Killers of the Flower Moon Martina Scorsese, najgłośniejsza premiera tegorocznego Cannes, to blisko czterogodzinna opowieść uderzająca w założycielski mit Ameryki.
Artykuł pierwotnie ukazał się w maju 2023 roku
Nowy film Martina Scorsese przypomina o przemijaniu. Jego premierę w Cannes poprzedził głośny, okładkowy wywiad w magazynie Deadline. Na pytanie, czy w wieku 80 lat ma ciągle zapał, żeby stawać jeszcze za kamerą i brać się za kolejny projekt, Scorsese opowiedział, że... nie ma innego wyjścia. Jestem stary. Czytam różne rzeczy. Widzę rzeczy. Dalej chcę opowiadać historię, a nie mam już czasu. Kurosawa, kiedy odbierał Oscara z rąk George’a Lucasa i Stevena Spielberga, powiedział: „Dopiero teraz zaczynam widzieć możliwości, czym kino może być, ale jest już za późno”. Miał 83 lata. Zapytałem go wtedy, co chciał przez to powiedzieć. Teraz rozumiem, co miał na myśli.
To smutne, ale biorąc pod uwagę reżyserski dorobek z ostatnich lat, coś jest na rzeczy. Można wręcz pokusić się o stwierdzenie, że tego typu myśli od jakiegoś już czasu kołaczą Scorsesemu z tyłu głowy. Ekranizację Milczenia na podstawie powieści Shūsaku Endō, XX-wiecznego japońskiego pisarza, katolika, odwlekał przez 30 lat. Nieznośne uczucie niespełnienia i chęć realizacji niezrealizowanych celów przekuł w blisko trzygodzinny fresk o prześladowaniach katolików w Japonii, o upadku jednostki pod krzyżem własnych przekonań, stawiający fundamentalne pytanie na temat nieobecności Boga w obliczu ludzkiego cierpienia. Pomijając kwestię wydźwięku, która to kwestia pozostaje dyskusyjna, była to rzecz doniosła, napisana z rozmachem, wybujała, utkana z rozważań wielkiej wagi.
Od tamtego momentu Martin Scorsese nie traci impetu – mierzy w rzeczy okazałe, tak pod względem treści, jak i gabarytu. Irlandczyk trwał trzy godziny z dużym hakiem. Film zaczynał się, nomen omen, w domu opieki, gdzie grany przez Roberta De Niro Frank Sheeran żegnał się ze światem. Nawiasem mówiąc, reżyser zrobił jeszcze dokumenty o Stonesach i Dylanie. W wywiadach mówił, że musiał nakręcić idoli swojej młodości, dopóki są wśród nas. Scorsese zapewne ma w domu całe szuflady rozgrzebanych lub skończonych tekstów, więc trzeba pogodzić się z tym, że wielu już nie przeniesie na duży ekran.
Wybór padł na Czas krwawego księżyca na podstawie reportażu Davida Granna. Trudno nazwać tę książkę inaczej niż aktem oskarżenia i dowodem wielkiej słabości państwa amerykańskiego. To szczegółowa kronika wydziedziczenia i wymordowania rdzennych Amerykanów, ich nieukojonej traumy, która uderza w założycielski mit amerykańskiego snu o sukcesie.
Rzecz dzieje się na początku lat 70. XIX wieku. Plemię Osagów zostało przesiedlone ze swoich ziem w Kansas do rezerwatu w mieście Fairax w północno-wschodniej Oklahomie. Na tych terenach odkryto największe złoża ropy naftowej w Stanach Zjednoczonych. Aby ją wydobywać, poszukiwacze musieli płacić za dzierżawę i prawa do eksploatacji. Osagowie zgromadzili miliony dolarów, uznano ich za najbogatszych ludzi na świecie per capita. A Martin Scorsese swoim zwyczajem wykorzystuje fakty do stworzenia mocnego obrazka. Na ekranie popękana ziemia, strumień ropy wystrzeliwuje z niej jak pocisk, kilku krzepkich Osagów w slow motion tapla się w „czarnym złocie” do nowoczesnych, bluesowych aranżów. Scorsese portretuje w ten sposób ekstazę posiadania.
Radość z bogactwa trwa jednak krótko. Raz, że ziemia pod nimi zaczyna przypominać szwajcarski ser. Dwa – do ropy chcą dobrać się wszyscy, przez co staje się dla Osagów zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem. W rezerwacie zaczyna roić się od kowbojów, finansistów z Nowego Jorku, potentatów naftowych. Z biegiem czasu łączący ich pomost upada, a nad Osagami zawisa klątwa. Członkowie plemienia są zabijani w celu zagarnięcia praw do terenów, ale nikt nie może rozwiązać zagadki zabójstw. W pierwszej wersji scenariusza dominowało podejście do zrobienia westernu z białym stróżem prawa w roli głównej, ale Scorsese w konsultacji z Leonardo DiCaprio i Robertem De Niro zaczęli zdawać sobie sprawę, że sprawa wymaga gruntownych rewizji i szerszego spojrzenia. Killers of the Flower Moon jest daleki od kina klasycznie osadzonego na Dzikim Zachodzie. Jeśli już, to boom naftowy, który da początek amerykańskiej gospodarce, staje się tu symbolem stanu przemocy i grabieży. Scorsese kreśli krytyczny portret finansistów, równający ich motywacje z motywacjami gangsterów.
Czas krwawego księżyca to kino po brzegi wypełnine gangsterską ikonografią podaną w staroszkolnym wydaniu, z przekraczaniem granic prawa, korupcją, zastraszeniem, matactwami i zleconymi zabójstwami. Trup ścieli się gęsto, a sam Scorsese nie ma problemów ze scenami pełnymi okrucieństwa. Leonardo DiCaprio zmienił zresztą rolę, którą pierwotnie w tym kontekście mu nadano – miał zagrać agenta FBI, gra Ernesta Burkharta, jednego z podejrzanych. Burkart to człowiek, który odbył służbę wojskową, uległ fascynacji opowieściami o Osage Hills, wyruszył na terytoria, gdzie ożenił się z Mollie, członkinią plemienia. Ernest głównie zajmuje się sprawami wuja, apodyktycznego hodowcy bydła Williama K. Hale’a. I staje się trybikiem w operacji wybijania Osagów.
Film toczy się w zasadzie dwutorowo, całość osadza się na relacjach Ernest – Mollie i Ernest – Hale. Ta pierwsza tyczy się mieszanego małżeństwa między białym farmerem a zamożną członkinią plemienia; zarówno DiCaprio, jak i Lily Gladstone, tworzą tu doskonałe role. Ernest to żaden uliczny cwaniak, typowy dla filmów Scorsese. Pod szorstką powierzchownością skrywa typa odrobinę nieporadnego, przyspawanego do rozkazów wuja. Ten splot lojalności, wierności i przymusu stanowi zresztą podstawowy dylemat filmu. Ernest jest rozdarty między miłością do żony a zależnością od wuja, dla którego wykonuje wszystkie polecenia. Mollie ma w rękach fortunę, a Hale chce położyć łapę na pieniądzach, wykorzystując do tego Ernesta. Hale, dobroczyńca hrabstwa i samozwańczy król Osage Hills, który pomógł stworzyć zalążki państwowości na pustkowiu, to postać bezwzględna i cyniczna. Pozbawiony skrupułów intrygant, manipulator, upiorny lalkarz, który pociąga za wszystkie sznurki. Robert De Niro, któremu w ostatnich latach bliżej do kochanego dziadzia z komedii familijnych, tym razem przeraża, ale potrafi też bawić. W prawdopodobnie najzabawniejszej scenie Killers of the Flower Moon widzimy, jak Hale łapie za deskę kształtem przypominającą wiosło i wymierza Ernestowi klapsy w ramach kary. Parodia słynnej sceny z Kasyna, w której De Niro rozbijał ludziom młotkiem nadgarstki?
Takich scen już tu więcej niż kilka. Scorsese na wielu polach czerpie ze swojego dziedzictwa, ale przede wszystkim prowadzi opowieść jak fachura. Doskonale poprowadził aktorów, perfekcyjnie – mimo kilku dłużyzn – wykorzystuje blisko czterogodzinny metraż, dba o odpowiednie tempo. Niewątpliwie cieszy go sama możliwość robienia kina, ale czuć w tym również autentyczną potrzebę, by wstawić się w sprawie Osagów i rozprawić z problemem konfliktów na tle rasowym. Najbardziej godne podziwu jest to, że Scorsese nie robi z siebie ostoi sprawiedliwości, wręcz przeciwnie – sam biję się w pierś, podkreślając, że nie jest mu najwygodniej opowiadać o zbrodni popełnionej na Osagach z pozycji białego człowieka. Ekranizacja reportażu Granna w finale zamienia się w traktat o winie. Okazuje się bowiem, że hańba tyczy się nas wszystkich.
Komentarze 0