Will Smith to – obok Toma Hanksa – ukochany aktor Amerykanów. I nie tylko. Jak to się stało?

Zobacz również:„Jackass” powraca! Pierwszy trailer nowego filmu to czyste szaleństwo
"Ismael's Ghosts (Les Fantomes d'Ismael)" & Opening Gala Red Carpet Arrivals - The 70th Annual Cannes Film Festival
fot. Matthias Nareyek/Getty Images

Bo jest dobry? Ale dobrych aktorów mamy wielu. Jude Law jest dobry. Tommy Lee Jones jest dobry. Viggo Mortensen też jest dobry, a jednak na żadnego z nich nie spłynął choćby ułamek uwielbienia, jakim darzony jest Smith.

Po pierwszego w karierze Oscara idzie jak po swoje. Na ten moment wydaje się, że zabawa w kategorii Najlepsza męska rola pierwszoplanowa jest już rozstrzygnięta. Ale i postać Richarda Williamsa jest wręcz skrojona pod to, by jej odtwórca zgarnął najważniejszą filmową nagrodę świata.

To nie przypadek, że powalczył o nią właśnie Will Smith. Być może jego emploi na to nie wskazuje, ale o ile w mediach kreuje się na spontanicznego luzaka, o tyle w karierze zawodowej zredukował ten spontan do minimum. W czym zresztą zawiera się odpowiedź na pytanie: dlaczego był przez wiele lat najbardziej kasowym aktorem w Hollywood? Bo... tego chciał.

Kto by nie chciał? Ale Smith zrobił coś jeszcze – postawił na liczby. Kiedy w latach 90. powiedział swojemu managerowi Jamesowi Lassiterowi, że chce być największą gwiazdą światowego kina, ten odparł – w porządku, ale musisz sprawdzić, co cię do tego zaprowadzi. Obaj panowie dokładnie przestudiowali listy box office. I wyszło im, że w pierwszej dziesiątce najbardziej kasowych filmów w historii wszystkie dziesięć zawierało efekty specjalne. Dziewięć na dziesięć – efekty specjalne z udziałem jakichś stworów. A osiem na dziesięć – efekty specjalne z udziałem jakichś stworów oraz wątek miłosny. Teraz rozumiecie, dlaczego walczył jak lew o angaż w Dniu Niepodległości?

Will Smith był już wówczas bardzo znanym aktorem. I raperem – bo w końcu od rapu zaczynał swoją przygodę z show-biznesem. Wraz ze swoim filadelfijskim kumplem z dzieciństwa, Jeffreyem Townesem, założyli skład DJ Jazzy Jeff & The Fresh Prince. Ich stricte zabawowy, korespondujący z pionierami stylu prosto z ulic Bronksu i Brooklynu styl był przeciwwagą dla zaangażowanego społecznie rapu spod znaku superpopularnych wówczas Public Enemy. Mityczny przekaz zostawmy innym, my raczej nagrywamy rzeczy o stawaniu do walki z Mike'em Tysonem albo że dziewczyny to nic więcej niż tylko kłopoty. Wystarczyło, żeby stali się pierwszymi rapowymi wykonawcami z nagrodą Grammy na koncie. Smith zdobył ją w wieku zaledwie 20 lat. Nic dziwnego, że o wesołego dryblasa z Filadelfii szybko upomniała się telewizja. Raper stał się gwiazdą serialu The Fresh Prince, w Polsce wyświetlanego jako Bajer w Bel-Air. Autentycznie zabawnej komediowej serii, bazującej na kontrastach pomiędzy zwykłymi Amerykanami (których uosabiał główny bohater) i bogaczami, przyjmującymi swojego filadelfijskiego krewnego do eleganckiego domu.

Realizacja serialu skończyła się w roku 1994, a Smith musiał poszukać nowej drogi. Przejście z telewizji do kina było dla niego podwójnie ciężkie. Po pierwsze – lata 90. były jeszcze tymi czasami, gdy aktorów serialowych traktowano jak gwiazdy drugiej kategorii, niegodnych wstępu do świata kinematografii. Dość mizerne filmowe kariery – w porównaniu z ich telewizyjną sławą – Calisty Flockhart (Ally McBeal), Sarah Jessiki Parker (Seks w wielkim mieście), Kyle'a McLachlana (Miasteczko Twin Peaks) czy obsady Przyjaciół albo Beverly Hills 90210 udowodniły, że jeśli już raz zyskało się sławę w serialu, to pozostanie się w tej szufladzie na wieki. Po drugie – Will Smith jest czarny. I o ile w późniejszych dekadach kino zaczęło na poważnie doceniać rasy inne niż biała, o tyle kolorowe lata 90. stały w rzeczywistości pod znakiem bieli. Zwłaszcza w świecie kina i telewizji; przypomnijcie sobie, w ilu ówczesnych serialowych hitach pojawiali się czarni? No właśnie.

Zresztą, żeby było zabawniej, tytułowych Bad Boys z komedii Michaela Baya też mieli zagrać biali komicy: Jon Lovitz i Dana Carvey, gwiazdorzy Saturday Night Live. Ale reżyser nie ugiął się pod presją producentów i wymógł na nich zatrudnienie aktorów czarnych: Martina Lawrence'a i właśnie Willa Smitha. Ten ostatni w rozmowie z Jimmym Fallonem wspominał w żartach: ilekroć spotykam Michaela, zawsze mówi, że to on stworzył moją karierę i powinienem odpalać mu połowę swoich gaży. Jest w tym sporo prawdy, bo Bad Boys okazali się hitem, który otworzył Smithowi drogę na szczyt.

Jego konsekwencja w wyborach ról i nieprzemijająca popularność są szokujące nawet jak na standardy Hollywood

To nieprawdopodobne, ale poza dwoma zabawnymi cameosami, gdzie Smith pojawiał się na ekranie na moment, grając samego siebie (Welcome to Hollywood i Dziewczyna z Jersey), od 1995 roku i Bad Boys nigdy nie wystąpił w innej roli niż pierwszoplanowa. Co tym bardziej zdumiewające z naszego punktu widzenia – 24 z 26 filmów z udziałem Smitha trafiło do polskich kin. Brakującymi rodzynkami były netfliksowy Bright, który, co zrozumiałe, pojawił się tylko na tej platformie oraz ľ– i tu decyzja krajowych dystrybutorów jest do dziś niezrozumiała – Ali, za który zgarnął zresztą swoją pierwszą nominację do Oscara. Nawet kiedy podkładał głos w animacji Rybki z ferajny, to oczywiście głównemu bohaterowi. Żadnych filmów, które od razu trafiały na DVD, żadnych drugich czy trzecich planów. To on zawsze musiał być największą gwiazdą.

I w tym należy upatrywać tak wielką sympatię, jaką kinomani darzą Smitha. Porównywalną miłością cieszy się chyba tylko Tom Hanks. To o tyle zabawne, że w latach 90., gdy Smith studiował box office, od razu założył sobie, żeby nie iść drogą Hanksa i nie grać w ciepłych filmach obyczajowych – jak Bezsenność w Seattle czy Forrest Gump. Najpierw kino, które podbije box office, a dopiero potem role ambitniejsze, jak W pogoni za szczęściem czy wspomniany Ali, gdzie wcielił się w rolę Muhammada Alego. Za obie te kreacje otrzymał zresztą nominacje do Oscara, choć na swoją pierwszą statuetkę wciąż czeka. Wygląda na to, że już niedługo.

Ali.jpg
kadr z filmu "Ali"

Tyle że regularnie ratujących świat superherosów – a to Smith zrobił na ekranie już wiele razy – jest w świecie filmu wielu. To dlaczego akurat on? Znów kłania się staranny PR. Na przekór hollywoodzkim trendom od 25 lat jest z tą samą kobietą, Jadą Pinkett Smith. Regularnie wrzucane zdjęcia, na których pojawiają się z dziećmi, dorosłymi dziś Jadenem i Willow, od lat zmiękczają serca odbiorców, słusznie kojarzących Fabrykę Snów z siedliskiem bezeceństw, gdzie o tradycyjne, familijne wartości trudniej niż o kokainę. Tego cukierkowego wizerunku nie zepsuł ani romans Pinkett Smith, do którego się przyznała, ani plotki o sekretnym związku jej męża z Margot Robbie; ogień namiętności miał wybuchać w przyczepach na planie Focusa, gdzie razem wystąpili. Co ciekawe, choć ich rodzice cieszą się sympatią, to Jaden i Willow są nielubiani przez opinię publiczną, kojarzącą ich z rozkapryszonymi gówniarzami, którzy wybili się na plecach ojca. To nie jest nasz wymysł – na ten temat w amerykańskiej prasie powstawały osobne artykuły.

Ponadto Will Smith dba o dobry kontakt z fanami. Nie odmawia wspólnych zdjęć, autografów, zawsze jest otwarty, a do serwisów plotkarskich co chwilę przedostają się urocze filmiki z jego udziałem. Jak ten z premiery Aladyna, gdzie wkręcał dwie małe dziewczynki, że jest prawdziwym dżinem, ale nie może publicznie pokazywać swoich mocy.

Jego pierwszym postem na Instagramie nie było zdjęcie z jakiejś uroczystej premiery, ale... głupia mina. Podczas pandemii rozmawiał z fanami na Zoomie i wrzucał fotki swojego nieco zaokrąglonego brzucha. Nigdy nie byłem w tak złej formie – żalił się pod zdjęciem, na co instagramowicze rzecz jasna odpowiadali: nie martw się Will, przecież wszyscy przytyli na kwarantannie.

Nie zawsze trafiał w środek tarczy, zarówno frekwencyjnie, jak artystycznie. O Nazywali go Bagger Vance, Bardzo Dzikim Zachodzie czy, zwłaszcza, 1000 lat po Ziemi chyba wolałby zapomnieć. Ale całościowo ma wyjątkowego nosa. Dobrze wie, że kiedy trafia mu się seria blockbusterów – warto przełamać ją czymś ambitniejszym. Dokładnie tak, jak stało się z King Richardem. Który zresztą sam w sobie podkreśla dominację Willa Smitha: niby magnesem powinny być siostry Serena i Venus Williams, ale głównym bohaterem jest zafiksowany na punkcie ich karier ojciec. Surowy, ale wierzący w etos pracy. Robiący wszystko, by jego dzieci mogły godnie reprezentować Amerykę. Nic dziwnego, że zwariowani na punkcie własnej tożsamości widzowie z USA kupili to w stu procentach. 54-letni dziś Smith najprawdopodobniej odbierze za ten film swojego pierwszego Oscara. Pokazując tym samym, że Amerykańska Akademia Filmowa też od czasu do czasu musi spuścić z tonu i honorować nie tylko mistrzów za ich role w kinie artystycznym (tak stało się rok temu ze, skądinąd świetną, kreacją Anthony'ego Hopkinsa w Ojcu), ale i jakościowych twórców kina dla mas. A tę specjalizację Will Smith mógłby wypisać sobie pod imieniem i nazwiskiem na wizytówce.

Której oczywiście nie potrzebuje, bo jest Willem Smithem. Znanym i kochanym przez wszystkich.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Współzałożyciel i senior editor newonce.net, współprowadzący „Bolesne Poranki” oraz „Plot Twist”. Najczęściej pisze o kinie, serialach i wszystkim, co znajduje się na przecięciu kultury masowej i spraw społecznych. Te absurdalne opisy na naszym fb to często jego sprawka.
Komentarze 0