Zgnilizna wielkich firm we Francji. Jak upadają Bordeaux i Saint-Etienne

Zobacz również:Bolesne nauki polskich bramkarzy w Ligue 1. Pomyłki Bułki i Majeckiego
Benoit Costil - Bordeaux
Fot. Tim Clayton/Corbis via Getty Images

Upadek wielkich firm zawsze wygląda podobnie: wewnątrz nikt nie bierze pod uwagę degradacji, jakby już sama nazwa i liczba tytułów na koncie pełniła rolę magicznego spadochronu. Francja za chwilę usłyszy tąpnięcie. Spada Bordeaux, a Saint-Etienne ledwo trzyma się poręczy. Oba kluby mają w sumie szesnaście mistrzostw Francji i stanowią przepis jak nie prowadzić biznesu.

Dla Bordeaux matematycznie tli się jeszcze nadzieja. Wystarczy jedynie wygrać z Brestem 5:0, liczyć na porażkę Saint-Etienne i na to, że PSG ogra Metz ośmioma bramkami. Jest to tak absurdalny scenariusz, że szkoda w ogóle zawracać sobie nim głowę, ale to jeszcze raz pokazuje ślepy zaułek, w którym wylądował jeden z najbardziej zasłużonych zespołów we Francji.

Bordeaux to klub z ogromną bazą fanów. Markę budował w latach 80., wychował Alaina Giresse’a, mistrza Europy z 1984 roku. Grali tu Bernard Lacombe, Jean Tigana, a w późniejszych latach choćby Christophe Dugarry. Przez większość sezonu panowała narracja: są za dużym klubem, by spaść, a potem tydzień w tydzień oglądaliśmy najgorszą defensywę w pięciu topowych ligach Europy. Bordeaux straciło 89 goli.

Ostatni mecz z Lorient zremisowało 0:0, grając tak nudno, że nudniej się nie da. Najciekawszym fragmentem były serpentyny papieru toaletowego wrzucone na murawę przez kibiców. Do tego pojawił się też ogromny transparent o treści: „Jesteście wstydem 140-letniej historii klubu”. Ten napis doskonale podsumowuje sezon.

Gerard Lopez, właściciel, nie pojawił się nawet tego dnia na stadionie. Mówił, że musi to wszystko przetrawić. Dzisiaj żałośnie wyglądają jego słowa sprzed sezonu o górnej połówce tabeli i europejskich pucharach w ciągu trzech lat.

Protest fanów Bordeux
Fot. Guillaume Bonnaud / Getty

BRAK TOŻSAMOŚCI

Lopez, luksemburski przedsiębiorca, w grudniu skończył 50 lat. Fortuny dorobił się na inwestycji w Skype’a, a potem zaczął bawić się w piłkę. Lubi chwalić się sukcesem Lille, chociaż odszedł z klubu tuż przed mistrzostwem, zostawiając go z długami. Gdy latem przejął Bordeaux, poukładał się z grupami kibiców i dziennikarzami po to, by pisać pozytywną dla siebie narrację. Ten miraż jakiś czas działał, ale potem trudno było nie widzieć, że statek płynie na skałę.

Fatalną decyzją było zatrudnienie Vladimira Petkovicia, który radził sobie z reprezentacją Szwajcarii, ale w klubowej piłce nie pracował od prawie dekady. Samo to, że nie znał francuskiego od początku robiło mu pod górę. Bordeaux kojarzy się ze złymi wyborami personalnymi, ale też ogólnie klimatem wokół klubu. Ten od kilku lat traci swoją tożsamość. Odcina się od dawnych graczy tak jakby był prywatnym ogródkiem nowych właścicieli. Budowanie kadry na wypożyczeniach ze wszystkich stron świata, opartych o dziwne siatki zależności, nie mogło skończyć się dobrze. Ten zespół śmierdzi prowizorką.

RACHUNEK ZA FRYTKI

Nie ma drugiej drużyny we Francji, gdzie w trakcie sezonu co tydzień wypadał nowy trup z szafy. Nie można mówić o zdrowym zespole, gdy młody bramkarz Davy Rouyard kradnie buty kolegom i sprzedaje je na aukcjach online. Jesienią wydawało się, że ważnym ogniwem będzie Laurent Koscielny, ale pokłócił się z władzami klubu, a zaraz potem podobny los spotkał jego kumpla, Benoita Costila.

Cała Francja oglądała obrazki jak kłóci się pod trybuną ultrasów. Kibice zarzucili mu rasizm w szatni. Nic dziwnego, że w końcówce sezonu bronił młody Gaetan Poussin. Niestety robił to tak fatalnie, że w meczu z Lyonem puścił sześć bramek, w tym co najmniej dwa klopsy.

Dzisiaj coraz więcej rzeczy wychodzi na światło dzienne. Np. to, że w nocy przed wspomnianym spotkaniem z Lyonem, piłkarze Lyonu zamówili do hotelu wielkie paczki McDonald'sa za 350 euro. Kwateng oraz Niang po porażce z Lorient bawili się na mieście. Ten pierwszy starł się zresztą z Admarem Lopesem, dyrektorem technicznym, co pokazuje ile małych wewnętrznych wojenek toczyło się w tym rozwalonym na kawałki klubie. Bordeaux od kilku miesięcy co tydzień grało o życie, a piłkarze jakby w ogóle się tym nie przejmowali.

STO OSÓB NA BRUK

To był zespół patchworkowy: uszyty ze ścinek i resztek tego, co ktoś zostawił. To, że co drugi gracz był wypożyczony sprawiło, że tak naprawdę nikt za tę drużynę nie chciał umierać. David Guion, trener, który przyszedł zimą, wygrał zaledwie jeden mecz. Punkty tracił w absurdalnych okolicznościach jak choćby w kluczowym spotkaniu z Saint-Etienne, gdy Bordeaux wygrywało 2:0 i zremisowało 2:2.

Nawet ostatni tydzień — spotkanie u siebie z Lorient — wyglądał jakby ta ekipa pogodziła się już ze spadkiem. Kibice tego dnia chcieli zatrzymać autokar z graczami i kazać im spacerować na piechotę. Skończyło się gazami łzawiącymi i zmianą trasy. Innymi słowy: znowu zobaczyliśmy patologię.

Przed Bordeaux teraz trudny czas, bo kontroler finansowy we Francji jest niezwykle brutalny i już wiele razy pokazywał, że nie boi się spychać wielkich z karuzeli. Żyrondyści mieli szósty budżet w lidze — nagle ze 108 mln muszą ograniczyć się do 65.

Zwolnionych zostanie stu pracowników. A może nawet więcej, bo wszystko zależy od tego, czy fundusz inwestycyjny CVC współpracujący z Ligue 1 rzuci obiecane 17 mln „spadochronowego”. No i czy latem barwy zmienią Jules Kounde (Sevilla) i Aurelian Tchouameni (Monaco), bo przecież Bordeaux ma 20 procent z kolejnej sprzedaży dwóch perełek europejskiej piłki. Lopez mówi, że zostanie w klubie. Często zresztą powtarza, że gdyby nie on, ten już dawno wylądowałby kilka poziomów niżej.

POMOC KIBICÓW

Nadchodzący tydzień będzie smutą francuskiej piłki, jeśli podobny los spotka Saint-Etienne. Tutaj historia jest jeszcze większa, bo Les Verts zdobyli dziesięć tytułów i do niedawna byli pod tym względem nr 1 w Ligue 1. Ten klub na zawsze będzie kojarzył się z Michelem Platinim i fanatycznymi kibicami z Le Chaudron, czyli z Kotła. W końcówce sezonu huczne urodziny grupy ultrasów z Green Angels skończyły się jednak zamknięciem stadionu, co pokazuje jedno wielkie pomieszanie z poplątaniem. Drużyna walczy o życie, a kibice wolą bawić się w pirotechnikę i w ten sposób pozbawiają ich dopingu.

Na pustym Stade Geoffroy-Guichard gospodarze przegrali ostatnio piąty mecz z rzędu. Pascal Dupraz, ligowy strażak, człowiek od sytuacji beznadziejnych, początkowo wyciągnął drużynę z bagna, ale teraz już sam nie wie, dokąd to zmierza. W ostatnim pół roku nie pomagał mu Puchar Narodów Afryki, kontuzje liderów jak Khazri albo Ramadan, bo 14 graczy pościło, a trener kłócił się o to, że w tak delikatnej sytuacji być może należałoby zrobić odstępstwo.

CHŁOPAK Z BEZROBOCIA

Zimą nie dostał transferów — co najwyżej grupę bezrobotnych, będących do wzięcia od zaraz, w tym Jorisa Gnagnona, byłego obrońcę Sevilli. Chłopak przyjechał tak zapuszczony, że jeden z członków drużyny wziął go początkowo za ochroniarza obiektu. Gnagnon ostatecznie zszedł z pensji, nie zagrał żadnego meczu, a na początku maja pożegnał się z klubem. Miejsce w tabeli Saint-Etienne jest odzwierciedleniem tej wesołej rekrutacji.

Les Verts długo korzystali na tym, że jeszcze gorzej radziło sobie Metz, ale teraz sytuacja lekko się odwróciła i to ekipa Dupraza za chwilę naprawdę może walnąć głową o ścianę. Sobotni wyjazd do Nantes, które dopiero co zdobyło krajowy puchar, nie będzie łatwym zadaniem.

Obserwujemy kolejną po Bordeaux zgniliznę wielkiej firmy. To byłby ewenement zobaczyć dwa takie spadki w jednym sezonie.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Żebrak pięknej gry, pożeracz treści, uwielbiający zaglądać tam, gdzie inni nie potrafią, albo im się nie chce. Futbol polski, angielski, francuski. Piszę, bo lubię. Autor reportaży w Canal+.
Komentarze 0