Awans zrodzony z sentymentu. Duch Bandy Świrów znów krąży nad Kielcami

Zobacz również:CENTROSTRZAŁ #3. Odwaga pionierów. O nieoczywistych kierunkach transferowych
Ekstraklasa
Marcin Bulanda/Pressfocus

Jeden zajął się działem sportowym. Drugi i trzeci poprowadzili razem drużynę. Czwarty trzymał obronę. A piąty strzelił decydującego gola. Ludzie odpowiedzialni za najpiękniejszy sezon w życiu każdego kibica Korony dziesięć lat później znów dają temu miastu piękne chwile.

Fabio Cannavaro, Fernando Couto, Claude Makelele, Alessandro Del Piero, David Trezeguet czy Luca Toni. To nazwiska, z którymi Paweł Golański grał w niedzielę w jednej drużynie. - Byłem najlepszy – rzuca żartobliwie, opowiadając o wrażeniach z krótkiej wizyty w Kluż-Napoce, dokąd został zaproszony na pożegnanie Adriana Mutu, byłej gwiazdy rumuńskiej piłki, z którą zetknął się podczas występów w tym kraju. Dyrektor sportowy Korony Kielce w ostatnim czasie nie może narzekać na brak wrażeń. Najpierw zbudowany przez niego zespół w ostatniej akcji sezonu zapewnił sobie awans do Ekstraklasy, a później trzeba było błyskawicznie rozpocząć pracę nad wzmocnieniami na kolejny sezon, by na początku przygotowań trener Leszek Ojrzyński miał już do dyspozycji nowe twarze. Występ w drużynie “World Stars” przed 15 tysiącami widzów był tylko miłym przerywnikiem. Jego codzienność to teraz Adam Deja, Miłosz Trojak, Bartosz Śpiączka czy Sasa Balić. To tymi nazwiskami żyje 14-krotny reprezentant Polski.

Choć w trakcie poprzednich dwunastu miesięcy wiele się wydarzyło w jego życiu, Golańskiego niewiele zaskoczyło. W pierwszych latach po zakończeniu kariery był agentem piłkarskim, który uczestniczył m.in. w sprowadzeniu do Sergiu Hanki i Rivaldinho do Cracovii, Sasy Balicia do Zagłębia Lubin czy Marcina Cebuli do Rakowa Częstochowa. Ale to był tylko etap w drodze do głównego celu. - Gdy w 2015 roku nie przedłużono ze mną umowy w Koronie, choć chciałem zostać w zespole, zapowiedziałem w klubie, że jeszcze tu wrócę w innej roli: jako dyrektor sportowy. Tak też się wszystko ułożyło — opowiada. 21 kwietnia 2021, sześć lat po ostatnim ze 178 meczów, jakie rozegrał w żółto-czerwonej koszulce, jego plan się ziścił.

Korona, przez ostatnie dziesięć lat będąca stałym punktem na mapie Ekstraklasy, kończyła wówczas pierwszy sezon w I lidze. Maciej Bartoszek po tym, jak nie zdołał uratować drużyny przed spadkiem, pozostał na stanowisku i z kompetencjami poszerzonymi do rangi dyrektora sportowego, miał poukładać zespół. Nie podołał. Został zwolniony, a kielczanie, zamiast walczyć o szybki powrót, skończyli ligę w dolnej połowie tabeli, między Chrobrym Głogów a Puszczą Niepołomice. Punktowo bliżej im było do ostatniego GKS-u Bełchatów niż do podium. Zadanie, które zastał Golański w pierwszej pracy w roli działacza, nie wyglądało na łatwe.

UWOLNIENI OD NIEMCÓW

Kielczanie mieli do poukładania nie tylko sprawy sportowe, ale też właścicielskie. Odkąd po pierwszym w historii pobycie w Ekstraklasie z finansowania klubu wycofała się firma Kolporter Krzysztofa Klickiego, Korona nigdy nie należała do budżetowych potentatów polskiej ligi, ale dość stabilnie funkcjonowała na garnuszku miasta. Przejście w prywatne ręce nie zrobiło jej jednak dobrze. Za czasów właściciela Dietera Burdenskiego udało się wprawdzie wyrównać najlepszy wynik w historii klubu — piąte miejsce w Ekstraklasie – ale klub zaczął szybko tracić tożsamość. Odchodzili z niego ludzie, którzy pracowali tam na różnych stanowiskach przez lata. Przewijały się przez niego tabuny piłkarzy o coraz gorszych umiejętnościach oraz trenerów, do których kibice coraz mniej się przywiązywali. Gdy inwestor sprzedał klub rodzinie Hundsdoerferów, swoich dobrych znajomych, sytuacja jeszcze się pogorszyła. Frekwencja na kieleckim stadionie spadała, tyleż przez kolejne bojkoty organizowane przez fanów, ileż przez postępujące zmęczenie całego środowiska atmosferą wokół Korony. Spadek w 2020 roku był naturalną konsekwencją tego, co działo się w klubie we wcześniejszych latach. Ale też sygnałem, by poukładać sprawy na nowo.

WYPROSTOWANE SPRAWY

Niemieccy właściciele nie byli zainteresowani prowadzeniem klubu w I lidze i miesiąc po spadku Korona znów była w rękach miasta. Ważnym wsparciem finansowym pozostała dla niej jednak wciąż firma Suzuki Motor Poland, której logo od 2018 widniało na koszulkach klubu i która od tego czasu daje też nazwę kieleckiemu stadionowi. Jej prezes Piotr Dulnik, jako przewodniczący Rady Nadzorczej oraz Łukasz Jabłoński, powołany przez miasto na stanowisko prezesa, okazali się najważniejszymi osobami dla ponownego poukładania klubu od strony organizacyjno-finansowej. - W Koronie wszystko jest świetnie porozdzielane, jeśli chodzi o kompetencje. Nie było ani jednego dnia opóźnienia w stosunku do piłkarzy czy innych pracowników. Warunki pracy dla pierwszego zespołu, drużyny rezerw czy juniorów, były naprawdę ekstraklasowe — podkreśla Golański. A to pozwoliło mu od razu zabrać się do pracy.

POCZUCIE JEDNOŚCI

Co cechowało Koronę oraz całe kieleckie środowisko w najlepszych czasach, to poczucie niesamowitej jedności, której najlepszym wyrazem była kultowa w tych rejonach “Banda świrów”. Drużyna Leszka Ojrzyńskiego z 2012 roku nie zdobyła żadnego trofeum, nigdzie nie awansowała, ale sensacyjnie znajdowała się w walce o mistrzostwo Polski aż do ostatnich kolejek. Jednak ważniejsza od wyników była relacja, jaka wywiązała się między członkami tamtej drużyny, kibicami i trenerem. Ojrzyński, dla którego była to pierwsza praca w Ekstraklasie, stworzył zespół złożony z zawodników, których sylwetki równie dobrze nadawały się do przenoszenia szaf, jak do grania w piłkę.

Ekstraklasa
Marcin Bulanda/Pressfocus

DUCH BANDY ŚWIRÓW

To byli ludzie z charakterem. Nie przez przypadek dwaj członkowie tamtej drużyny byli w poprzednim sezonie trenerami w Ekstraklasie – Aleksandar Vuković prowadził Legię Warszawa, a Pavol Stano nadal trenuje Wisłę Płock. Symbolami tamtej ekipy byli jednak przede wszystkim Kamil Kuzera, twardy obrońca o wizerunku zakapiora czy Maciej Korzym, napastnik bazujący zdecydowanie na sile fizycznej. To inicjowanej przez niego po każdym wygranym meczu przyśpiewce: “Banda świrów! - AUU! Chuligani! - AUU! - Koroniarze! - AUU!AUU!AUU!” zawdzięcza nazwie drużyna, która w sierpniu zeszłego roku spotkała się w Kielcach raz jeszcze, by świętować dziesięć lat od rozegrania najpiękniejszego sezonu w życiu każdego kibica Korony. Wtedy jeszcze nie było wiadomo, że duch Bandy Świrów znów obudził się gdzieś nad Łysicą i ruszył w stronę Kielc.

TAK JAK BYŁO

Dla Golańskiego od początku było to podstawowe zadanie. - Pierwszymi moimi słowami, które padły po tym, jak wszedłem do szatni jako dyrektor sportowy, było: “Wracamy do tego, co było”. Nie do “Bandy Świrów”, bo to historia i tego już nie będzie. Ale do tego, by pracownicy i piłkarze czuli się w klubie dobrze. Grałem tu siedem lat, utożsamiam się z tym klubem jak wiele osób, które tu na co dzień pracują, nie tylko w dziale sportowym. Są w klubie od wielu lat i przeżywają wszystkie sukcesy i porażki. Przychodząc do pracy w Koronie, zawsze mieli uśmiechy na twarzach. W okresie niemieckim to zostało zatracone. Korona była tylko miejscem pracy. Chciałem, by gra tutaj była czymś więcej niż tylko spotykaniem się na treningach. Wiadomo, że nie każdy w szatni będzie się uwielbiał i spędzał ze sobą czas, ale ma mieć szacunek do tego miejsca i traktować je bardzo poważnie — podkreślał.

DOŚWIADCZENIE W CENIE

Golański nie był jedynym członkiem “Bandy Świrów”, który pracował w klubie. Kuzera skończył już karierę i był asystentem kolejnych trenerów. Jacek Kiełb, wówczas młody zdolny, teraz zmierzający do końca kariery i będący po wielu przejściach, wciąż jest jeszcze czynnym zawodnikiem. Podobnie jak Piotr Malarczyk, którego przed rokiem ponownie ściągnięto do klubu. Łukasz Sierpina do Kielc trafił tuż po pamiętnym sezonie, ale też zostawił po sobie dobre wspomnienia, więc gdy rozstał się z Podbeskidziem Bielsko-Biała po latach solidnej gry w I lidze, Korona się po niego zgłosiła. Pozostałe wzmocnienia nie były graniem na sentymentach, ale sięganiem po zawodników o klarownym profilu. Konrad Forenc, Adam Frączczak czy Michał Koj dali się w Ekstraklasie poznać jako zawodnicy zadziorni, charakterni, długo związani z tym samym miejscem. Wokół takich ludzi postanowiono zbudować nowy zespół, który będzie pasował do Korony i do Kielc.

JESIENNE PROBLEMY

Długo nie zapowiadało się jednak, że przyniesie to efekt już w pierwszym sezonie. Pod koniec listopada Korona została zmiażdżona 5:2 przez Puszczę Niepołomice, co dopełniało obrazu drużyny grającej w kratkę. Niby kielczanie byli wtedy na trzecim miejscu, ale bezpośredni awans wydawał się już dość odległy, a i tendencja nie wskazywała, że wszystko idzie w dobrą stronę. Zdecydowano się więc na zwolnienie trenera Dominika Nowaka, którego zatrudniono kilka dni przed Golańskim. Nowy dyrektor sportowy musiał przed rundą wiosenną znaleźć kogoś, kto pociągnie jego projekt dalej.

TRENER Z KARUZELI

Nawet jeśli od razu pomyślał o Ojrzyńskim, miał powody, by sądzić, że Korona nie ma na niego szans. Odkąd został zwolniony z Kielc w 2013 roku, dużą siłą tego trenera było to, że potrafił czekać. Tak planował karierę, żeby nigdy nie wypaść poza Ekstraklasę. Choć zgłaszali się po niego liczni I-ligowcy, nie dawał się skusić na różne “ambitne projekty”, które w większości nie wypalały, a sprawiały, że uznani trenerzy wypadali z karuzeli. Ojrzyński zawsze wychodził na swoje, bo ostatecznie zawsze ktoś w Ekstraklasie potrzebował cech, które potrafił zaszczepić jak mało kto w Polsce: waleczność, charakter, lepsza obrona, nieźle poukładane stałe fragmenty gry, kontrataki, czyli wszystko to, czego potrzebują zespoły walczące o utrzymanie. W trudnej sytuacji przejmował każdego: Podbeskidzie Bielsko-Biała, Górnik Zabrze, Arkę Gdynia, Wisłę Płock, Stal Mielec. Utrzymał wszystkich oprócz Górnika, choć stamtąd został zwolniony na dwanaście kolejek przed końcem i sam twierdził, że by nie spadł. To, jak sobie radził na Śląsku, za tym nie przemawia, ale być może miał rację. Sytuacja, gdy odchodził, nie była jeszcze tragiczna.

Stal Mielec
Irek Dorożański/400mm

LEGIA KOŁO NOSA

Choć Ojrzyński, prowadząc takie kluby, sam wyszarpał sobie debiut w europejskich pucharach i dwa trofea (z Arką Gdynia), nigdy nie mógł się doczekać oferty z miejsca, w którym ambicje byłyby nie tylko większe, ale i uzasadnione. W momencie, gdy Korona szukała trenera, był tego bardzo bliski. Rozgrywająca najgorszy sezon w powojennej historii Legia Warszawa zaczęła coraz poważniej obawiać się spadku. Nigdy nie było bliżej, by Ojrzyński objął klub, któremu kibicuje i w którym pracował kiedyś jako trener młodzieży. Do spełnienia marzeń jednak nie doszło. Po ataku chuliganów na autokar z piłkarzami w klubie uznali, że sytuację może załagodzić tylko klubowa legenda, Aleksandar Vuković. Posada, na którą tak długo czekał, przeszła Ojrzyńskiemu koło nosa. Wtedy do akcji wkroczył Golański.

SENTYMENT DYREKTORA

- Sentyment do trenera mam ogromny – nie ukrywa dyrektor sportowy. - Darzę go wielkim szacunkiem nie tylko za to, jakim jest trenerem, ale przede wszystkim człowiekiem. Pamiętam, ile mi pomógł jako 30-latkowi, którego ściągnął do drużyny, ile wartości życiowych mi przekazał. Dlatego były głosy, że kieruję się sercem, a nie rozsądkiem. Znałem też jednak jego zaangażowanie, widziałem rozwój trenerski oraz charyzmę, która idealnie wpisuje się w DNA tego klubu, a na tym mi niezwykle zależało — tłumaczy. Po półrocznym rozbracie z Ekstraklasą, gdy nikt z walczących o utrzymanie ostatecznie go jesienią nie zatrudnił, Ojrzyński przyjął ofertę z I ligi. Wrócił tam, gdzie dziesięć lat wcześniej startował do wielkiej kariery. I gdzie trzy miesiące wcześniej świętował dziesięciolecie “Bandy Świrów”.

WYSZARPANY AWANS

Były powody, by sądzić, że to nie wypali. Nie tylko dlatego, że takie powroty rzadko kończą się dobrze. Ojrzyński jako trener ma charakterystykę idealną dla drużyn, które muszą czymś nadrobić braki w umiejętnościach, ale niekoniecznie dla tych, które tydzień w tydzień muszą się mierzyć z rolą faworyta, prowadzić grę i cierpliwie szukać luk w defensywach rywali. To dlatego trenerzy beniaminków często mają takie problemy w wyższej lidze: bo do awansu potrzeba innych cech niż do utrzymania. Byłoby kłamstwem stwierdzić, że 50-letni trener rozwiał te wątpliwości. Jego Korona wiosną była szóstą drużyną w lidze, czyli punktowała gorzej niż za Nowaka. Wygrała tylko jeden mecz na wyjeździe. Straciła niemal tyle goli, ile strzeliła. Cel osiągnęła w stylu Ojrzyńskiego: po dramatycznym barażu z Chrobrym, w którym po godzinie przegrywała. I w którym zwycięskiego gola strzeliła w ostatniej minucie dogrywki. Oczywiście po golu nieśmiertelnego Jacka Kiełba. Korona awansu do Ekstraklasy nie zdobyła, lecz wyszarpała.

BĘDZIE ŁATWIEJ

Teraz powinno być łatwiej, bo Ojrzyński będzie mógł znaleźć się w sytuacji, którą zna najlepiej. - Dziesięć lat pracowałem w Ekstraklasie, więc wiem, z czym to się je – przed czym trzeba uciekać, co zaatakować. Nasz styl gry trochę się zmieni. Pod to też robiliśmy transfery, żeby pewne rzeczy udoskonalić albo powstrzymać ataki drużyn ekstraklasowych. Liczyć się będzie przede wszystkim organizacja gry i dyscyplina. To musi być poparte wybieganiem i pomocą wewnątrz formacji oraz między nimi, żeby nie tracić bramek. Mam nadzieję, że to będzie nasza siła — podkreśla trener. Przeprowadzane ruchy mają to zapewnić. Środkowy pomocnik Adam Deja, który już podpisał kontrakt, ma wzmocnić środek pola. Bartosz Śpiączka to napastnik profilem idealnie pasującym do drużyn Ojrzyńskiego. Zostało to już zresztą sprawdzone. - Ściągałem go do Podbeskidzia z Floty Świnoujście. Strzelił u mnie sześć goli i pierwszy raz pokazał się w Ekstraklasie. Deja był wtedy dużo młodszy, mniej doświadczony, może trochę lepiej się poruszał. Ale to, że ich znam, miało wpływ na to, że tu są, bo wierzę, że znów mogą się dobrze pokazać na poziomie Ekstraklasy — podkreśla.

BENIAMINEK Z NAZWY

Samo to, że mowa o zawodnikach ściąganych wprawdzie z klubów I-ligowych, ale mających na koncie grubo ponad sto występów w Ekstraklasie, pokazuje kierunek transferowy Korony. Tyle samo ma na liczniku także Balić, który na początku przyszłego tygodnia podpisze kontrakt. Kielczanie to beniaminek tylko z nazwy. Nie tylko dlatego, że raptem dwa lata temu grali w najwyższej lidze, ale też dlatego, że ani dla Golańskiego, ani dla Ojrzyńskiego, ani dla większości ich piłkarzy Ekstraklasa nie jest niczym nowym. Kiełb, Frączczak czy Malarczyk mają na koncie ponad dwieście spotkań w najwyższej lidze. Sierpina, aktualnie kontuzjowany, dobija do setki. W lidze są też znani Luka Zarandia, który będzie dopiero rozmawiał o nowym kontrakcie, Jakub Łukowski, czy Kyryło Petrow. To wszystko daje Koronie nadzieję, że nie podzieli losu beniaminków z ostatnich lat, bo od 2017 roku zawsze przynajmniej jeden z nich spadał z ligi. Kielczanie to jednak przecież prawie nie beniaminek. -

Chcemy dodać tej lidze kolorytu i pokazać, że nasze miejsce jest w Ekstraklasie. Nie awansowaliśmy, by być bez wyrazu

— podkreśla Golański. Ojrzyński jest ostrożniejszy. - Liga to poligon. Dopiero po 5-6 kolejkach będziemy wiedzieć, gdzie jesteśmy. Przerwa na mecze reprezentacji jest w tym roku dopiero po dziesiątej kolejce. Trzeba rozegrać początek jak najlepiej, by mieć spokojny wrzesień — mówi.

TRUDNY START

Zwracanie uwagę na początek może mieć o tyle sens, że mowa o drużynie, która weszła do ligi przez baraże, więc była pod prądem najdłużej ze wszystkich ekip w stawce. Gdy kielczanie bili się z Chrobrym, reszta ligi już dawno odpoczywała. Piłkarze Korony spotkali się na treningach po ledwie dwóch tygodniach przerwy. Nie mają wielu poprzedników, bo po reformie rozgrywek raptem dwie drużyny awansowały do Ekstraklasy po barażach, ale przypadki Warty Poznań i Górnika Łęczna pokazują, że początek może być trudny. Zespół z Wielkopolski w pierwszych czterech meczach po awansie zdobył jeden punkt, nie strzelając żadnego gola. Łęcznianie na pierwsze zwycięstwo czekali aż do siódmej kolejki. A Korona początek ma mocny. W pierwszych czterech kolejkach gra z Legią, Lechią Gdańsk oraz Cracovią, czyli drużynami o ambicjach pucharowych. Trzeba być gotowym od razu.

DOBIERANIE GŁODNYCH

Na jej szczęście są jednak w kadrze zawodnicy, dla których Ekstraklasa to nie chleb powszedni i którzy występów w niej nie mogą się doczekać. Jacek Podgórski, wybrany przez I-ligowców do jedenastki sezonu, w momencie debiutu w Ekstraklasie będzie miał już 26 lat. W I lidze dobijał już do 150 występów, więc teraz czeka na przygodę życia. - Fajnie, że przygotowania szybko się rozpoczęły, bo i tak bardzo długo czekałem już na Ekstraklasę. Rozegrałem mnóstwo meczów i sezonów w I lidze i czekam na kolejny krok do przodu w mojej karierze. Może nie było czasu na wypoczynek, ale każdy wykorzystał go w stu procentach — mówi. Inni gracze Korony wyróżnieni indywidualnie, Adrian Danek i Dawid Błanik, to też nie są w lidze zgrane karty. Pierwszy ma w niej na koncie tylko sezon z Sandecją Nowy Sącz, drugi epizody w Pogoni Szczecin. Miłosz Trojak, ściągnięty po awansie z Odry Opole, w I lidze ma ponad 140 występów, w Ekstraklasie tylko dwanaście. Kogoś nowego Korona więc też do ligi wniesie. - Zależy nam, by dobierać zawodników głodnych — podkreśla Golański. Dlatego Makelele, Mutu czy Del Piero ogląda tylko w meczach pokazowych. Koronie się nie przydadzą.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.