Johan Renck, reżyser serialu Czarnobyl i teledysków dla topowych artystów, po raz kolejny serwuje widzom audiowizualną ucztę. Nieco gorzej poszło mu zbudowanie fabularnego napięcia.
Astronauta to dopiero druga pełnometrażowa produkcja w dorobku szwedzkiego twórcy. Wcześniej, półtorej dekady temu, zaprezentował jedynie na festiwalu w Sundance Gdzie jest Nancy? – dramat psychologiczny o zniknięciu niejakiej Nancy Stockwell, kobiety tkwiącej w toksycznej relacji, a zarazem nieumiejącej zostawić za sobą trudną przeszłość. Reżyser zdobywał jednak niemałe doświadczenie na innych polach. Przygodę z branżą zaczął ponad trzy dekady temu, nagrywając eurodance pod pseudonimem Stakka Bo. Ograniczenia budżetowe zmusiły go do samodzielnego kręcenia teledysków, do czego szybko odkrył powołanie. Niedługo później zaufali mu m.in. Madonna (Nothing Really Matters), Robbie Williams (Tripping), Lana Del Rey (Blue Velvet) i Beyoncé (Me, Myself and I). To on przejmująco udokumentował też ostatnie chwile życia Davida Bowiego, nagrywając klipy do piosenek Blackstar i Lazarus.
W historii Johana Rencka ważną rolę odgrywają również seriale. Niedługo po premierze Gdzie jest Nancy? odezwał się do niego Vince Gilligan, twórca Breaking Bad, i zaprosił go do wyreżyserowania trzech odcinków produkcji. Projekt utorował mu drogę do kolejnych propozycji (The Walking Dead, Wikingowie, Halt and Catch Fire), co w 2015 roku ostatecznie zaowocowało otrzymaniem pierwszego większego projektu – kryminalnego The Last Panthers: Złodzieje diamentów. Znacznie głośniej zrobiło się o nim jeszcze później, tuż po premierze Czarnobyla, czyli fabularnej rekonstrukcji zdarzeń, które w kwietniu 1986 roku doprowadziły do największej katastrofy w dziejach energetyki jądrowej. Wbijający w fotel miniserial zapewnił mu Złoty Glob i Primetime Emmy Award.
Jan Hus kontra fioletowa chmura
Krótka rekonstrukcja drogi Szweda może okazać się pomocna nie tylko w celu zrozumienia, że w tym przypadku nie mamy do czynienia z zupełnym nowicjuszem. Wyjaśnia także, dlaczego Astronauta wygląda tak, a nie inaczej. Od początku widać w nim dryg Rencka do sprawnego łączenia obrazu z muzyką i dbałość o nawet najdrobniejsze wizualne detale. Jednocześnie trudno oprzeć się wrażeniu, że format filmu pełnometrażowego nie jest dla niego tym naturalnym. Tam, gdzie inni twórcy zniuansowaliby wątki albo dokonali ich trafnej syntezy, reżyser wpada w powierzchowność. A szkoda, bo literacki pierwowzór, na którym się opierał – książka Czeski astronauta Jaroslava Kalfařa (polskim czytelnikom w tłumaczeniu Martyny Tomczak zaprezentowała ją Fundacja Lethe) – zawiera wiele nieoczywistych jak na sci-fi motywów i rozpościera się na ciekawym tle historycznym. Podczas gdy Stany Zjednoczone zdominowały kosmiczne narracje, obrana w powieści perspektywa peryferyjnego kraju nadaje nieco świeżości. Jej brak u Szweda można usprawiedliwić chyba tylko chęcią dotarcia do widzów z różnych szerokości geograficznych i nieznających kontekstu.
Punktem wyjścia całej opowieści jest więc bardziej uniwersalne i nieco oklepane, ale wciąż trafne spostrzeżenie, że sytuacje graniczne to naturalny bodziec do krytycznej autorefleksji. Na co dzień jej potrzebę tłumi zwykłe życie: nawał obowiązków albo rozwiązywanie przyziemnych problemów. Główny bohater, Jakub Procházka, (w tej roli świetny Adam Sandler, którego za chwilę wypada jeszcze osobno pochwalić) zdecydowanie znalazł się w położeniu sprzyjającym długim rozmyślaniom. Jest jedyną osobą na pokładzie wahadłowca Jan Hus 1, który ruszył na eksplorację osobliwego, nieprzeniknionego zjawiska. Obłok Chopra, czyli tajemnicza, fioletowa chmura wyróżniająca na niebie jak zorza polarna, zachęciła czeski rząd do uczestnictwa w kosmicznym wyścigu zbrojeń. Procházka, fikcyjna duma narodowa naszych sąsiadów z południa, od pół roku zbliża się dlatego do zagadkowego pyłu.
Samotność wśród gwiazd
Rencka, podobnie jak w przypadku Czarnobyla, nie interesują aż tak bardzo techniczne aspekty wyprawy. Nie oznacza to, że zupełnie odłożył je na drugi plan, bo wszystko chodzi tu jak w szwajcarskim zegarku. Nieco oldschoolowe wnętrze i aparaturę Jana Husa obserwujemy w ciągłej, właściwej stanowi nieważkości rotacji. Sam Procházka boryka się z problemami typowymi dla astronautów – monotonnymi posiłkami, szwankującą toaletą, bezsennością i koniecznością regularnego odbywania treningów wydolnościowych. Mimo wszystko najważniejsza z perspektywy filmu pozostaje dojmująca alienacja mężczyzny. Kiedy podczas wideokonferencji przypadkowa dziewczynka pyta go o to, czy jest najbardziej samotnym człowiekiem na świecie, odruchowo zaprzecza, robiąc dobrą minę do złej gry. Łatwo się domyślić, że w gruncie rzeczy myśli zupełnie inaczej.
Daleki dystans od Ziemi nie jest bowiem jedyną kłodą rzuconą pod nogi bohatera. Jego żona, Lenka (Carey Mulligan), długo wytrzymywała rozłąkę, wiedząc, że Jakubowi bardzo zależy na rozwoju kariery. Nawet anielska cierpliwość ma jednak swoje granice. Kiedy okazało się, że mężczyzna znów zostawi ją na długie miesiące, a jedyną formą ich komunikacji będzie co chwilę przerywane połączenie telefoniczne, coś w niej pęka i decyduje się go opuścić. W jej rozterkach rozbrzmiewają echa innych filmów, w których kobiety, pozostawione same sobie przez mężów spełniających wygórowane ambicje, są zmuszone podejmować radykalne decyzje. Szkoda tylko, że ten dylemat nie został bardziej rozbudowany, a sama postać nie dostała więcej czasu ekranowego. Jak trafnie wypunktował Robert Daniels z portalu RogerEbert, nie wiemy nawet, czym Lenka zajmuje się na co dzień i o czym skrycie marzy.
Na pozaziemskiej kozetce
Dla Rencka kluczowy jest za to jeszcze ktoś inny, a może raczej coś innego. Nieoczywistym przełamaniem marazmu, w który wpada coraz bardziej zgorzkniały Procházka, okazuje się obecność włochatego, gargantuicznego indywiduum przypominającego pająka. Astronauta, co zresztą zrozumiałe, najpierw próbuje poskromić intruza czającego się w jednej z komor wahadłowca. Gdy użycie środka dezynfekującego i wezwanie pomocy nie zdają egzaminu, orientuje się, że nie ma innego wyjścia, tylko zaprzyjaźnić się z nowo poznaną kreaturą. Zaczyna jej słuchać, częstuje ją masłem orzechowym, wreszcie i nadaje jej wymowne imię. Hanuš, zgodnie z czeską miejską legendą, ukończył w XV wieku prace nad zegarem astronomicznym na wieży praskiego Ratusza Staromiejskiego. Aby nie odwzorował nigdzie indziej swojego wyjątkowego projektu, brutalnie odebrano mu wzrok. Filmowy Hanuš widzi za to więcej. Ma kilka par oczu, a dzięki jego przenikliwemu spojrzeniu i celnym uwagom (w anglojęzycznej ścieżce dialogowej wypowiadanym przez Paula Dano) Jakub wreszcie zacznie rozumieć, jakie błędy popełnił w przeszłości.
Astronauta stoi przez to w jednym rzędzie z coraz powszechniejszymi nie-ludzkimi narracjami. Hanušowi blisko do kultowego HAL-a 9000 z 2001. Odysei kosmicznej Stanleya Kubricka, ale mógłby też zbić piątkę z E.T., Paulem albo robotem Deweyem z Fincha Miguela Sapochnika. – Humanizm najwyraźniej nie kryje się tylko w człowieku – zdaje się mówić między wierszami reżyser. W końcu to nie żona, przyjaciele czy współpracownicy, tylko mówiący ludzkim głosem pajęczak przemawia Jakubowi do rozsądku. Co ważne, nie pełni zarazem roli paternalizującego mentora, tylko współodczuwającego, pozaziemskiego terapeuty. Nie podsuwa gotowych rozwiązań, ale zapewnia przestrzeń do podróży w głąb siebie.
Od rusałek po abstrakcję
Niestety, w całym filmie najmniej przekonująco wypada właśnie ten właściwy proces psychologicznej mężczyzny, gdy przeszłość przenika się z teraźniejszością, a rzeczywiste wspomnienia – z fantazjami. Adam Sandler po Nieoszlifowanych diamentach i Rzucie życia znów udowadnia, że okazjonalne odchodzenie od komediowego emploi dobrze mu służy. Dobrze gra mimiką: z jego twarzy bije pustka i rezygnacja połączone z niedowierzaniem, jak bardzo zaniedbał życie prywatne i żonę. Mimo to emocjom, w jakie wyposaża swojego bohatera, nie udaje się górować nad audiowizualnym przesytem.
Poszczególne sceny w Astronaucie, barwnie zilustrowane monumentalną ścieżką dźwiękową Maxa Richtera (wcześniej pracował m.in. nad Ad Astra, Inwazją albo Genialną przyjaciółką), przynależą do różnych porządków. Są tu i psychodeliczne, abstrakcyjne wizje, i oniryczne ujęcia Lenki ucharakteryzowanej na słowiańską, uwodzicielską rusałkę. W finałowej sekwencji pojawia się nawet bezpośrednie nawiązanie do Grawitacji Alfonso Cuaróna. Nie da się ukryć, że takie wizje cieszą oko. Można nawet pójść o krok dalej i stwierdzić, że próbują odwzorować niejednorodność ludzkich wspomnień, tak samo zresztą jak warstwa formalna świeżej queerowej nowości, Dobrych nieznajomych Andrew Haigha. Specyfikę kosmicznej samotności, którą astronauta Michael Collins trafnie nazwał kiedyś „całkowitą izolacją od jakiegokolwiek znanego życia”, lepiej ujęto jednak w Marsjaninie, Moon czy wspomnianym Ad Astra. Tu traci wiele ze swojej złożoności i aż chciałoby się doradzić Renckowi, żeby odrzucił pokusę realizacji pełnometrażowego teledysku i – niczym członkowie misji kosmicznej po udanych eksploracjach – zszedł na ziemię.