Pomaganie nie jest nielegalne. Zielonej granicy patronuje hasło, przy którym polskie podziały, spory, nieustanne wojenki po prostu bledną. Agnieszka Holland wznosi się ponad to wszystko, pokazując, że są sprawy ważniejsze niż publicystyka.
Nie ma polityki, jest przede wszystkim człowiek. Oto największe zwycięstwo polskiej reżyserki. Jej film to dokładna odwrotność tego, jak próbują pokazać go prawicowe media.
Nie ma żadnych wątpliwości, że wszystko dąży jednak do zagłuszenia i zakrzyczenia. Internet przypuścił zmasowany atak. Reżyserka usłyszała już pytania o to, dlaczego tak bardzo nienawidzi Polaków i że zrobiła antypolskie ścierwo, zaś tym, którzy film widzieli i bronią jego walorów, ludzie z forów nie mogą darować. Narracje piszą ci, którzy najgłośniej krzyczą. Nie widziałem, to się wypowiem, to ich ulubiona maksyma. I choć każdy się spodziewał, to skala zjawiska jest bezprecedensowa. Bo to, że Polska pękła na pół, że Polak Polakowi wilkiem, jak głosi porzekadło, było wiadome od dawna, ale trudno przypuszczać, że krytyka filmowa stanie się kiedyś zawodem podwyższonego ryzyka. Człowiek nie zdążył jeszcze napisać ani słowa, wystawił tylko gwiazdki na Filmwebie, a już uważany jest za wroga ojczyzny.
Pytacie w listach, czy jestem antypolakiem, żydokomunistą, czy politycznym pachołkiem? Tego nie wiem, ale widziałem Zieloną granicę.
To nie są ludzie, to są żywe pociski
Wątek kryzysu na granicy wybrzmiewa tutaj poprzez różne perspektywy. Jedna z nich należy do samych uchodźców, film rozpoczyna się od ich historii. To rodzina z Syrii. Kiedy granice otwierają się dla Syryjczyków, od razu chcą skorzystać z tej szansy. Lecą do Białorusi samolotem tureckich linii lotniczych, na miejscu mają umówionego przemytnika, który ma pomóc im na granicy. Plany biorą w łeb. Ruszają na własną rękę, błąkają się po lesie. Wtedy spotykają polskich pograniczników, którzy obiecują pomoc. Holland perfekcyjnie oddaje nastrój ciszy przed burzą, odwleka to, co nieuchronne. W końcu strażnicy wyrzucają ich z powrotem na Białoruś. Zielona granica to film o ludziach, którzy zostali uwięzieni w limbo, próżni, pętli powtórzeń – ci wielokrotnie przechodzą granicę, po polskiej stronie są łapani, przepychani na Białoruś, znowu wracają, znowu ich zawracają, i tak na okrągło.
To nie są ludzie, to są żywe pociski – słyszy młody pogranicznik na szkoleniu w podlaskiej placówce. Jak pracuje w służbie mundurowej, musi wykonywać rozkazy dowódców. Ci tłumaczą, że to wojna hybrydowa, że nie wolno pomagać tym ludziom, bo Łukaszenka z Putinem chcą w ten sposób grać na naszym polskim współczuciu. Poza tym ma też żonę, kredyt, dzieci, dom na ukończeniu. Robi to, co do niego należy, a więc przerzuca ludzi przez druty na stronę białoruską. Łatwo byłoby popaść w pułapkę oceny, ale Holland nie feruje wyroków. Nie robi z polskich strażników potworów. Są różne postawy i różni ludzie. Wśród nich są tacy, którzy traktują swoją pracę, jak każdą inną – sami się na to nie pisali, po prostu przyszedł rozkaz. Ale są też ci, którzy wstydzą się za siebie. Jan jest jednym z tych, w których coś pęka. Nie wytrzymuje napięcia, wybudza się w nocy po kilku godzinach snu wstaje i nie śpi już do rana. Kiedy śni mu się granica, w koszmarach zapewne wracają obrazy ciał i dzieci zostawionych w lesie. Tomasz Włosok w tej roli najmocniej zostaje w pamięci.
Takie odwrócenie perspektywy nie służy tylko pokazywaniu różnic, ich zamazywaniu. Holland celowo działa tutaj na zasadzie symetrii i lustrzanego odbicia – żona Jana spodziewa się dziecka, ale w lesie też są kobiety w ciąży. I po jednej, i po drugiej strony są też dzieciaki, które ubierają się tak samo; słuchają tych samych rapów. Nic nie różni ich oprócz położenia na mapie, wszyscy oni mogliby być na swoim miejscu, stąd zdaje się też płynąć przesłanie Zielonej granicy, a mianowicie, że w sytuacjach elementarnych, jak narodziny, głód, choroba, śmierć, jesteśmy tacy sami. Wszyscy ostatecznie jesteśmy ludźmi. Holland, co ciekawe, kreśli podobny łuk między kryzysem na naszej granicy, a kryzysem na Morzu Śródziemnym. Bardziej niż polskiemu rządowi, przewiny wypomina się tu całej europejskiej wspólnocie. Od początku kryzysu w 2015 r. zginęło co najmniej 20 tys. ludzi. Unia schowała głowę w piasek, nie udzieliła im pomocy.
Dlatego ten film podziałał tak na publiczność w Wenecji. Nie ogranicza się do lokalnego kontekstu. To problem, który gryzie sumienie całej Europy.
Kino spełnione, bez politycznej agitki
Inna sprawa, że Holland starannie wygrywa zależności między bohaterami i równie konsekwentnie, krok po kroku, pokazuje, na czym polega sam kryzys na granicy. Film jest prosto i przejrzyście opowiedziany, nie jest układany i naciągany pod tezę, choć reżyserka nie ucieka w nim przed pokazywaniem szlachetnych czynów, do jakich tam dochodzi. Oprócz wątku uchodźców i strażników – z których każdy zasługuje na osobne omówienie i każdy jest przejmujący – są tu również aktywiści z Grupy Granica, którzy sami organizują pomoc i dla których pomaganie to także służba i sens życia. Te historie są opowiadane w mediach, ciekawie jednak wypada tu postać grana przez Maję Ostaszewską, która jest w podwójnym klinczu. Nie tylko angażuje się w pomoc blokowaną przez służby, ale jest przyjezdną miastową. Na takich ludzi miejscowi wołają "nawołocz". To ktoś nietutejszy, obcy.
Choć rzadko się o tym wspomina, w filmie Holland występuje jeszcze jedna perspektywa. Należy ona do świata przyrody, bo oprócz ludzi cierpi także puszcza. Ni stąd, ni zowąd pojawiają się zwierzęta, choćby wilki i jelenie. Widać je w oddali, kierują wzrok w stronę kamery. W naszą stronę. Trudno stwierdzić, czy to duchy rozjechanego przez harwestery lasu, a może to właśnie pod ich postacią odzywa się w ludziach sumienie.
Zielona granica to kino spełnione na wielu poziomach, godzące wiele punktów widzenia. Holland po drodze nikogo nie gubi, każdy wątek prowadzi pewną ręką, przez ponad dwie godziny zaplata gęstą siatkę relacji, może jedynie miejscami popada w czytankowe, dydaktyczne tony. A może to dobrze, wszak takie prawo przypowieści, które mają wykraczać poza ramy swoich czasu i poza wszelkie granice. Wszyscy, którzy próbują zrobić z tego filmu wyborczą agitkę i krytykę PiS-u, niech odrzucą uprzedzenia i wyzbędą się niechęci. To nie jest kino, które dociska i jedzie po bandzie. Potrzeba naprawdę dużo złej woli, by dostrzec w nim złe intencje. Holland daje szansę wniknąć w tragedie i uchodźców, i strażników, i aktywistów, bo wszak te trzy grupy są ofiarami cynicznych politycznych rozgrywek oraz zastraszenia, które raz na cztery lata staje się paliwem wyborczym dla każdej strony. Powstał wielki pean na cześć ludzkiego życia, bo ostatecznie tylko to ma jakiekolwiek znaczenie.