Bo jest dobry? Ale dobrych aktorów mamy wielu. Jude Law jest dobry. Tommy Lee Jones jest dobry. Viggo Mortensen też jest dobry, a jednak na żadnego z nich nie spłynął choćby ułamek uwielbienia, jakim darzony jest Smith.
Po pierwszego w karierze Oscara idzie jak po swoje. Na ten moment wydaje się, że zabawa w kategorii Najlepsza męska rola pierwszoplanowa jest już rozstrzygnięta. Ale i postać Richarda Williamsa jest wręcz skrojona pod to, by jej odtwórca zgarnął najważniejszą filmową nagrodę świata.
To nie przypadek, że powalczył o nią właśnie Will Smith. Być może jego emploi na to nie wskazuje, ale o ile w mediach kreuje się na spontanicznego luzaka, o tyle w karierze zawodowej zredukował ten spontan do minimum. W czym zresztą zawiera się odpowiedź na pytanie: dlaczego był przez wiele lat najbardziej kasowym aktorem w Hollywood? Bo... tego chciał.
Kto by nie chciał? Ale Smith zrobił coś jeszcze – postawił na liczby. Kiedy w latach 90. powiedział swojemu managerowi Jamesowi Lassiterowi, że chce być największą gwiazdą światowego kina, ten odparł – w porządku, ale musisz sprawdzić, co cię do tego zaprowadzi. Obaj panowie dokładnie przestudiowali listy box office. I wyszło im, że w pierwszej dziesiątce najbardziej kasowych filmów w historii wszystkie dziesięć zawierało efekty specjalne. Dziewięć na dziesięć – efekty specjalne z udziałem jakichś stworów. A osiem na dziesięć – efekty specjalne z udziałem jakichś stworów oraz wątek miłosny. Teraz rozumiecie, dlaczego walczył jak lew o angaż w Dniu Niepodległości?
Will Smith był już wówczas bardzo znanym aktorem. I raperem – bo w końcu od rapu zaczynał swoją przygodę z show-biznesem. Wraz ze swoim filadelfijskim kumplem z dzieciństwa, Jeffreyem Townesem, założyli skład DJ Jazzy Jeff & The Fresh Prince. Ich stricte zabawowy, korespondujący z pionierami stylu prosto z ulic Bronksu i Brooklynu styl był przeciwwagą dla zaangażowanego społecznie rapu spod znaku superpopularnych wówczas Public Enemy. Mityczny przekaz zostawmy innym, my raczej nagrywamy rzeczy o stawaniu do walki z Mike'em Tysonem albo że dziewczyny to nic więcej niż tylko kłopoty. Wystarczyło, żeby stali się pierwszymi rapowymi wykonawcami z nagrodą Grammy na koncie. Smith zdobył ją w wieku zaledwie 20 lat. Nic dziwnego, że o wesołego dryblasa z Filadelfii szybko upomniała się telewizja. Raper stał się gwiazdą serialu The Fresh Prince, w Polsce wyświetlanego jako Bajer w Bel-Air. Autentycznie zabawnej komediowej serii, bazującej na kontrastach pomiędzy zwykłymi Amerykanami (których uosabiał główny bohater) i bogaczami, przyjmującymi swojego filadelfijskiego krewnego do eleganckiego domu.
Realizacja serialu skończyła się w roku 1994, a Smith musiał poszukać nowej drogi. Przejście z telewizji do kina było dla niego podwójnie ciężkie. Po pierwsze – lata 90. były jeszcze tymi czasami, gdy aktorów serialowych traktowano jak gwiazdy drugiej kategorii, niegodnych wstępu do świata kinematografii. Dość mizerne filmowe kariery – w porównaniu z ich telewizyjną sławą – Calisty Flockhart (Ally McBeal), Sarah Jessiki Parker (Seks w wielkim mieście), Kyle'a McLachlana (Miasteczko Twin Peaks) czy obsady Przyjaciół albo Beverly Hills 90210 udowodniły, że jeśli już raz zyskało się sławę w serialu, to pozostanie się w tej szufladzie na wieki. Po drugie – Will Smith jest czarny. I o ile w późniejszych dekadach kino zaczęło na poważnie doceniać rasy inne niż biała, o tyle kolorowe lata 90. stały w rzeczywistości pod znakiem bieli. Zwłaszcza w świecie kina i telewizji; przypomnijcie sobie, w ilu ówczesnych serialowych hitach pojawiali się czarni? No właśnie.
Zresztą, żeby było zabawniej, tytułowych Bad Boys z komedii Michaela Baya też mieli zagrać biali komicy: Jon Lovitz i Dana Carvey, gwiazdorzy Saturday Night Live. Ale reżyser nie ugiął się pod presją producentów i wymógł na nich zatrudnienie aktorów czarnych: Martina Lawrence'a i właśnie Willa Smitha. Ten ostatni w rozmowie z Jimmym Fallonem wspominał w żartach: ilekroć spotykam Michaela, zawsze mówi, że to on stworzył moją karierę i powinienem odpalać mu połowę swoich gaży. Jest w tym sporo prawdy, bo Bad Boys okazali się hitem, który otworzył Smithowi drogę na szczyt.
Jego konsekwencja w wyborach ról i nieprzemijająca popularność są szokujące nawet jak na standardy Hollywood
To nieprawdopodobne, ale poza dwoma zabawnymi cameosami, gdzie Smith pojawiał się na ekranie na moment, grając samego siebie (Welcome to Hollywood i Dziewczyna z Jersey), od 1995 roku i Bad Boys nigdy nie wystąpił w innej roli niż pierwszoplanowa. Co tym bardziej zdumiewające z naszego punktu widzenia – 24 z 26 filmów z udziałem Smitha trafiło do polskich kin. Brakującymi rodzynkami były netfliksowy Bright, który, co zrozumiałe, pojawił się tylko na tej platformie oraz ľ– i tu decyzja krajowych dystrybutorów jest do dziś niezrozumiała – Ali, za który zgarnął zresztą swoją pierwszą nominację do Oscara. Nawet kiedy podkładał głos w animacji Rybki z ferajny, to oczywiście głównemu bohaterowi. Żadnych filmów, które od razu trafiały na DVD, żadnych drugich czy trzecich planów. To on zawsze musiał być największą gwiazdą.
I w tym należy upatrywać tak wielką sympatię, jaką kinomani darzą Smitha. Porównywalną miłością cieszy się chyba tylko Tom Hanks. To o tyle zabawne, że w latach 90., gdy Smith studiował box office, od razu założył sobie, żeby nie iść drogą Hanksa i nie grać w ciepłych filmach obyczajowych – jak Bezsenność w Seattle czy Forrest Gump. Najpierw kino, które podbije box office, a dopiero potem role ambitniejsze, jak W pogoni za szczęściem czy wspomniany Ali, gdzie wcielił się w rolę Muhammada Alego. Za obie te kreacje otrzymał zresztą nominacje do Oscara, choć na swoją pierwszą statuetkę wciąż czeka. Wygląda na to, że już niedługo.
Tyle że regularnie ratujących świat superherosów – a to Smith zrobił na ekranie już wiele razy – jest w świecie filmu wielu. To dlaczego akurat on? Znów kłania się staranny PR. Na przekór hollywoodzkim trendom od 25 lat jest z tą samą kobietą, Jadą Pinkett Smith. Regularnie wrzucane zdjęcia, na których pojawiają się z dziećmi, dorosłymi dziś Jadenem i Willow, od lat zmiękczają serca odbiorców, słusznie kojarzących Fabrykę Snów z siedliskiem bezeceństw, gdzie o tradycyjne, familijne wartości trudniej niż o kokainę. Tego cukierkowego wizerunku nie zepsuł ani romans Pinkett Smith, do którego się przyznała, ani plotki o sekretnym związku jej męża z Margot Robbie; ogień namiętności miał wybuchać w przyczepach na planie Focusa, gdzie razem wystąpili. Co ciekawe, choć ich rodzice cieszą się sympatią, to Jaden i Willow są nielubiani przez opinię publiczną, kojarzącą ich z rozkapryszonymi gówniarzami, którzy wybili się na plecach ojca. To nie jest nasz wymysł – na ten temat w amerykańskiej prasie powstawały osobne artykuły.
Ponadto Will Smith dba o dobry kontakt z fanami. Nie odmawia wspólnych zdjęć, autografów, zawsze jest otwarty, a do serwisów plotkarskich co chwilę przedostają się urocze filmiki z jego udziałem. Jak ten z premiery Aladyna, gdzie wkręcał dwie małe dziewczynki, że jest prawdziwym dżinem, ale nie może publicznie pokazywać swoich mocy.
Jego pierwszym postem na Instagramie nie było zdjęcie z jakiejś uroczystej premiery, ale... głupia mina. Podczas pandemii rozmawiał z fanami na Zoomie i wrzucał fotki swojego nieco zaokrąglonego brzucha. Nigdy nie byłem w tak złej formie – żalił się pod zdjęciem, na co instagramowicze rzecz jasna odpowiadali: nie martw się Will, przecież wszyscy przytyli na kwarantannie.
Nie zawsze trafiał w środek tarczy, zarówno frekwencyjnie, jak artystycznie. O Nazywali go Bagger Vance, Bardzo Dzikim Zachodzie czy, zwłaszcza, 1000 lat po Ziemi chyba wolałby zapomnieć. Ale całościowo ma wyjątkowego nosa. Dobrze wie, że kiedy trafia mu się seria blockbusterów – warto przełamać ją czymś ambitniejszym. Dokładnie tak, jak stało się z King Richardem. Który zresztą sam w sobie podkreśla dominację Willa Smitha: niby magnesem powinny być siostry Serena i Venus Williams, ale głównym bohaterem jest zafiksowany na punkcie ich karier ojciec. Surowy, ale wierzący w etos pracy. Robiący wszystko, by jego dzieci mogły godnie reprezentować Amerykę. Nic dziwnego, że zwariowani na punkcie własnej tożsamości widzowie z USA kupili to w stu procentach. 54-letni dziś Smith najprawdopodobniej odbierze za ten film swojego pierwszego Oscara. Pokazując tym samym, że Amerykańska Akademia Filmowa też od czasu do czasu musi spuścić z tonu i honorować nie tylko mistrzów za ich role w kinie artystycznym (tak stało się rok temu ze, skądinąd świetną, kreacją Anthony'ego Hopkinsa w Ojcu), ale i jakościowych twórców kina dla mas. A tę specjalizację Will Smith mógłby wypisać sobie pod imieniem i nazwiskiem na wizytówce.
Której oczywiście nie potrzebuje, bo jest Willem Smithem. Znanym i kochanym przez wszystkich.
Komentarze 0