Kto i dlaczego miał kręcić jointy na czas? Dlaczego Donald Tusk chciał skontaktować się z Mezo? Przed wami druga część reportażu o historii raperów z UMC Records.
Tu przeczytasz pierwszą część reportażu
Według Wikipedii termin hip-hopolo wymyślił Paweł Sito, wieloletni dziennikarz muzyczny, dyrektor kultowej Radiostacji, aktualnie kierujący internetową Radiospacją. Miał użyć go jednak w odniesieniu do Norbiego, K.A.S.Y. i innych gwiazdorów lat 90., którzy grali pop, ale z rapowymi wstawkami.
W jednym z „Newsweeków” faktycznie użyłem terminu hip hop polo. Powiedziałem wtedy, że nie lubię wyrobów hiphopolopodobnych, nieautentycznych. I rzeczywiście chodziło o tych artystów – potwierdza nam Sito.
Ale już Hirek Wrona uważa, że pomysłodawcą tego określenia był Funky Filon, który zapisał się w historii polskiej muzyki nieśmiertelną Małą Chinką.
Na debiutanckim albumie Filona „Autorytet”, który wyszedł w 2000 roku, znajduje się utwór „Hiphopolo”. Moim zdaniem to tam po raz pierwszy pojawiła się ta nazwa – twierdzi Wrona.
Jeszcze inną teorię ma Remik Łupicki. To on odpowiadał za wysyp utworów, do których przylgnęła ta metka.
Ja nawet wiem, kto wymyślił to hip-hopolo, ale chyba nie chcę już tego wyciągać. Pamiętam mój telefon do tej osoby – nie było miłej gadki. Bardzo przeżyłem tę nagonkę, rany były głębokie. Ja nie uważałem, że my coś źle robimy, przeciwnie – byłem pewien, że jesteśmy lepsi od reszty rapowej sceny. Bo to nas grają w radiu i telewizji, bo to my zdobyliśmy popularność.
Raperzy wyklęci
Co sprawiło, że obiecujący newcomerzy z UMC Records zostali odrzuceni przez rapowe środowisko? Po latach wydaje się, że... dobór singli. Szefowie labelu zawsze zostawiali swoim artystom wolną rękę w wyborze tych kawałków, które mają promować ich albumy. I tak się złożyło, że Mezo, Owal czy Ascetoholix postawili akurat na najbardziej przebojowe, najlżejsze utwory – Aniele, Żeby nie było, Pełen pokus, Suczki... Numery, które nie do końca odzwierciedlały to, jak brzmią całe płyty. Gdy dziś słucha się Mezokracji, to o wiele bardziej reprezentatywny wydaje się tytułowy utwór (który, swoją drogą, też został singlem) niż najbardziej znane Aniele. Podobnie z Apogeum Ascetoholix czy solowymi albumami jego członków. Wyłamał się tylko Hans, wrzucając na pierwszy ogień mocne, agresywne Konfrontacje. Odniosły sukces, ale nie aż tak wielki, jak nagrany wspólnie z Doniem i Krisem To my. Oba kawałki promowały Poznański czerwiec, debiutancki krążek Pięć Dwa Dębiec.
Hans: Oni wydali „Poznański czerwiec” ze względu na single, tak mi się przynajmniej wydaje. Czuli potencjał w „Konfrontacjach” i „To my”, najbardziej w „To my”. Trzeba oddać że cierpliwie czekali i mogłem najpierw zaprezentować album po swojemu, zrobiliśmy klipy do „Kto?”, „52 i GP” oraz przede wszystkim do „Psa” – który uważam za najważniejszy utwór z tego albumu – zanim radiowy singiel „To my” mógł zaistnieć w eterze. Płyta była jaka była, zebrała druzgocące recenzje (śmiech). Ile można słuchać tej ulicy? Ale ludzie zdecydowali inaczej. Najczęściej singiel to ten numer, który ma szanse być w radiu, bo jest gładki, wesoły. Inaczej odbierasz kawałek „To my”, kiedy masz kontekst całego albumu, inaczej w oderwaniu od płyty. Album to była brudna socjologia, „To my” – socjologia przy flaszce. Obie socjologie zaskakująco dobrze przetrwały próbę czasu.
Potężny hejt na raperów z UMC zaczął się w drugiej połowie 2003 roku, już po wydaniu Apogeum Ascetoholix, Mezokracji Meza i Poznańskiego czerwca Pięć Dwa. Punktem zapalnym były – tak przynajmniej wydaje się po latach – single Aniele Meza oraz Suczki Ascetoholix. I ich ogromna popularność.
Remik: Powiem ci coś, o czym naprawdę mało kto wie. Kiedyś Mezo grał w Tropsie (legendarny studencki klub przy poznańskim rondzie Rataje – przyp. red). I był tam pewien słynny raper, z powodzeniem działający do dziś, który sam zasugerował mu wybór tego kawałka na singiel. A później był jednym z tych, którzy najmocniej nas opluwali.
Mezo: Faktycznie, było coś takiego, powiedział, że spoko nuta (śmiech). Ale to nie dlatego zdecydowałem się na ten singiel. Nie uważam, że to jest jakaś wybitnie dobra piosenka. Słuchałem Willa Smitha, jarałem się i wiedziałem, że tam jest żart. Jak ktoś nie chwyta przymrużenia oka w „Aniele”, to ma złą wolę. A mam też wiele innych, dużo poważniejszych numerów. Po latach kurz opadł, ale mam świadomość rysy na wizerunku. Dla fanów prawdziwego rapu, czymkolwiek by był, przez to „Aniele” pewnie nigdy nie będę wiarygodny.
Liber: Płyta „Apogeum”, z której pochodzą „Suczki”, to jest nasz najlepszy album. On ma mało wspólnego z tym utworem. Zdefiniował ją singiel, który był odmieńcem. Tylko że podczas wyboru wszyscy klepali nas po plecach. Zróbcie, jest super. Dopóki numer nie przeobraził się w potwora, który zaczął nas zżerać, to nikt się nie czepiał. My zrobiliśmy „Suczki” na kolanie, a potem nagle przejęły je kluby, wesela i ludzie niezwiązani z rapem. Przecież pierwszym singlem były melancholijne „Plany”. Ale o tym już się nie pamięta. Wszyscy postrzegają „Apogeum” przez pryzmat „Suczek”.
Doniu: My przez te single sami ukręciliśmy na siebie bicz.
Ale ich piosenki nie schodziły z rotacji w rozgłośniach radiowych i telewizjach muzycznych. Cała Polska nuciła: Dziewczyno, jak wino uderzasz do głowy czy: Ej suczki, my znamy wasze sztuczki. Raperzy z UMC zostali wręcz zasypani propozycjami koncertowymi, choć nie zawsze występy na żywo bywały dla nich bezpieczne.
Doniu: Trafiały się okropne sytuacje. Jakaś chora agresja na koncertach – ludzie tną ci opony, rzucają jajka na scenę, pod nią kordony policji. Ktoś zadzwonił w nocy do mojej matki i mówi, że zginąłem w wypadku.
Mezo: Były takie koncerty, że z widowni celowano mi w głowę kamieniami. Myślałem – co za perfidia, przecież oni mogą mnie zabić. Z reguły było tak, że 99% ludzi bawiło się świetnie, ale przychodziła jakaś mała grupka hejterów i potrafiła sterroryzować całą resztę. Próbowałem z nimi rozmawiać, zapraszałem na wspólny freestyle. Potem już ignorowałem krzykaczy.
Liber: Czasem braliśmy na koncerty znajomych oprychów, żeby bronili nas przed agresorami, którzy chcieli nas bić.
Doniu: Trochę bolała krytyka środowiska, ale gdzieś w tym wszystkim miałem satysfakcję. Że robię rzeczy, o których inni tylko śnią. Wiesz, kto z polskich raperów miał jako pierwszy wywiad w „New York Times”? Nie Mata ani Taco, tylko my z Mezo i Peją, w 2002 roku. Gdy studio Warner Bros dzwoniło z prośbą o najbardziej rozpowszechniany utwór w mp3 z Europy Wschodniej, prosili o „Skarby”, aby wykorzystać je w filmie z Georgem Clooneyem.
Liber: Zachłysnęliśmy się, człowiek wierzył, że to jest fajne. Staliśmy się gwiazdami rozgłośni. Wszędzie leciały nasze numery – „Żeby nie było”, „Pełen pokus”, „Suczki”, „Aniele”... A rap zawsze był alternatywą do radia. I przez nas nagle stał się ogólnodostępny. O kurwa, co tu się dzieje, oni poszli za daleko, odcinamy się od nich. I tak zostało nam niewielu kolegów wśród raperów. A przecież my jako Asceci kładliśmy nacisk na melancholię. Jakbym miał wymienić te wesołe kawałki, to u mnie „Suczki”, „Aniele” i to wszystko.
Remik: Jak nie wiesz, o co chodzi – chodzi o pieniądze. Popularność artystów UMC powodowała to, że zapraszano ich na koncerty. A czas nie jest z gumy. Jeśli oni zagrali koncerty – to ktoś inny nie zagrał. Nagle zaczęli przejmować rynek koncertowy i radiowy, za którymi idą pieniądze, co wkurwiło środowisko. Ja bym się nie doszukiwał większych spisków. Że byliśmy niehiphopowi. Nie, chodziło o pieniądze. Po 20 latach trzeba to powiedzieć. Do mnie ci hejtujący raperzy sami potem pisali: Remik, załatwisz mi granie w radiu?
O co nie było łatwo na początku lat zerowych. Właściciele UMC Records własnymi rękoma zbudowali listę kontaktów. Kiedy ktoś dzwonił do nich z prośbą o wysyłkę singla – brali od niego telefon i adres mailowy. Szybko stworzyli potężną księgę z kilkoma setkami kontaktów. Później sami odzywali się do dziennikarzy z kolejnymi nowościami. Nieco inaczej było z teledyskami, bo stacje muzyczne można było policzyć na palcach. Klipy artystów UMC były w nich regularnie grane, choć tajemnicą poliszynela pozostaje fakt, że raperzy – zresztą podobnie jak inni polscy wykonawcy, których teledyski prezentowano na antenach – nie dorobili się na tym wielkich pieniędzy. I to mówiąc bardzo eufemistycznie. Trafiały się za to propozycje reklamowe, do których wówczas polski rap podchodził bardzo ostrożnie.
Mezo: Dzisiaj nikt nie ma z tym problemu, ale wtedy... Odmawiałem, bo bałem się reakcji środowiska. I po prostu nie podobały mi się propozycje. Dzisiaj ci, którzy stoją za komunikacją marek, są świadomi tego, czym jest rap. Często to ludzie, którzy się na nim wychowali. A wtedy nikt nie kumał tej kultury. Mieliśmy być jak małpy w ZOO. Jesteś raper? To załóż czapkę do tyłu i powiedz: yo!
Hans: Zaprosili mnie do jakiegoś infantylnego programu dla młodych hiphopowców, który finalnie i tak się nie ukazał. Miałem być jurorem oceniającym m.in. dzieciaków, które kręcą jointa na czas. Od razu odmówiłem.
Sami przeciwko wszystkim
Hejt ze strony części słuchaczy to jedno. Ale nie było dotąd w polskim rapie artystów, których tak mocno krytykowali ich koledzy po fachu. Nierzadko poświęcając ludziom z UMC Records całe piosenki.
Największym echem odbił się beef Meza z Mesem, który rozpalił słuchaczy w 2004 roku. Panczlajner był zresztą jednym z niewielu polskich dissów, który doczekał się własnego teledysku. Mezo odpowiedział w nim na wersy Mesa i Numera Raza, którzy zaczepiali artystów UMC w numerze Rok później, pochodzącym z drugiej części Kodexu, płyty producenckiego duetu White House. Ktoś chce mieć to imię, ale on to przeszłość / To jakbyś rozdzielał syjamskie bliźnięta / Ale Mes to ten typ w niedziele i święta / W tygodniu tę ksywę Piotrek ma / I nie chowaj się w liściach, bo ja dotrę tam – nawijał Mes, nawiązując zarówno do teledysku Aniele (gdzie w jednej ze scen Mezo wyskakuje ze sterty liści), jak i... mocnego podobieństwa ksyw Mes i Mez. Ta druga była przez pewien czas używana przez Mezo.
Mezo: Chodziła plotka, że pokłóciliśmy się we Wrocławiu na koncercie Bahamadii. Ja nawet nie pamiętam tego spotkania. Bahamadia zaprosiła trzy osoby do freestyle'u, zgłosiłem się i jechaliśmy na scenie. Dopiero po fakcie dowiedziałem się, że obok mnie rapował Mes. Nie rozpoznałem go. Ja byłem wtedy Mez i nawet częściej się posługiwałem tą ksywą. On się wkurzył, kiedy to zaczęło być głośniejsze medialnie, podobno ludzie się śmiali. Teraz nawet go rozumiem.
Numer Raz nie atakował w swojej zwrotce Meza, a świeżo podpisany z Cameyem Trzeci Wymiar, którzy w kawałku Piętnastu MC's mieli linijkę: Nasz as, numer raz, dali mu majka, a tu kwas. Czy chodziło o warszawskiego rapera, czy po prostu o niezidentyfikowanego MC z numerem jeden – nie wiadomo, bo i sam tekst miał formę wyliczanki. Ale sam zainteresowany zareagował. Numer Raz, nie piętnaście / Nie wydaje mi się, żebyś znał mnie – rapował w Roku później. Numer Raz, jeśli umiesz, zrób dobry numer raz / Zresztą oszczędzę ci większych szykan, jedna rzecz, zawsze byłeś cieniem Tedzika w Trzyha – mocno kontrował w Panczlajnerze Mezo.
I Mes, i Numer odpowiedzieli, ale Mezo wdał się w beef tylko z tym pierwszym.
Mezo: Cieszę się z beefu, ale PR-owo pewnie wolałbym mierzyć się z kimś słabszym niż Mes. Jakbym trafił tylko na takiego Numera, to myślę, że wygrałbym w cuglach i miałbym więcej respektu. Wchodząc w konflikt z Mesem wiedziałem, że to gość, który jest bardzo dobry. Ale mówię – trudno, rywal wyznacza poprzeczkę. I był beef, z którego ja jestem zadowolony. Zrobiliśmy swoje. Zapisaliśmy się w historii polskiego rapu. Potem nawet się ze sobą pobiliśmy, ale parę lat temu Mes zadzwonił do mnie i zaprosił na plan swojego klipu „Odporność”, tego, w którym leży w trumnie. Ostatecznie nie pojawiłem się w teledysku, ale pogadaliśmy i zakopaliśmy topór wojenny. Nie ma między nami złej krwi.
Ale artystów UMC Records atakowali także inni raperzy: O.S.T.R. (utwór Odzyskamy hip-hop), Pokahontaz (Za szybcy się wściekli), Vienio i Pele (Straciłeś wątek), Pezet (Kilka lat później) czy Firma (Wirus HIV hopolo). To Firma z Krakowa, nie zjebana drużyna, kto pierdoli hip-hopolo, niech się z nami trzyma – grzmieli członkowie ulicznego składu.
Po latach ludzie z UMC przyznają, że najbardziej zabolała ich reakcja lokalnego środowiska. Zwłaszcza człowieka, który pomógł im wyjść z podziemia, by potem ich skrytykować.
Remik: Peja... Tak, bolało. Chyba najmocniej. Po latach dogadaliśmy się, zresztą dziś dystrybuujemy płyty Rysia. Ale bywało ciężko.
Mezo: Myślałem, że akurat jego to nie ruszy, bo się znaliśmy. Myliłem się.
W 2005 roku Peja i DJ Decks byli gośćmi audycji Bless Da Mic, prowadzonej przez Meza w poznańskim radiu RMI FM. Coś, co miało być zwykłym wywiadem, przerodziło się w atak na UMC Records i Meza, który był tak zaskoczony, że zwyczajnie zabrakło mu słów przed mikrofonem. Nawet nie wiem, co ja tu, kurwa, robię – rzucił w połowie Peja, płynnie przechodząc do wyśmiewania organizowanego przez policję koncertu w Sosnowcu, na którym pojawił się Mezo.
Mezo: Przed wejściem na antenę zachowywał się inaczej, a kiedy tylko włączył się mikrofon, zaczął grać jak polityk. Byłem w szoku. Po tym wywiadzie stwierdziłem, że nie będę łączył dziennikarstwa z rapem. Będąc raperem, jesteś graczem, wchodzisz w wizerunek, a dziennikarz musi patrzeć na wszystko szerzej. Nie gadaliśmy nigdy o tym z Peją. To znaczy, gadaliśmy wielokrotnie, kiedyś spotkaliśmy się na rodzinnej imprezie u Remika. Ale nigdy nie wrócił do tego tematu.
Najmocniej obrywało się Mezo, Owalowi, raperom z Ascetoholix i Jeden Osiem L, płockim debiutantom ze stajni UMC Records, którzy na przełomie 2003 i 2004 roku podbili rozgłośnie radiowe singlem Jak zapomnieć. To był największy hit w historii poznańskiej wytwórni. Także sprzedażowy – album Jeden Osiem L Wideoteka rozszedł się w blisko 60 tysiącach egzemplarzy. Ale płocczanie szybko opuścili UMC Records, zasilając szeregi Universal Music Polska. Nie udało im się powtórzyć sukcesu Wideoteki, której sprzedaż pociągnął de facto jeden singiel. Co ciekawe – to pierwszy rapowy album, który trafił na szczyt zestawienia OLiS; jedynkę zaliczyli 26 kwietnia 2004 roku.
Ale cięgi zgarniali też twórcy, którzy nie mieli w swoim dorobku tak przebojowych singli, jak Aniele czy Suczki, ale skoro wydawali w UMC, to automatycznie znajdowali się na cenzurowanym. Rykoszetem dostawali zwłaszcza Hans i Duże Pe. Obecność tego ostatniego w katalogu wytwórni uchodziła za kontrowersję; Duże Pe był jednym z bardziej znanych podziemnych przedstawicieli rapowej Warszawy, której gwiazdy dość otwarcie przejeżdżały się po jego nowych kolegach z UMC.
Labeli, które wchodziły w wydawanie rapu nie było wówczas zbyt wiele, a te, które to robiły i budziły jakiekolwiek zaufanie, wcale jakoś entuzjastycznie nie rozglądały się po podziemiu za nowymi talentami. Nie nastawiałem się na tą czy inną wytwórnię, chciałem po prostu gdzieś wypuścić swój album. Odzywałem się do różnych ludzi, myślałem o Asfalt Records, spotkałem się w tej kwestii z Tytusem, ale finalnie nie zdecydował się, żeby mnie zakontraktować. I nagle pojawiła się propozycja z UMC. Wiem, że nie tylko Peja podpowiadał Remikowi artystów, ale również Mezo. Nie pamiętam jak przecięły się nasze ścieżki, chyba zaczęło się od wspólnego featuringu na nielegalu Prezesa. Później dograłem Mezowi featuring na jego debiutancką płytę – swoją drogą, do dzisiaj ta zwrotka całkiem dobrze się broni. Kilka chwil wcześniej, za sprawą Mateusza vel Konkret, który przez chwilę zajmował się wtedy moimi sprawami, zacząłem pracować nad demówką z uznanym producentem z Katowic o ksywce IGS. Igor miał na koncie udaną współpracę z największymi raperami w kraju na „Ekspedycjach” oraz „Alchemii”, szukał wówczas mniej ulicznego nawijacza, z którym mógłby zrobić projekt o trochę innym tonie, pojechałem do niego do studia i zażarło. Kiedy nagrywałem feat dla Mezo, akurat kończyliśmy prace nad tym demo – i chyba właśnie za pośrednictwem Mezo nasza demówka trafiła do UMC. Zaprosili mnie do Poznania, kupili bilety, zarezerwowali hotel... W szoku! (śmiech) Na tle innych rozmów, które przeprowadziłem z teoretycznie poważnymi wytwórniami – to wyglądało mega poważnie. A przecież oni wtedy dopiero zaczynali!
Nikt jeszcze nie wypowiedział hasła hip-hopolo, Mezo był podziemnym, truskulowym raperem, który szykował się do debiutu albo miał go świeżo za sobą. Peja nagrywał album u Donia, który równolegle robił bity dla ZIP Składu. I tak dalej... Dopiero później zaczęli być hejtowani. Remik zapewniał mnie, że szanuje moją niezależność – i dał słowo, że nie będzie się w nic wtrącał, bo to nie ich styl. Zaznaczę, że słowa dotrzymał w stu procentach. Później, kiedy już wokół UMC zaczęło być gorąco, a ja wciąż byłem w drodze między podpisaniem a debiutem, naiwnie tłumaczyłem sobie, że przecież jak przykładowy Snoop Dogg zaczął nagrywać w No Limit u Mastera P, to sam fakt bycia w tej czy innej wytwórni nie wywołał fali nienawiści, więc może i mnie jakoś ominie ten „kałszkwał" (śmiech). O naiwności... Nie oszczędziło mnie tsunami hejtu – wspomina Duże Pe, którego wydany w 2004 roku album Sinus spotkał się z bardzo dobrymi recenzjami.
Remik: Co ja mogłem wtedy jeszcze zrobić? Kogo wydać, żeby było OK? Była zajebista płyta Dużego Pe, który trafił na chujowy moment, na taki diss w stronę UMC, że nie mógł się przebić, chociaż „Sinus” był dla mnie arcydziełem.
Duże Pe: Jak ktoś mi potem narzekał, że go hejtują, to odpowiadałem – a co ty wiesz o hejcie, ja miałem pierwszy singiel z Mezo (śmiech).
Wrona: Ta zazdrość zawsze była, jest i będzie. Oni mieli hity i zarabiali duże pieniądze. Najlepiej robić mega hajs, nie płacić podatków, a jednocześnie być niezależnym. Niektórzy się dorobili, niektórzy nie; do dziś chodzą i skomlą, że ktoś jest zdrajcą. To jest jak w polityce – rzucić hasło w przestrzeń i powiedzieć, że ktoś jest nieprawilny.
Coś się kończy, coś się zaczyna
Kostaszuk: Historia UMC Records jest rozpięta między dwoma festiwalami w Arenie. Pierwszy Bless Da Mic, jesienią 2002 roku, był ogromnym sukcesem. Na scenie Peja, Tede, Ostry, Molesta. Zjednoczony polski hip-hop w całej okazałości. Był taki sukces, że ludzie na serio mówili: następnym razem zaproście Eminema. I to strasznie rosło. A na drugim czy trzecim New Yorkerze... Całe życie chodzę na koncerty, ale nie pamiętam takiego wydarzenia, na które ludzie kupili bilety, fakt, że mniej niż na Bless Da Mic, ale i tak sporo – i ci ludzie, którzy przyszli, mieli na scenie tylko kilku wykonawców, których akceptowali i kilku, których po prostu nienawidzili. To tak, jakbyś przyszedł na stadion Lecha w szaliku tylko po to, żeby cisnąć swoim zawodnikom. Mechanizm podobny do tego, kiedy ten Lech nie wygrywa, ludzie przychodzą, żeby przelać frustrację i poczuć się lepiej, wyzywając tych, co są w dołku. I ja nigdy nie widziałem czegoś takiego na koncercie. Ofiarą padł głównie Mezo, ale obrywało się wszystkim z UMC. Byli obrażani na własnym terenie, ludzie latali pod sceną z wystawionymi fuckami. Chyba nic gorszego nie mogło się wtedy wydarzyć. To było przygnębiające. Miałem poczucie, że coś się bezpowrotnie skończyło. I dla mnie to właśnie był koniec UMC. Remik wiedział, że jeśli coś zbuduje, to nikt mu tego nie może zburzyć. Nikt poza nim. I dlatego uciekł, ale do przodu.
Jego raperzy też próbowali uciekać. Liber i Doniu wydali w 2004 roku solowe płyty – Monologimuzyka i Bógmacher. Parę miesięcy później Mezo wypuścił Wyjście z bloków – trueschoolowy, daleki od popu album. Nie ukrywa, że zrobił to dlatego, żeby udowodnić reszcie sceny, że wciąż jest jednym z nich.
Mezo: Chciałem pokazać, że mam skille, background, wiedzę i że jestem dobry. Wszystko na nic. Ani się ta płyta nie sprzedała, ani nie przekonała hejterów. Czasem ludzie mi mówią: może byś wrócił do „Wyjścia z bloków”, wtedy robiłeś prawdziwy rap. A przecież wtedy najmocniej mnie jechali!
Duże Pe: „Wyjście z bloków" jest obiektywnie dobrą, autentycznie hiphopową i nagraną od serducha płytą, zrobioną przez mega zajawionego na rap chłopaka o solidnych umiejętnościach i mocno podrażnionej ambicji. Nic dziwnego, że Mezo po jej przyjęciu lekko się załamał i doszedł do wniosku, że nie ma co się kopać z koniem, walcząc o zdobycie akceptacji chorego rapowego środowiska. Jego odpowiedź? Jeśli tak, to się pierdolcie, idę robić muzę, na której zrobię gruby sos! (śmiech).
2005 był także rokiem flirtu Mezo z polityką. Wtedy, jeszcze jako student politologii, użyczył swojego utworu Ważne Markowi Borowskiemu i jego partii Socjaldemokracja Polska. Ważne można było usłyszeć w spotach promujących SdPL przed zbliżającymi się wyborami parlamentarnymi. Nagrany z Kasią Wilk singiel stał się przy okazji jednym z największych radiowych przebojów roku.
Mezo: Czy żałuję? Trudno powiedzieć. Chyba tak. Ten numer najpierw został popularny, a potem wykorzystany w kampanii, ona nic mu nie dała. Dobrze, że Borowski po latach nie jest szczególnie źle kojarzony. Wtedy jako student politologii byłem pewien, że trzeba być aktywnym – dziś uważam, że polityka na najwyższych szczeblach to bagno i ja się w nią nie ładuję.
Zresztą sztab Marka Borowskiego nie był jedynym, który zgłaszał się wówczas do Meza.
Mezo: Trzy miesiące wcześniej dzwonił do mnie Sławomir Nowak. Chciał, żebym wsparł kampanię Donalda Tuska. Byłem popularny, ludzie wiedzieli, że studiowałem politologię – wszystko im pasowało.
To nie było pierwsze przecięcie ludzi UMC ze światem polityki. Na przełomie lat 2004 i 2005 Ukraina żyła Pomarańczową Rewolucją. Ukraińcy protestowali przeciwko fałszerstwom wyborczym, jakich w wyborach prezydenckich dopuściły się władze, z ówczesnym premierem Wiktorem Janukowyczem na czele. Jego kontrkandydatem był cieszący się większą popularnością opozycjonista Wiktor Juszczenko. Według wyników sondażowych to on był zwycięzcą, ale Centralna Komisja Wyborcza ogłosiła wygraną Janukowycza. Wybuchły protesty, ludzie wyszli na ulice, a echa rewolucji odbijały się na całym świecie. Artyści też nie milczeli, ukraiński zespół Greenjolly nagrał pełen treści politycznych utwór Razom Nas Bahato, jednoznacznie popierający tamtejszą opozycję. Parę miesięcy później w eter trafiła jego polska wersja – hołd złożony protestującym Ukraińcom. W Jest nas wielu można było usłyszeć Ascetoholix, Dużego Pe, Hansa, Mezo i Owala. Jak doszło do powstania tego utworu?
Duże Pe: To w sumie ciekawa sytuacja, z malowniczym powiązaniem. Nie pamiętam, jak to się zaczęło. Najpewniej tak, że jakiś niezwiązany wywiad robił ze mną chwilę wcześniej Robert Leszczyński (nieżyjący już dziennikarz muzyczny, jeden z jurorów programu Idol – przyp. red.), który później prowadził w Warszawie pierwszy koncert poparcia dla Pomarańczowej Rewolucji, do udziału w którym mnie zaprosił. A że Robert miał dobry kontakt z Remikiem – rzecz w naturalny sposób bardzo szybko się rozkręciła i przerodziła w coś więcej ze strony UMC, które jako wytrawny gracz nie przepuściło okazji, by również ta fala poniosła ich kawałek do przodu i w górę.
Z kolei Hans na początku 2006 roku został dyrektorem artystycznym UMC Records. Spekulowano, że pod jego kierunkiem wytwórnia pójdzie w cięższą, uliczną stronę. Ale za jego półrocznych rządów label wydał tylko dwa albumy: duetu Deep/Bobik i Wiśnixa. By chwilę później przeistoczyć się w My Music.
Hans: To było takie chwytanie się brzytwy i zagrywka jak z politycznego PR, że jak zostanie twarzą tego wydawnictwa ktoś, kto w ogóle zachował twarz, to ociepli się wizerunek i coś zmieni się na lepsze. Zdawałem sobie sprawę, że się podkładam i że to jest tego typu eksperyment, ale to nie było wtedy dla mnie ważne. Ważne było, że wyszły dwa super albumy. Później dowiedziałem się od osób trzecich, że UMC zostało zamknięte. Nikt do mnie nie zadzwonił – sorry Hans, nie wyszło, musimy zamykać. Wtedy miałem o to żal do chłopaków.
Ale oni czuli, że coś się wypaliło. Można było albo zamknąć firmę i wyjść z branży, albo zmienić skórę i spróbować od nowa. Wybrali to drugie.
Remik: Skoro ja wydaję dobre płyty, dziennikarze – mimo że to UMC – dają im wysokie noty, a słuchacze i tak je odrzucają, to chyba czas na inne rozwiązania.
Trzecia część reportażu ukaże się na początku stycznia.