Może i Ben Affleck nigdy nie był i nie będzie mistrzem kina, ale naprawdę umie robić w miarę ambitną jakościówę. Air tylko to potwierdza.
Nike robi buty na jogging. Czarni nie uprawiają joggingu! Jakby jakiś czarny przebiegł 40 kilometrów, od razu zatrzymałaby go policja! – krzyczy w jednej z pierwszych scen Air Howard H. White, późniejszy wiceprezydent wchodzącego w portfolio Nike brandu Air Jordan. Późniejszy – bo wtedy, w połowie lat 80., ludzie z Nike nawet nie myśleli, że firma osiągnie jakikolwiek sukces w segmencie obuwia koszykarskiego. Byli marką dla białych, do tego białych z przedmieść, bogatszych, uprawiających jogging. I zupełnie nie wiedzieli, jak trafić do innego odbiorcy. Pulę zgarniał ówczesny hegemon Converse (w ich butach biegało pół ligi, w tym najlepsi – Magic Johnson i Larry Bird), podgryzany przez adidasa, uchodzącego za najmodniejszy brand wśród młodych. Nike było w tych środowiskach passe. Nikt nie chciał nosić butów z łyżwą.
Dlatego w firmie pojawił się on. Sonny Vaccaro, człowiek, który wiedział wszystko o młodzieżowej koszykówce w USA. Nike zatrudniła go w konkretnym celu – miał wytypować tych zawodników, którzy byli jeszcze przed debiutem w NBA, ale już mieli zadatki na gwiazdy. Można było podpisać z nimi kontrakty reklamowe i nie wydać zbyt wiele. Tyle że nie bardzo można z kogo wybierać, skoro wszyscy obiecujący gracze byli już po słowie z konkurencją. Vaccaro uparł się na Michaela Jordana, zdolnego obrońcę z Karoliny Północnej, na którego parol zagiął też dysponujący większymi środkami finansowymi adidas. Po czym namawiał Phila Knighta, ekscentrycznego CEO Nike, żeby ten wydał na Jordana budżet przeznaczony pierwotnie dla aż trzech zawodników i stworzył linię sygnowaną jego nazwiskiem. Oczywiście i Knight, i reszta firmy uważali pomysł za wariacki.
Kto pokryje Jordana?
I właśnie to jest głównym motywem Air – mozolna walka Sonny'ego o to, żeby zmienić podejście firmy i postawić na Jordana. Oraz, co nawet trudniejsze, przekonać koszykarza i jego otoczenie, że to Nike jest tą firmą, z którą warto się związać. Fanów uprzedzamy od razu – Jordana w filmie jest malutko, ale tego, jak go pokazano, nie zdradzamy. Bo i tak naprawdę nie o niego tu chodzi.
Air wpisuje się w szereg filmowych biopiców globalnych brandów, które zaczynały jako drobne przedsiębiorstwa. Jednak o ile Social Network portretuje absolutne początki Facebooka, McImperium pierwsze, kluczowe lata sieci McDonald's, a Jobs jest mniej skoncentrowany na Apple, a bardziej na postaci jej szefa, o tyle Air skupia się na konkretnym momencie w historii Nike. Tym najważniejszym – jak z pozycji będącej w cieniu konkurencji, lekko wyszydzanej firmy z Oregonu (Oregon? Wszystkie poważne przedsiębiorstwa mają biura na wschodzie! – mówi w pewnym momencie manager Jordana) w zaledwie jeden rok awansowała na szczyt. Fakty mówią same za siebie. Do momentu podpisania kontraktu z Jordanem Nike potrafiło zarobić na jednej linii butów maksymalnie 3 miliony dolarów. A później? Tylko w pierwszym roku sprzedano Jordanów za 162 miliony.
Użytkownik Nike chce nawiązać kontakt z użytkownikiem Michael Jordan
Walka Sonny'ego z wiatrakami to jedno, cała historia umizgów Nike do Michaela Jordana – drugie. I to one są najciekawsze w całym filmie. Niby Sonny'emu i jego otoczeniu udaje się pokonywać kolejne przeszkody i finalnie pozyskać Jordana do swojej rodziny, ale wszyscy cały czas czują niepokój. A co, jeśli dzieciak po miesiącu rozwali sobie kolano? Albo po prostu nie da sobie rady w NBA? Sonny stawia na szali wszystko i cały czas jest wręcz bezczelnie pewny siebie. Grający go Matt Damon świetnie oddał te emocje; może i jego bohater jest typowym białym Amerykaninem z klasy średniej (dom na przedmieściach, duży samochód i niemała nadwaga), ale nie tyle wierzy, że jego decyzje zmienią bieg historie, ile po prostu o tym wie. Wątpią wszyscy, pewnie nawet sam Michael Jordan. Ale nie on. I z czasem przekonuje do swojej wizji kolejnych współpracowników. Nawet samego Knighta, który długo był na nie, ale potem, podczas biegania, doznał iluminacji i nagle jest na tak. Swoją drogą grający go Ben Affleck wykręcił jedną z lepszych ról w karierze; jego szef Nike jest trochę jednym z tych oświeconych wariatów z Doliny Krzemowej, trochę pozerem, a trochę... no, po prostu fajnym gościem, chociaż tym ostatnim mniej jest, a bardziej bywa. A i tak ostatnie słowo zawsze należy do Deloris, matki Michaela Jordana. Nie było lepszej aktorki do zagrania tej roli niż Viola Davis, bo i chyba nikt inny nie potrafi łączyć autentycznego ciepła z bezwzględnym egzekwowaniem od otoczenia tego, czego tylko jej postać zechce. To matka ułożyła Latającemu Mike'owi początek kariery, o czym Air przypomina na każdym kroku.
Affleck – aktor jest wyborny, a Affleck – reżyser? Taki, jak zawsze – to świetny rzemieślnik... i niewiele poza tym. Potrafi nadać filmowi odpowiednie tempo, czuje udany scenariusz debiutującego Alexa Convera, umie podkreślić psychologię głównych bohaterów oraz dobrze wyeksponować co lepsze dialogi. Natomiast i film, i on nie mają tego dotyku geniuszu, jaki cechował choćby Social Network. U Finchera trafiały się sceny – małe arcydzieła; przecież na otwierającym film zerwaniu Marka Zuckerberga z dziewczyną szkoły filmowe mogłyby uczyć studentów współgrania wybitnego dialogu z obrazem. Nie znajdziecie takich momentów w Air. Film Afflecka jest dobry. Momentami, kiedy razem z Converem nakreślają specyfikę lat 80., mającą realny wpływ na to, w którą stronę idzie fabuła – nawet bardzo dobry; świetnie, że nie pozostawili tej historii bez społeczno-kulturowego kontekstu. Ale Social Network postawiło w kategorii kina o wielkim biznesie poprzeczkę tak wysoko, że przeskoczenie Finchera jest praktycznie niemożliwe. Ben Affleck to niestety nie ten rozmiar kapelusza.
Co nie zmienia faktu, że jest OK. Nawet jeśli Air zdarza się skręcić w stronę laurki wystawionej marce Nike; zwłaszcza wtedy, kiedy Converse i adidas są przedstawiane na ekranie jako bezduszne korporacje. Finalnie jest i tak, jak w tym filmiku z Jurkiem Mordelem; zadowolony Michael, zadowolony, koledzy zadowoleni, w domu rodzina zadowolona... Widz też zadowolony, bo nikt tu nie ma ambicji powalczenia o Oscary; chodzi tylko o to, żeby zrobić jakościówę dla każdego. Zresztą dokładnie taki plan przyświecał w filmie marce Nike. W obu przypadkach wyszło. Just do it.
Komentarze 0