Chata pełna instrumentów i głowa pełna LSD – to przepis na intrygujący wieczór. Jeszcze kilka lat temu nie pomyślałbym jednak, że to również fundament pod przyszłą błyskawiczną karierę i status środowiskowego wizjonera. Szczególnie kiedy tym środowiskiem jest rap.
Have you heard Yeat? Yeah, he got some shiiiiit! - filmik, w którym Earl Sweatshirt krótko podsumowuje swój stosunek do twórczości młodego wychowanka kolektywu Slayworld, jest najlepszym obrazem tego, jakimi prawami rządzi się rap początku trzeciej dekady XXI wieku. O ile bowiem propsy od takich postaci jak Drake czy Lil Yachty w przypadku coraz bardziej mainstreamowej kariery Yeata nikogo raczej nie powinny dziwić, o tyle entuzjazm, z jakim zareagował na jego ksywę naczelny odszczepieniec amerykańskiej sceny mógł być dla wielu szokiem. Bez względu na to jednak, jak wysoko na liście Billboadru lądują jego kolejne premiery i ile viralowych hitów ma na swoim koncie Noah Smith – wciąż, jak za czasów Slayworld, pozostaje najdziwniejszym koleżką w ekipie. W międzyczasie świat i opisujący go rap zdziwaczał nam nie do poznania.
Komu bije dzwon?
Noah Smith urodził się równo dwadzieścia trzy lata temu (26.02.2000) w Irvine w stanie Kalifornia. Jego mama jest Rumunką, a ojciec pół-Meksykaninem pół-Amerykaninem i – co ważniejsze w tym kontekście – anonimowym rockowym muzykiem, którego chata była zawsze pełna instrumentów. Jego potomek pierwsze nagrywki zaczął wrzucać do sieci w wieku lat dziesięciu, a pięć lat później pod ksywką Lil Yeat zadebiutował jako raper. Wcześniej miał styczność z substancjami psychoaktywnymi, które w znaczący sposób wpłynęły na jego muzyczne wybory. Najarany jak prosiaczek wymyślił kiedyś swoją ksywkę, a kiedy zarzucił pierwszego (i – jak sam twierdzi – ostatniego) kwasa, doszedł do wniosku, że może to wszystko zrobić po swojemu. Łeb mu się nagle otworzył i zyskał przekonanie, że cokolwiek by nie wymyślił, to będzie warte wdrożenia w życie.
W 2021 roku wpadł na przykład na pomysł, że bez względu na to, jak bardzo ekscytująca by nie była ta piosenka, którą akurat nawija, to dorzuci do niej jeszcze… dzwon. I choć miał już wtedy na koncie cztery EP-ki, dwa mixtejpy i przynajmniej kilka viralowych hitów – z Sorry Bout It na czele – to właśnie ten moment pozwolił mu wejść z buta do głównego nurtu. Największe tuzy sceny w mig podchwyciły tę frazę, a sam Yeat z przyrodzoną mu prostodusznością tłumaczył w jednym z wywiadów, że na ten pomysł wpadł dlatego, bo… I fuck with bells. Bells are hard!
Wejście przez sklep z wrażeniami
Od tamtej pory Yeat jest w uderzeniu. Jego dyskografia w przeciągu minionych dwóch lat urosła do rozmiarów obcych nawet niektórym weteranom (trzy albumy, sześć EP-ek, cztery mixtejpy i kilkanaście luźnych numerów czy gościnek), a jego rozpoznawalność zwiększała się wprost proporcjonalnie do ilości ludzi, którzy śledzili losy Rue, Fezco, Julesa i… małego Gru. U Could Tell poleciało bowiem w jednym z odcinków Euforii, a nagrany specjalnie na potrzeby kolejnej przygody charakterystycznych żółtych gnomów Rich Minion stał się kolejnym viralowym hitem i oficjalnym hymnem ludzi określających się jako #genteleminions. Czyli tiktokowych influencerów, którzy siali porutę w amerykańskich kinach wyświetlających Wejście Gru. Yeat tymczasem wyrósł na drugiego po Playboiu Cartim apostoła rage’u, zyskującego coraz większą rozpoznawalność i poklask, przesterowanego i podkurwionego bękarta trapu i klubowej elektroniki. Wydane w 2021 roku Up to Me i rok późniejsze 2 Alive służą dziś za repozytoria tego, czym w ogóle ten brzmieniowy trend może być, a dodatkowo oba te albumy wniosły też powiew świeżego powietrza na dosyć monotonną amerykańską scenę początku lat dwa tysiące dwudziestych; powiew, który pachnie nieco dziwnie…
Aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa
W roli rapera Yeat jest bowiem równie prostoduszny jak w wywiadach, których udziela. Jak w przypadku wielu innych (współczesnych) raperów, nie chodzi jednak o to, co mówi, ale jak mówi. Korzystając z mnóstwa własnym sumptem wymyślonych neologizmów (twizzy, luh geeky, krank czy tonka) i jeszcze większej ilości efektów nakładanych na swój wokal, Noah Smith stawia na melodię, klimat i osobność. Wychowany na twórczości T-Paina, Future’a i Young Thuga leci po należne mu miliony z pistoletem w ręku i demonem siedzącym mu na ramieniu, leci zaćpany prometazyną, opływający w zbytki i buńczuczny jak na ważeniu przed walką. Lot ten natomiast jest równie koszący jak intrygujący, czy wręcz fascynujący. Z każdym kolejnym krążkiem przekraczający granice tego, czym jest aktualnie soundcloud rap, trap czy rage, a na jego najnowszym albumie, dopiero co wydanym Afterlyfe, przebijający w kilku miejscach mur dzielący współczesny rapowy mainstream od… hyperpopu.
Już przed jego premierą Noah Smith mówił przecież z przyrodzoną mu prostodusznością, że I’m coming way different on the album. It’s a whole different sound fully. It’s just rap beats mixed with… It’s just a different style. I don’t know. It’s not regular rap beats. It’s a whole different new wave. I choć w tych słowach jest mnóstwo tak bardzo rapowej przesady, to jednak jest to kolejny krok w stronę wnioskowanej już kiedyś przeze mnie rezygnacji z dawnych określeń gatunkowych i nazwania współczesnej muzyki jednym wspólnym terminem: wszystko wszędzie naraz. Dzwony bowiem znów tu dzwonią, przesterowane, ryczące basy brzmią, jakby ściany miały się zaraz zawalić, a różnorodne tropy stylistyczne poszerzają się co rusz o kolejne rejestry. Klubowe, electro walce towarzyszą… rockowym balladom, a pobrzmiewające starym Warpem, syntetyczne dziwadła zderzają się z rozpłyniętym barokiem, w którym lubują się sieroty po deconstructed clubie. Odpowiedzialny za najwięcej bitów na tym krążku BNYX® wyrasta na być może najzdolniejszego kontynuatora koncepcji Pi'erre'a Bourne'a, a sam Yeat nie gada już tylko ze swoimi w mig rozpoznawalnymi ad-libami ale również z własnymi oddzielonymi jaźniami, które w międzyczasie dorobiły się osobnych ksywek: Kranky Kranky i - oczywiście - Luh eeky. Jest tu dziwnie i chwytliwie, klimatycznie i współcześnie, psychoaktywnie i bez reszty wciągająco; jest gruba czopka… to znaczy tonka!
Komentarze 0