Jako nastolatek mieszkał w tej samej bursie co Rui Patricio, Cedric Soares, Eric Dier i… Mihai Radut. Przed debiutem w reprezentacji wysłuchiwał rad od Cristiano Ronaldo, a rozumienia gry uczył go Jorge Jesus. Dziś jest jednym z liderów Legii Warszawa, który postanowił zostać w Polsce na dłużej.
– Żyje mi się tutaj znakomicie. Dużo lepiej niż w Atenach. Jest spokojniej, ulice są czystsze, a ceny znacznie niższe niż w Grecji czy Portugalii. Jestem też osobą, która lubi wyjść z zainteresowaniami poza futbol, by mieć nieco szersze spojrzenie na świat. Dużo czytam, lubię odwiedzać muzea, a te w Warszawie są znakomite – mówi Andre Martins, który już dzień po podpisaniu kontraktu z Legią został sfotografowany w Łazienkach Królewskich na Koncercie Chopinowskim, pokazując, że oprócz ciekawej piłkarskiej przeszłości ma też interesującą osobowość. – Natomiast ani razu nie udało mi się wejść do Kopernika – dodaje po chwili, mając oczywiście na myśli jedną z największy atrakcji warszawskiego Powiśla, jaką od blisko 10 lat jest Centrum Nauki Kopernik.
– Próbowałem już z sześć albo siedem razy. I zawsze ten sam komunikat w kasie: „sold out”, bilety wyprzedane. Ale nie poddaję się, będę dalej próbował.
WYPATRZONY PRZEZ LEGENDĘ
Andre Martins urodził się w Santa Maria de Feira, miasteczku położonym 30 kilometrów na południe od Porto, gdzie zaczynał grę w małym klubie Argoncilhe. Mikry chłopak o kruczoczarnej czuprynie dość szybko zaczął przykuwać uwagę poważniejszych graczy na portugalskim rynku. Najpierw w wieku 11 lat trafił do najlepszej drużyny w regionie Aveiro – Feirense, a tam już wypatrzył go niejaki Aurelio Pereira, legenda Sportingu, człowiek obdarzony dobrym okiem do młodych zawodników, który kilka lat wcześniej ściągnął do akademii pod Lizboną między innymi Cristiano Ronaldo.
– Aurelio był dla nas jak ojciec. Przychodził do bursy, dużo z nami rozmawiał, interesował się naszym rozwojem i problemami, których przecież nie brakowało, bo byliśmy nastolatkami, mieszkającymi z dala od bliskich. W bursie zakumplowałem się z Cedrikiem Soaresem i Adrienem Silvą. Piętro wyżej mieszkał też Rui Patricio. To była fajna ekipa – dodaje, a ja wyczuwam, że to dobry moment, aby przełamać tę wyliczankę złożoną ze znanych piłkarskich nazwisk, czymś niestandardowym.
– A jak wspominasz byłego piłkarza Lecha Poznań, Mihaia Raduta, z którym także miałeś okazję się tam spotkać? – Kogo? – Raduta – powtarzam, ale już z mniejszą wiarą we własny research. – On naprawdę grał w Polsce? Nawet nie wiedziałem. Nie skojarzyłem go z nazwiska, bo był u nas bardzo krótko, ale faktycznie, mieliśmy jednego Rumuna w drużynie U19 i to musiał być on – usłyszałem w odpowiedzi, choć Andre raczej nie utwierdził mnie w przekonaniu, że kiedykolwiek słyszał to nazwisko.
ZAPATRZONY W MOUTINHO
Radut w drużynie U19 był raczej postacią marginalną. W tamtym okresie Sporting bezsprzecznie miał jedną z najlepszych akademii nie tylko w Portugalii, ale i na całym świecie. Alcochete stało się adresem, pod który przybywało wielu zawodników z różnych stron globu, chcących podążać ścieżką rozwoju wydeptaną wcześniej przez takie nazwiska jak: Paulo Futre, Luis Figo, Ricardo Quaresma czy Cristiano Ronaldo. Ale kiedy spytałem Andre Martinsa o jego idola, odpowiedź trochę mnie zaskoczyła.
– Dla mnie liczył się tylko Joao Moutinho – mówi z błyskiem w oku. – Kiedy przyszedłem do Sportingu, on akurat wchodził do pierwszej drużyny. Miał podobny styl gry, zbliżone warunki fizyczne, byłem w niego wpatrzony jak w obrazek. Nawet oglądając mecze pierwszej drużyny, wyłączałem się i patrzyłem tylko na niego. Na każdy ruch, każde zagranie, na sposób w jaki przyjmuje piłkę i w jakich sektorach boiska się porusza. Dużo mnie to nauczyło. Uważam, że to dobra droga dla każdego młodego piłkarza by poprawić swoją grę. Ja miałem to szczęście, że obaj się później spotkaliśmy na boisku. Raz przeciwko sobie w lidze portugalskiej, kiedy Joao grał już w FC Porto, no i później, na zgrupowaniu reprezentacji Portugalii, juz w tych samych barwach.
– A często słyszałeś, podobnie jak Joao Moutinho, że jesteś zbyt mały żeby zostać zawodowym piłkarzem?
– Wielokrotnie. I wiesz co? Była to dla mnie tylko dodatkowa motywacja, by udowodnić, że ten ktoś się myli. W Portugalii też często szukano zawodników silnych fizycznie do środka pola, których ja byłem przeciwieństwiem. W ogóle mam wrażenie, że postrzeganie piłkarzy o takich parametrach, zmieniło się dopiero wraz z sukcesami Barcelony z Xavim, Iniestą i Messim w składzie. Okazało się, że nie musisz mieć w drużynie atletów, by zdobywać trofea. Zresztą, sam uwielbiałem ich styl. Świetnie rozumieli grę. Do dziś staram się czytać wywiady z Xavim, który ma bardzo trafne przemyślenia na temat piłki. Johan Cruyff kiedyś powiedział, że najtrudniejszą rzeczą jest granie w prosty sposób i ja się z tym zgadzam. Przykład: kiedy w środku pola zagram na jeden kontakt, mój kolega z zespołu będzie miał o kilka sekund więcej na podjęcie decyzji o dalszym rozwoju akcji. Ale jeżeli będę poprawiał piłkę dwa, trzy razy, to albo ją stracę, albo rywal zdąży odpowiednio się ustawić. I to jest według mnie największa różnica pomiędzy drużynami z europejskiej czołówki i resztą. Szybkość w podejmowaniu decyzji i w zdobywaniu przestrzeni.
JESUS TO MAGIK
Łącznie w Sportingu Andre Martins spędził 13 długich lat, z krótkimi przerwami na wypożyczenia do innych portugalskich klubów. W tym czasie pracował z trenerami, których nazwiska kojarzy nawet ktoś, kto ogląda piłkę tylko od święta: Jorge Jesus, Leonardo Jardim, Marco Silva, Jesualdo Ferreira czy Paulo Bento. Słysząc pytanie, który z nich nauczył go najwięcej, nie potrzebował zbyt wiele czasu na odpowiedź.
– Jorge Jesus. Zdecydowanie. I wiesz co jest zabawne? Spośród wszystkich trenerów, których wymieniłeś, to u niego grałem najmniej. Ale wiem, że to właśnie on bardzo rozwinął moje rozumienie gry. Wtedy w Sportingu mogłeś być świetny technicznie, ale jeżeli nie rozumiałeś taktyki i nie wiedziałeś jak się poruszać po boisku, to wypadałeś. Podczas treningów potrafił przerwać zajęcia, jeżeli nie byłeś właściwie ustawiony i przesunąć cię nawet o pół metra. Myślałem sobie wtedy: „Kurwa, te dwa kroki w bok naprawdę zrobią mu różnicę?”. Ale trener był nieugięty. Każdy detal był dla niego ważny. Mówił: „Tak, podziękujesz mi po meczu, kiedy zobaczysz, że będąc ustawionym te pół metra dalej, odbierzesz rywalowi piłkę”. Potem przychodził mecz i to faktycznie działało. Był pod tym względem magikiem – opowiada.
– Ale wszyscy kojarzą go też z trudnym charakterem. Nie miałeś z nim problemów? – pytam.
– Na pewno nie jest łatwo z nim pracować. To choleryk. Ma obsesję na punkcie perfekcji i często przesadza z reakcjami. Wielokrotnie wybuchał podczas meczów i treningów, ale wiesz co? Pomimo trudnego charakteru, zawsze będę powtarzał, że to dobry człowiek i świetny menedżer – podsumowuje Andre, który pomimo imponującej wiedzy na temat rozumienia gry, nie widzi siebie w roli trenera po zakończeniu kariery.
– To praca, której musisz się poświęcić w stu procentach, także kosztem twoich bliskich. Jako piłkarz wpadasz do klubu rano, spędzasz na miejscu dwie, może trzy godziny i potem jedziesz na lunch z rodziną. Masz wolne, a trener? Musi przeanalizować przeciwnika, ustalić jednostki treningowe na kolejne dni i dobrze trafić ze składem pod danego rywala.
– I jeszcze musi sprawić, by 25 zawodników w szerokiej kadrze było w miarę zadowolonych – dopowiadam.
– To akurat niemożliwe. Przeczytałem ostatnio fajne zdanie: „Jeżeli chcesz, by wszyscy cię lubili, nie bądź liderem, tylko sprzedawaj lody”. Zawsze ten, kto nie gra będzie niezadowolony, chyba że mówimy o osobie, która wychodzi z założenia: „I don’t play, I don’t care”. Tacy też się oczywiście trafiają w piłce. Ale jeżeli kochasz futbol, to chcesz grać, więc kiedy trener nie widzi cię w składzie, to przełóż tę złość na trening i pokaż mu, że zasługujesz na szansę. Tylko takie podejście szanuję. Często zwracał na to uwagę Paulo Bento w Sportingu. Nie grasz? Trenuj jeszcze mocniej i pokaż, że się myliłem – dodaje.
MIŁOŚĆ DO NFL
Tematy dotyczące pracy nad samorozwojem, życiorysy wybitnych sportowców czy książki z zakresu coachingu i motywacji działają wyraźnie ożywczo na Martinsa. Pływa po nich z dużą lekkością i sprawnie operuje słowem. Ale jego oczy otwierają się jeszcze szerzej, kiedy słyszy hasło: NFL.
– Uwielbiam futbol amerykański – uśmiecha się szeroko. – Oglądałem ostatnio finał Super Bowl, chyba do 4:30, ale mogłem sobie na to pozwolić, bo następnego dnia mieliśmy wolne – dodaje, szukając zrozumienia w oczach pracownika Legii Warszawa, który przysłuchuje się naszej rozmowie.
– W ogóle wyjazd na Super Bowl to jedno z moich największych marzeń. Podziwiam tych gości. Ważą po 100 kilo i biegają jak Usain Bolt. Są silni, szybcy, świetnie wyszkoleni technicznie. Możesz czerpać od nich inspirację, podobnie jak i od koszykarzy z NBA, zwłaszcza w zakresie przygotowania fizycznego i regeneracji organizmu. Ci goście grają po 82 mecze w sezonie regularnym, a potem jeszcze najlepsi walczą w play-offach na mega poziomie. Jak oni to robią? Ciekawi mnie, co jedzą, jak trenują, jak odpoczywają. Ostatnio przeczytałem „Nieustępliwego”, książkę Tima Grovera, który pracował z Michaelem Jordanem, Kobem Bryantem, Dwyane'em Wade'em czy LeBronem Jamesem. Wyjaśnia w niej, jak ci zawodnicy funkcjonują na co dzień, ile muszą poświęcić i jak zwariowani są na punkcie treningów. Kiedy Kobe nie mógł zasnąć w hotelu, wstawał o 1:00 w nocy i ćwiczył. Maszyna.
– Ale uważasz, że można to przełożyć na futbol w skali jeden do jednego? – pytam.
– Pewnie nie, nasze dyscypliny jednak różnią się od siebie. We wszystkim musisz zachować umiar i tę wiedzę selekcjonować, wybierając tylko to, co może ci się przydać w twojej profesji. Ostatnio na przykład obejrzałem na Netflixie film „The Game Changers”, w którym Arnold Schwarzenegger zachęcał sportowców do przejścia na weganizm. Gość, który przez lata szprycował się sterydami. Jak ktoś taki ma być wiarygodny?
BEZ PRESJI
Po podpisaniu nowego kontraktu z Legią, Andre Martins ma zostać w Warszawie do 2022 roku. Kiedy z nim rozmawiasz, czujesz że te cyferki na papierze to nie musi być blef, bo pochodzący z Aveiro 30-latek daje ci wiele sygnałów, że czuje się w stolicy Polski bardzo dobrze. Jest także łagodny w ocenie poziomu Ekstraklasy.
– W Polsce często deficyty taktyczne są wyrównywane poprzez przygotowanie fizyczne. Jest dużo biegania i walki. Masz też zdecydowanie mniej czasu na reakcję po przyjęciu piłki, niż na przykład w Grecji. Oglądałem ostatnio debiut Cafu w Olympiakosie i przed spotkaniem mu powiedziałem: „Zobaczysz ile będziesz miał miejsca i czasu w środku pola”. I miałem rację. Mógł przyjąć piłkę, podnieść głowę, rozejrzeć się i dopiero podać. W Polsce tego czasu jest dużo mniej. To również na pewno najbardziej wyrównana liga, w jakiej grałem. Jedziesz do ostatniej drużyny w tabeli i jeżeli nie będziesz maksymalnie skoncentrowany albo będziesz miał słabszy dzień, to przegrasz. Różnice są niewielkie. To mi się akurat podoba. Poza tym z tego co widziałem, w każdej drużynie masz kilku piłkarzy z dużą jakością, choć nie zawsze są w stanie to pokazać, bo często trenerzy chcą grać w myśl zasady „byle tylko nie przegrać”.
Kiedy rozmawiamy o jakości piłkarskiej w Legii Warszawa, często przewija się nazwisko Luquinhasa, którego Martins chwali za wyszkolenie techniczne, ale jednocześnie nie zazdrości mu pozycji na boisku. – Fajnie byłoby mieć taki drybling jak on, ale z drugiej strony, kiedy widzę, jak ostro wchodzą w niego rywale, to ta zazdrość automatycznie maleje. Sędziowie muszą nad tym panować i chronić takich zawodników. Grając w Legii, wiem też, jaką mam robotę do wykonania. Chciałbym strzelać po 20 goli na sezon, ale mam inne zadania na boisku. Wiem, że Wszołek czy Kante są w tym ode mnie lepsi. Chcę na tyle przyspieszyć grę, żeby taki Luquinhas miał więcej czasu z piłką przy nodze, zanim doskoczy do niego rywal. Kiedy mam piłkę, muszę więc działać błyskawicznie. To jest moja robota.
– Obecna Legia jest najmocniejsza odkąd pojawiłeś się w klubie? – wtrącam na koniec.
– Pod względem atmosfery na pewno. Jakości nigdy nam nie brakowało, ale teraz czuć dobrego ducha w tej drużynie. Odszedł co prawda Jarek Niezgoda, ale wierzę, że uda nam się go zastąpić. Zresztą Jarek to był piłkarz wybitnie „meczowy”. Czasami po prostu się śmiałem, patrząc na to co ten gość wyprawiał na treningach, ale potem przychodził mecz i grał rewelacyjnie. Ale uważam, że mamy zespół, który jest gotowy do walki o mistrzostwo. Ja do presji też jestem przyzwyczajony, choć sam nie lubię tego słowa, bo o jakiej presji my tu rozmawiamy? Robimy to co kochamy, nieźle nam za to płacą, a ludzie przychodzą na stadion, żeby nas oglądać. Presję to ma w domu ojciec, który jest bez pracy, a musi nakarmić czwórkę dzieci – słusznie zauważa Andre Martins, kończąc nasze spotkanie puentą w stylu Mateusza Borka.