Otwierając trylogię z Louisem Villainem, Avi wspominał na Zbiorze Pieśni Sycylijskich o miejscu, gdzie na dobranoc czyta się dzieciom Mario Puzo. W przypadku gangsterskiej sagi wyreżyserowanej przez Francisa Forda Coppolę - trzecia część była tą, gdzie ideał sięgnął bruku. Całkiem inaczej wygląda to w przypadku duetu rapowo-producenckiego, który najlepsze zostawił na koniec.
Burzliwe początki kariery pozostają obsesją Aviego, który we własnym ataku szczytowym niezmiennie widzi drogę krzyżową. Wiele było żartów z Kizo, który kiedyś nie miał, teraz ma, ale u rapera z Raszyna motyw started from the bottom, now we're here również znajduje się w centralnym punkcie twórczości. Kamil jest jednak na tyle nietuzinkową, targaną wewnętrznymi sprzecznościami postacią, że Akademia Sztuk Pięknych nie sprawia wrażenia jałowego powielania tych samych patentów. To faktyczny upgrade w stosunku do Zbioru Pieśni Sycylijskich i Spisu Dzieł Sycylijskich.
Wąsaty dandys pakuje do plecaka aforyzmy Stanisława Jerzego Leca i deklaruje, że nie jest raperem, tylko recytuje wiersze, a równocześnie nawija o tym, że poniósł go koks; o pogardzie dla frajerów i je*anym alkoholiku z sąsiedztwa. Dopisuje przy tym epilog do opowieści, snutej wspólnie z gościem o aparycji zakapiora z półświatka, który wersami typu jest ochota na zarobek, każdy woli zapierdolić równoważy jego poetyckie zapędy.
Pewnie właśnie z tego powodu kolejny raz uchodzi mu płazem belferstwo i artystyczna pretensja. W każdym innym przypadku follow-upy do starożytnych Greków wołałyby o pomstę do nieba, ale u niego wypada to zaskakująco naturalnie. Zwłaszcza, że - przy całej wczutce - zachowuje zdrowy dystans. Jak w Michelangelo, gdzie pada frywolne Moją matką jest Demeter, a ojcem był Dedal/Sam jak Prometeusz, gdy daje ludziom ogień/I to na tyle, jeśli chodzi o mitologię. Nie wybrzmiewają fałszywie nawiązania do Kazimierza Przerwy-Tetmajera, łacińskie sentencje, bo Avi faktycznie wjechał na scenę odje*any w mokasyny i elegancki jak Eugeniusz Bodo; żyjący fascynacją Zbigniewem Herbertem, uwiecznionym z papierosem na plakacie w jego liceum.
Grzegorz Turnau dawno temu obruszał się na robienie z rapu substytutu poezji, ale Akademia Sztuk Pięknych pełni taką rolę. Kamil i Filip zagospodarowują tutaj niszę, jaka powstała na skutek przeciągającej się nieobecności Eldo? Klasyczne podejście znajduje u nich także odbicie na płaszczyźnie muzycznej, gdzie nostalgiczne pętle zostają obudowane nowoczesną rytmiką i ornamentyką. Ale tej dwójce udaje się uniknąć cringe'u z festiwalu piosenki poetyckiej czy szkolnej akademii. To wciąż jest rap z Raszyna; nawijanie o Mercedesach, dłużnikach, karuzelach vatowskich i celnych po drodze na hotel pod Wólką Kosowską. Ponownie - nie chodzi jednak o eksplorację wyblakłych hip-hopowych klisz czy przeruchanych stereotypów gatunkowych. Avi - po staroszkolnemu - bierze na sztandary real talk i szczerze nawija o nerwicy, maskowaniu smutku uśmiechem, niezrozumieniu, snach, których niemal nie udało mu się zrealizować.
Częściowo uzasadnione są zarzuty o zjadaniu własnego ogona w powrotach do trudnej przeszłości, osiedlowego backgroundu czy licealno-polonistycznego kodu kulturowego. Zwłaszcza, kiedy choćby po raz kolejny następuje przywołanie postaci Heraklita (Harmonia, Testament). Ale w tym przywiązaniu do inteligenckiego, krzyżowanego ze słowiańskim penerstwem etosu jest coś urzekającego. Avi i Louis doszli do ściany, ale wykręcili przy tym życiówkę.
- Tryptyk jest gotowy, a co za tym idzie - nasza wspólna droga właśnie dobiegła końca. Ale nie smuć się. Wszystko przecież kiedyś ma swój koniec - ogłasza narrator w Epilogu. Kropka została postawiona w odpowiednim momencie, ale jeszcze wszystkim przyjdzie zatęsknić, bo oni wysłali depeszę ze świata, który powoli odchodzi w zapomnienie. Niby kto z młodszego pokolenia mógłby bez zgrzytu zakrzyknąć eviva l'arte?