwym życiu, na tle tak surrealistycznych historii wypada zupełnie bez wyrazu. Nie mówi nawet nic związanego ze swoim konikiem, czyli teorią Darwina. Po prostu stoi i się patrzy.

dream scenario 2.jpeg
fot. gutek film

Kristoffer Borgli, opisując położenie, w jakim znalazł się Paul, sięgnął po ezoteryczne pojęcie egregoru. Słowo, w języku greckim oznaczające obserwatora, opisuje rodzaj zbiorowej świadomości wytwarzanej przez grupę ludzi. Nie przychodzi znikąd, tylko podtrzymuje ją intencjonalne, trwałe działanie. – Myślę, że Nic Cage jest takim egregorem, który został powołany do istnienia, a teraz zaczął go prześladować. Cały film może być czymś w rodzaju jego zmagań z tym bytem przekonuje reżyser na łamach portalu Variety. Norweg na szczęście nie rozważa zanadto natury metafizycznego zjawiska. Z dziełami Junga i Freuda pod pachą mógłby oddać się teoretycznym rozważaniom, ale bardziej od zbadania genezy osobliwej sytuacji ciekawi go to, jakie ma praktyczne konsekwencje. Choć chwilami traci z pola widzenia złożoność niektórych wątków, ostatecznie udaje mu się przekazać widzom i słodko-gorzkie refleksje, i… nadspodziewanie dużo rozrywki.

Ulubieniec marketingowców i ofiara cancel culture

Dream Scenario to zatem przede wszystkim przytyk w stronę naszych czasów, gdzie każdy musi się wyróżniać, a przeciętność to największa zmora. Borgli nie po raz pierwszy serwuje taką satyrę na współczesność: tonącą w kulturze indywidualizmu, szalejącą za mediami społecznościowymi i wyjątkowo bezrefleksyjną. W Chorej na siebie, rewelacji ubiegłorocznego festiwalu w Cannes, sportretował Signe – baristkę żyjącą w cieniu znanego chłopaka rzeźbiarza i tak bardzo niedowartościowaną, że gotową do poświęceń fizycznych w imię zdobycia popularności. Tu, zgrabnie operując środkami typowymi dla czarnej komedii, trochę w duchu Rubena Östlunda, przypomina o tym, że przysłowiowe pięć minut sławy może minąć w mgnieniu oka. Paula, szybko okrzykniętego „najciekawszym człowiekiem na świecie” (w końcu jak inaczej go nazwać?) najpierw witają głośne brawa na sali wykładowej. Pozuje do selfie, składa autografy, udziela wywiadów w telewizji. Agencja marketingowa obiecuje mu spotkanie z Barackiem Obamą, a i w domu rodzinnym zaczyna być wreszcie postrzegany jak fajny tata czy atrakcyjny mąż. Wystarczy jednak jeden podmuch wiatru i wszystko burzy się jak zamek z kart. Nie wchodząc zanadto w szczegóły tej wolty fabularnej, żeby nie popsuć przyjemności z seansu, wypada poprzestać na tym, że biolog ewolucyjny mógłby zostać wyniesiony na ołtarze przez przeciwników cancel culture.

Borgli w Dream Scenario odnosi się do jeszcze jednego filmu, który zrealizował przed Chorą na siebie. W 2017 roku zadebiutował DRIB – hybrydą performance’u, mockumentu i prowokacyjnego eksperymentu. Główną rolę gra w nim irańsko-norweski vloger Amir Asgharnejad. Panowie wspólnie zastanawiali się nad tym, czy można zareklamować nieistniejący napój energetyczny i jak wiele granic przyzwoitości wypada w tym celu przekroczyć. Wiwisekcję absurdów marketingu odświeża sześć lat później. Tym razem trybikiem w maszynie jest niczego nieświadomy Paul. który na fali nagłej popularności trafia do wspomnianej agencji reklamowej. Młody, dynamiczny zespół z liderem zachłyśniętym korporacyjną nowomową usiłuje go przekonać, że koniecznie powinien zostać twarzą Sprite’a. Wykładowca próbuje odbić piłeczkę i przypomnieć, że w zasadzie to prosi tylko o pomoc w wydaniu książki. Ta według kreatywnych głów się jednak w ogóle nie sprzeda, chyba że ich nowy podopieczny napisze coś o uroczych krówkach.

Oniryczna jazda bez trzymanki

Film, podobnie zresztą jak Biały szum Noaha Baumbacha, gdzie główny bohater również był wykładowcą akademickim, obnaża tym samym smutne oblicze późnego kapitalizmu. Sama wiedza nie jest już w cenie: liczy się nowość, zysk i sensacja. Tę dość banalną konstatację Borgli rozbraja świetną sekwencją komediową, w której pierwsze skrzypce nieoczekiwanie gra Nicholas Braun – kuzyn Greg z serialowej Sukcesji. W sadze Royów był nuworyszem usiłującym dobrać się do rodzinnego koryta. Tu przekonuje, że sny też da się utowarowić. W końcu czas spędzony w łóżku to świetna okazja do tego, żeby pokazać jeszcze więcej reklam, które odcisną się w zbiorowej świadomości.

W tym wszystkim szczególnie cieszy fakt, że Norweg znów postawił akurat na tak wywrotową konwencję. Naturalizm sprowadziłby tę historię na tory trudnego do przełknięcia moralitetu. W Dream Scenario, wspartym zresztą producencko przez innego charyzmatycznego reżysera, Ariego Astera (Bo się boi, Midsommar. W biały dzień), jazdę bez trzymanki zapowiadają już pierwsze ujęcia. Później sekundują im odniesienia do popkultury czy body horroru, krępująca diagnoza męskich słabości czy oniryczne wstawki. Borgli nie boi się przykręcić śruby, zmieniać tempo i grać z oczekiwaniami widza. Słowem: lunatycy śnią na jawie, tu mamy sen na zajawie. Dobrze, że uczestniczył w nim akurat Nicolas Cage, dla którego otoczka hollywoodzkiej fabryki snów bywała koszmarem.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Pisał lub pisze na łamach „Papaya.Rocks”, „Krytyki Politycznej”, „Kontaktu”, „Gazety Magnetofonowej” i „NOIZZ”. Lubi reportaże, muzykę elektroniczną i kino. Występował w „Kole Fortuny”, gdzie Rafał Brzozowski zagiął go hasłem „tatuaż tymczasowy”.
Komentarze 0