Przez wiele lat bardzo czegoś chcesz, a gdy masz to w ręku – okazuje się nic niewarte - mówi nam Wini w rozmowie dotyczącej biznesu, pasji oraz autorefleksji.
Masz ukończone dwa fakultety, ale jesteś osobą, która uważa swój pobyt w szkole za czas kompletnie zmarnowany. Jak z tej perspektywy obserwowałeś strajki nauczycieli?
Jestem za tym, żeby wszyscy pracownicy budżetówki dostawali dużo więcej szmalu: od nauczycieli, przez policję, po strażaków. Szczególnie że to są zawody o wysokiej odpowiedzialności społecznej, które potrzebują sensownych kadr. Jak ci ludzie będą dobrze zarabiać, nie będą się tworzyły patologie. Na stanowisko nauczyciela będzie przychodził człowiek, który faktycznie chce edukować innych. W moich latach szkolnych można było trafić na gamonia, któremu nie udały się inne pomysły na życie, więc kombinował: pouczę dzieciaki, wakacje są długie, więc jeszcze będzie czas dorobić. Taki nauczyciel jest nic nie wart. W każdej branży należy odsiać gamoniostwo od prawdziwych pasjonatów.
Jakby tobie ktoś zaproponował wykład dotyczący biznesu, którego jesteś pasjonatem, podjąłbyś się takiej roli?
Proponowali mi kilka razy wykład z Uniwersytetu Szczecińskiego, gdzie występowałbym w roli Człowieka Sukcesu. Nie będę zgrywał kogoś takiego przed młodymi ludźmi. Jakby zaproponowano mi zajęcia pod tytułem Jak stać się grubym, to mogę iść i opowiadać, bo to jest udokumentowane osiągnięcie. Mogę wykładać: palcie dużo grassu, koniecznie pizza wieczorem, a może nawet dwie (śmiech). Jeżeli za dwadzieścia lat byłbym naprawdę bogatym człowiekiem, przekonanym, że udało mi się osiągnąć sukces – mógłbym się mądrzyć na ten temat. Prowadzę jednak mały biznes, więc nie będę udawał znawcy w tej dziedzinie, bo to byłoby śmieszne.
Mówisz, że nie czujesz się człowiekiem sukcesu, ale najwyraźniej tak jesteś postrzegany. Jak ty siebie widzisz?
Bardzo negatywnie oraz krytycznie postrzegam własną osobę. Nie lubię siebie, tak po prostu. Jednak od lat podchodzę do siebie z dystansem i staram się patrzeć na Winiego jak na postać z kreskówki. Nie chce się zbytnio uzewnętrzniać, ale mam mało powodów do zachwytu, jeśli chodzi o samoocenę.
Zawsze miałeś ten dystans czy musiałeś go wykształcić, jako mechanizm obronny?
To drugie. Miałem taki moment w życiu, kiedy zrozumiałem, że jeśli nie będę robił tego, co lubię i nie nauczę się wybaczać różnych błędów, będę cały czas nieszczęśliwy. Nikt nie zagwarantuje ci szczęścia, sam możesz na nie zapracować. Radość z życia jest w głowie i tam trzeba jej szukać. Staram się być uśmiechnięty na co dzień, choć nie zawsze mam dobry humor. Nie lubię się nudzić, bo to jest destrukcyjny stan i wtedy gnuśnieje. Jakbym był bardzo bogaty, pewnie leżałbym w domu zajebany jakimś mułem i sprowadził się do roli starej baby, co tylko seriale ogląda.
Przechodziłeś takie etapy marazmu?
Miałem okres depresji, ale chodziłem do pracy, więc nie było tak źle. Jednak jak wracałem do domu, to leżałem cały czas i się gapiłem w ścianę.
Czytałem, że miałeś dobrze płatną pracę w latach 1999-2002, zanim na poważnie wystartowałeś z marką Stoprocent. Co to było?
Dostawałem 1000 Euro miesięcznie i wydawało mi się, że to jest kupa kasy. Pracowałem dla hiszpańskiej spółki z branży fotograficznej, zrzeszającej kilka firm i musiałem znaleźć miejsce zbytu ich produktów w naszym kraju. Szukałem kontaktu do firm, które byłyby zainteresowane przedstawicielstwem na polski rynek. Szło mi to chujowo, bo rynek był ciężki, a fotografia przechodziła rewolucję z technologii analogowej na cyfrową. Jedna firma mnie oszukała, gdy zrobiłem duży deal na sprzedanie filmów Kodaka za 100 tysięcy. Nic nie dostałem, a według umowy miałem zgarnąć 1,5% całości sumy. To mnie utwierdziło w przekonaniu, że trzeba spróbować ruszyć ze swoim interesem.
Ruszyłeś zatem z firmą odzieżową Stoprocent. Jednak na samym początku, gdy jeździłeś do siedziby prężnie działającej marki Clinic – byłeś przerażony, na co się porywasz. Myślisz, że dla młodych przedsiębiorców w tej branży, teraz wy jesteście wyznacznikiem poziomu?
Mogę sobie czasem pomyśleć, jak młody człowiek obecnie patrzy na mnie i widzi siedzibę firmy, fajny samochód. Na początku to się wydaje, nie wiadomo jak wielkim osiągnięciem, dojść do takiego etapu. Jednak przed nami są kolejne wyzwania, nie ma czasu na refleksję. Teraz jesteśmy w trakcie bardzo mocnego rebrandingu. Wiele zmian, jakie u nas zaszły, będzie widać w przeciągu najbliższych sześciu miesięcy: od strony internetowej, aż po styl zdjęć. Chcemy odnieść się do naszych początków i być jeszcze bardziej bezkompromisowi. Pozwolę sobie nawet na stratę jakiegoś procenta klientów, którym się to nie będzie podobało, ale pozyskamy nowych, którzy lubią wyraziste brandy. Chcemy postawić na nasz logotyp Fuck You, który ma pozytywny przekaz. Mówimy pierdol się wszystkim ludziom, którzy stoją w miejscu i hamują rozwój ludzkości. Bardzo wiele razy w moim życiu trafiałem na takie osoby i słyszałem, że chuj będzie z deskorolki czy z hip-hopu. To jest moja prywatna satysfakcja, że te dyscypliny mają się doskonale.
To prawda, choć bardzo bawi mnie fakt, że producenci odzieży unikają obecnie słów hip-hop. Wszędzie króluje streetwear.
Tak, choć ja tego nie lubię. Co może być bardziej streetowe niż hip-hop? Takie marki jak moja, nie sprzedają ubrań, a światopogląd i styl życia. Naszym jest hedonizm w bardzo pozytywnym ujęciu. To jest radość z życia, żadna patologia.
Skoro jesteśmy w temacie patologii i hedonizmu… Dużo fanów rapu zwariowało z radości, bo udało ci się porozmawiać z Belmondo. Chyba Stoprocent też coś szykuje z Mobbyn?
Zrobiliśmy parodię reklamy Ballantine’s z Pezetem. Wyszło zajebiście śmiesznie, jestem bardzo dumny z efektów pracy naszych ludzi od video. Nagranie promuje kolaborację Mobbyn x Stopro. To jest jednak bardziej zabawa, a nie rozbudowana kolekcja, bo zrobiliśmy tylko jeden t-shirt.
Twoja marka wchodziła na przestrzeni lat w najróżniejsze kolaborację, chociażby z klubem piłkarskim Pogoń Szczecin. Jaka była twoja ulubiona współpraca?
Cały czas działamy z Pogonią. Budują teraz nowy stadion i liczę, że będzie jeszcze więcej okazji, aby razem coś zrobić. Razem z Bakim wymyśliliśmy także hasło Ćpaj Sport, które stało się dość popularne. Dla mnie najważniejsza była współpraca z Redmanem w 2010 roku, z którym zrobiliśmy sesję zdjęciową na potrzeby kolekcji Stoprocent. To było fajne, bo słuchałem go całe dzieciństwo. Złapałem się jednak na jednej rzeczy, która mnie zastanowiła. Spotkałem swojego idola, ale nie zesrałem się z radości. Trochę mnie to zasmuciło. Jeszcze kilkanaście lat wcześniej, jak spotkałem w klubie jednego ze swoich ulubionych skaterów, prawie zwariowałem ze szczęścia, jak się ze mną przywitał i zaproponował piwko. Chciałbym być psychofanem w takiej sytuacji, złapać Redmana za nogę i zadawać mu setki pytań. Zrobiliśmy jednak sesję, chwilę pogadaliśmy, pokazaliśmy mu dwa teledyski i odwieźliśmy do hotelu. Nawet nie poszliśmy na jego koncert, bo gdzieś się śpieszyliśmy. Trzeba było bardziej się tym zajarać, ale już dorosłem, więc już zmieniłem podejście.
Podejście zmienił także Sobota. Raper założył wytwórnię, ale przez wiele lat był motorem napędowym twojego wydawnictwa. Na jakich warunkach się rozstaliście?
Na żadnych, bo mamy kontrakt na jeszcze jeden album. Nie wiem, co u niego słychać. Wielokrotnie mieliśmy się spotkać, zabiegałem o to, ale Michał był zajęty. Ostatnio usłyszałem, że sprawiłem mu przykrość, bo powiedziałem w jednym wywiadzie, że uczyłem go rapować. Nie miałem jednak intencji, żeby Michałowi coś ująć, a podobno tak to zostało odebrane. Z kolegą, który robił tamten wywiad, przejeżdżaliśmy akurat koło byłego klubu Szóstki w Szczecinie i przypomniało mi się, jak siedzieliśmy kiedyś w samochodzie pod tym lokalem i planowaliśmy nagrać pierwszy numer. To był mój koncept, więc tłumaczyłem Sobocie, w którym miejscu trzeba zakombinować z flow, gdzie zrobić przerwę i tym podobne. To jest jednak tylko anegdota, ale tego, że uczestniczyłem intensywnie w kreatywnym procesie pracy nad albumami Soboty – nikt mi nie zabierze i nie powie, że było inaczej.
Kiedy ostatni raz rozmawiałeś z Sobotą? Jeśli artysta nie będzie chciał dopełnić kontraktu względem Stoprocent, podejmiesz prawne działania?
Rozmawialiśmy bodaj miesiąc temu, ale nie wiem, jak to się to potoczy. Musimy rozwiązać tę sprawę między sobą, gdyż mamy aktywny kontrakt. Nie będę opowiadał tutaj o moich odczuciach dotyczących tej sytuacji. Jestem wydawcą i muszę podchodzić do takich spraw na chłodno i profesjonalnie.
Biznes i pieniądze już nie są tematem tabu w polskim rapie?
Zawsze się z tego śmiałem i nigdy tego nie rozumiałem. Reprezentowałem bardziej prozachodnie podejście w tej dziedzinie, więc dla mnie kasa z rapu nigdy nie była tematem tabu. Wreszcie zaczyna u nas dominować ten światopogląd. Jeśli ktoś aspiruje i chce dobrze zarabiać, to chyba jest to pozytywny przekaz do zawarcia w utworze? To dobrze, że słuchacze widzą fajny samochód i wyniki pracy swoich idoli, bo daje im to do myślenia.
Podobnie jak sztuka? Często powtarzasz w wywiadach, że lubisz jej dosadną odmianę. Ewidentnie jest to odczuwalne na albumach, które tworzysz lub wydajesz. Gdzie leży fundament twojego muzycznego gustu?
O boże, to pytanie filozoficzno-kozetkowe (śmiech). Jak się zacznę rozbierać na czynniki pierwsze, to zaraz okaże się, że to była odpowiedź na moje kompleksy, chęć zamanifestowania swojej siły lub jakieś inny fraudowski szajs. Nie wiem, czy tak głęboko powinienem w to wchodzić. Powiem jednak, że podobnie jest z moim podejściem do potraw. Lubię wyraziste smaki. Kocham kuchnię indyjską, która jest świetnie doprawiona. W odbiorze sztuki jest u mnie podobnie, choć jeśli muzyka jest zbytnio przerysowana i wchodzi na skrajne epatowanie agresją – też nie jest dla mnie.
Dość rzadko mówi się o twoich zdolnościach A&R’a, który wymyśla różne projekty czy utwory. Jesteś autorem pomysłu na album X Przykazań, gdzie rap spotkał się muzyką sakralną. Połączyłeś także Sobotę z Matheo. Chcesz na taką działalność stawiać w przyszłości?
Lubię składać różne projekty w całość, podrzucać swoje pomysły w procesie. Zdarza mi się, że dzwonię do znajomego artysty i mówię: Słuchaj mam zajebisty pomysł na piosenkę i ten numer do ciebie będzie pasował. Wiem, że mógłbym to zrobić sam, ale tylko zmarnuję fajny pomysł. Czasem coś podpowiem artyście i wytyczę jakiś nowy kierunek jego myślenia, a czasem dodam jeden dźwięk do bitu w refrenie i w ten sposób odcisnę swoje piętno na utworze. Tak jak się zastanowię, to dużo przyjemności mi sprawia tego typu działalność, więcej niż w przeszłości. Możliwe, że kiedyś miałem taki kompleks: Sobota jest fajny i przystojny, jego dziewczyny lubią, a mnie już nie. Wtedy zaczyna się myślenie, że byłoby miło, gdyby ktoś także mnie docenił. Teraz mam na to wyjebane i takie podejście mnie śmieszy. Teraz mam satysfakcję, gdy leci numer i ja wiem, co w nim zrobiłem, choć mnie nie słychać w utworze. Może jakiś ziomek nie zbije mi z tego powodu piątki, a dziewczyna nie da buziaka, ale ja mam frajdę z takiej zakulisowej działalności, bo tworzę w ten sposób.
Jest taki film z Robertem De Niro i Dustinem Hoffmanem – Fakty i Akty. Opowiada o spin doktorze i hollywoodzkim producencie, którzy fingują wojnę w Albanii, aby odwrócić uwagę wyborców od seksualnego skandalu w Białym Domu. Co ciekawe, film ukazał się na miesiąc przed aferą związaną z Moniką Lewinsky i Billem Clintonem! Hoffman gra niedocenionego producenta, na którego geniuszu nikt się nie może poznać, bo ten wszystko robi w tajemnicy i to go boli. Rozbawił mnie ten film i pomyślałem sobie, że też jestem takim zakompleksionym dupkiem, który chciałby więcej miłości od ludzi. Z wiekiem jednak to zaczęło mi przechodzić.
W tym momencie warto zwrócić uwagę, że jesteś autorem podkładu do singla Tedego - Klaszcz (Tedunio Wieeesz). Jak to wyszło, że wziąłeś udział w konkursie bitowym na album Notes?
Mam wrażenie, oby się nikt nie obraził za to stwierdzenie, że ja zainspirowałem Tedego do zrobienia tego konkursu. Robiliśmy swego czasu sesję zdjęciową z Tede do reklamy Stoprocent, odwoziłem go nad morze i nieśmiało zagadałem: Też coś tworzę. Chcesz posłuchać moich bitów? Spodobał mu się jeden podkład i przyklepał temat natychmiast. Wziąłem w ten sposób udział w konkursie, który jeszcze nie był przeprowadzany. Ostatecznie byłem jednym z wygranych, choć nie brałem udziału.
Wspomniałeś wcześniej potrzebę docenienia, ale w ostatnich latach twoja rozpoznawalność wzrosła. Czy to przełożyło się na życiową satysfakcję?
To spowodowało kompletne, jebane NIC. Zabawna jest natura człowieka. Przez wiele lat bardzo czegoś chcesz, a gdy masz to w ręku – okazuje się nic niewarte (długi śmiech). Nie chciałbym jednak spłycać tematu, bo jest bardzo sympatycznie, gdy ktoś podejdzie i zagada. Przechodziłem wczoraj przez Warszawę i dwa razy ktoś rzucił: Wini, jestem fanem! Nie wyobrażam sobie jednak, co musi przeżywać Quebonafide lub Taco Hemingway. Z drugiej strony, zapewne wiele pięknych kobiet chciało się z nimi kochać, więc to jest na plus. Nie miałem jednak praktycznie żadnego odbioru mojej muzyki. Jeden koncert w Warszawie zagrałem, który się udał, a ludzie znali teksty i się bawili. Odbiór wywiadów jest jednak dość szeroki i zaczynam to odczuwać.
Jaki był początek twojej działalności wywiadowczej?
Byliśmy kiedyś na rozdaniu nagród KSW, gdzie jako Stoprocent przyznawaliśmy nagrodę. Przyjechaliśmy z kamerzystą, bo trzeba było zrobić jakiś materiał z wydarzenia. Nakręciliśmy kilka ujęć z imprezy, ale poza tym nie wiedziałem, co zrobić. Zobaczyłem Maćka Kawulskiego, współzałożyciela federacji, więc stwierdziłem, że podejdę i coś z nim popierdolę. To wideo miało jakieś sto tysięcy wyświetleń, więc nie najgorszy wynik, jak na osobę, która nie zajmowała się robieniem wywiadów. Po długim czasie od tamtego wieczoru zrobiłem gadkę z Tede i to też miało dużo wyświetleń. To była droga powolnej ewolucji, żeby się tym zająć na poważnie. Przeprowadzam wywiady bardzo spontanicznie, jak mi się ktoś nawinie. Artysta musi być na koncercie w Szczecinie lub ja w jego mieście. Nie pojadę specjalnie do innego miasta i nie stracę całego dnia, aby zrobić wywiad.
Dowiedziałeś się czegoś nowego o polskich raperach, robiąc z nimi wywiady?
Niczego, czego już bym nie wiedział wcześniej. Znam to środowisko od bardzo dawna.
Czy gwiazdy rapu wypowiadają się inaczej w rozmowach prywatnych, w porównaniu do tych, przed kamerą?
W kuluarach lubią komentować albumy kolegów, ale publicznie tego unikają. Pierdolone gówno, nie wiem, jak ktoś może tego słuchać – takie zdania padają za kulisami, ale nie nagrywamy tego. Nie chcemy skandalizować, choć ludzie myślą, że to jest główny cel mojej działalności wywiadowcy. Osobiście nie mam potrzeby obwieszczać światu, że coś jest gównem, bo ja tak uważam. Nie chciałbym być takim malkontentem, szczególnie że sam robię muzykę.
Szykujesz jakieś nowe nagrywki?
Robię falowo, jak mnie złapie inspiracja. Od chuja mam takich do połowy nagranych piosenek. Jedna zwrotka lub refren, ale wszystko niepokończone. Ostatnio zrobiłem pół piosenki i musiałem się zawijać, bo producent był zmęczony i chciał iść spać. Najbardziej lubię tworzyć w studio, jak równolegle powstaje bit. Jak mam czas i możliwości, to sobie po prostu nagrywam.
Mówiłeś na początku o byciu prawdziwym pasjonatem w swojej dziedzinie i kilkukrotnie wspomniałeś skateboarding. Jeździłeś na deskorolce za małolata i jak opowiadałeś w książce To Nie Jest Hip-Hop. Rozmowy, większość ludzi w ekipie dostawała ksywę od nazwy swojej pierwszej deski. Jaka była twoja?
Moja pierwsza deska to Powell-Peralta, więc byłbym pewnie Powell albo Peralta. Jednak ksywa Wini była na tyle mocno ugruntowana, że nie trzeba było mi nowego pseudonimu.
Deskorolka ciągle się śni po nocach?
Na maxa. Jeżdżę w snach, ale nic mi nie wychodzi. Próbuje z siebie wykrzesać jakiś trik, ale chuj, nic z tego nie ma. Nawet we śnie.