Co jest największą bronią rapera? Jego flow? Teksty? Czy może jednak głos? W wypadku Danny’ego Browna pierwszą rzeczą, na jaką słuchacz zwróci uwagę jest jego wokal. Najczęściej prezentowany w formie wysokiego skrzeku, który wykłada sprośne, seksualne scenki i opisuje wszystkie punkty, które można zawrzeć na sinusoidzie narkotykowego upojenia - od pierwszego kopa, przez totalny peak, po zejście i zjazd.
Reprezentanta Detroit łatwo było traktować jako aspirującego spadkobiercę nieodżałowanego Ol’ Dirty Bastarda z Wu-Tang Clanu - rapowego świrusa, który przede wszystkim szokuje i chce się odróżnić. Ale wydane przed pięcioma laty Atrocity Exhibition z ciekawej osobowości przetransformowało go w hip-hopowego wizjonera, który rozszerza rapową formułę i tworzy nowe stylistyki w obrębie pojedynczych numerów.
Małe podsumowanie jego wcześniejszej dyskografii: The Hybrid jest pełne ciekawych momentów i zawiera dużo elementów osobowości, która ledwo rok później zaintryguje rzeszy słuchaczy na XXX. Podsumowujący pierwsze 30 lat życia rapera krążek ma wszystkie elementy, którymi Brown legitymuje się do dzisiaj - nawdychany helem wokal, którego jeszcze mroczniejszym rewersem jest chropowaty baryton, opowiadający o tym, że jest ciężko. Danny nie jest jednak Two Facem z Batmana - nie ma dobrej i miłosiernej strony. W najlepszym wypadku wybiera pomiędzy garścią piguł i cegłą haszu. W najgorszym, między pętlą i strzykawką. Dualizm charakteryzuje także Old - LP, który świadomie dzieli się na oldschool i newschool. I mimo konsekwentnie wysokiego poziomu może być zwyczajnie zbyt eklektyczny dla większości słuchaczy, których nie zainteresuje konceptualna otoczka. I po wydaniu tej płyty na Browna patrzono różnorako - nie umiano go przyporządkować ani do zaplecza mainstreamu, ani do undergroundu. Ten wybrał więc głębokie podziemie. Nie mógł trafić lepiej.
Jego czwarty album rzekomo był gotów kilkanaście miesięcy po premierze poprzedniego, a sam artysta czekał z jego wydaniem, bo zwyczajnie nie opłacało mu się go wypuszczać za wcześnie. Być może to czcze przechwałki. Lub sporo się w międzyczasie zmieniło, bo w czerwcu 2016 r. Brown nie tylko ogłosił, że właśnie kończy szlifować projekt. Obwieścił też swoje przenosiny do Warp - wytwórni kojarzącej się przede wszystkim z IDM-em i najróżniejszymi odmianami eksperymentalnej elektroniki i, ewentualnie, rockowej awangardy.
Londyńska oficyna nie stroni od ciekawych angaży. Ale można domniemywać, że wyrosłym w industrialnej przestrzeni śródlądowego Sheffield maniakom intrygujących dźwięków łatwo było się dogadać z dzieckiem analogicznego kompleksu po drugiej stronie Oceanu - Detroit.
Psychodelia i turpizm w twórczości szczerzącego wyszczerbione uzębienie rapera zawsze miały bowiem syntetyczny posmak - opierały się na chemikaliach i rdzy, a nie organicznych związkach. Atrocity Exhibition w momencie premiery, choć robi to także do dzisiaj, pokazało, czym może być szaleństwo w muzyce. Swoją wykręconą personą Danny zawsze uosabiał pozytywnego pierdolca. Nazwany od numeru Joy Division longplay pokazuje jednak wszystkie cienie i blaski szaleństwa - wesołą jazdę bez trzymanki, która za nic ma sobie stylistyczne etykietki, ale także stojącą za nią mentalną i emocjonalną pustkę, która jest kosztem eskapizmu zasilanego sypkim paliwem.
Nie do przecenienia jest praca Paula White’a przy tym projekcie. Wiecznie przeoczany beatmaker z pomocą niepokornego MC stworzył swoje życiowe dzieło. Avant-rock Nicka Masona z Pink Floyd zamienił w najbardziej wykolejony taneczny bit w historii hip-hopu - Ain’t It Funny. Przy okazji Dance in the Water z mroków zapomnienia wyciągnął Pulsallamę z Manhattanu, by sprawdzić czy Danny Brown mógłby stanąć w szranki z Davidem Byrnem (spoiler alert: mógłby). When It Rain można potraktować jako hołd dla Delii Derbyshire - absolutnej pionierki muzyki elektronicznej (niezależnie od płci), która zapisała się w historii m.in. czołówką do Doktora Who, być może pierwsze synth-popowego numeru ever. White okazuje się tu także wytrawnym znawcą krautrocka. Zamiast Can czy Faust wybiera Embryo i Guru Guru. Mnóstwo ludzi jest tanich. I dlatego ich muzyka brzmi tanio. Ja chcę robić rzeczy wieczne, a na to trzeba wydać trochę dolarów. Możesz mieć Rolexa albo może mieć Swatcha - tak Danny Brown skomentował rachunek za sample, który wyniósł ponad 70 tysięcy dolarów.
Jedną z jego głównych inspiracji przy tworzeniu tej płyty było Toxicity System of a Down. Jego zdaniem jeden z nielicznych albumów, który uczciwie rozprawia się z narkotykami. Ale to także dobra wizytówka dla eklektycznego gustu Browna, który na Old zaprosił do współpracy Purity Ring. Na AE pojawia się z kolei Petite Noir z RPA. Ale na jego zaproszenie odpowiedzieli też Ab-Soul, Kendrick i Earl - wszyscy nawinęli w jednym tracku, jednym z lepszych posse cutów minionej dekady. W rolę chochlika z jointem wielkości kebaba rollo w łapie wciela się z kolei B-Real z Cypress Hill. To pokazuje, że Brown, mimo skrajnych opinii, które wywołuje, jest szanowany przez artystów reprezentujących najróżniejsze gatunki.
Przede wszystkim jednak ma uznanie muzycznych nerdów. Pięć lat po premierze Atrocity Exhibition jest wśród 70 najwyżej ocenionych płyt wszech czasów w serwisie Rate Your Music - o kilkanaście pozycji wyżej niż Rubber Soul The Beatles i What’s Going On Marvina Gaye’a. Do spółki z Death Grips Brown wydaje się także kluczowym animatorem eksperymentalnego rapu. Być może bez niego JPEGMAFIA i Pink Siifu nigdy nie wyszliby poza zabawę z samplerem. Na uknowwhatimsayin¿ Amerykanin nieco się uspokoił. Ale jego featuringi nadal są w cenie. W ostatnim roku zaszczycił nimi m.in. Brockhampton i Dorian Electrę. Nie uznaje więc stylistycznych granic. Po prostu wybiera najciekawszych artystów w grze - takich jak on. Czy wyda kiedyś równie wyśmienity album? Yyyy… A musi?