„Bullet Train”: Pociąg do głupoty, który nie chce się zatrzymać (RECENZJA)

Zobacz również:„Jackass” powraca! Pierwszy trailer nowego filmu to czyste szaleństwo
Bullet Train
Bullet Train, reż. David Leitch / Sony Pictures Releasing

Konduktorze łaskawy, proszę nam już pozwolić pójść do domu.

Szyny były złe, a podwozie też było złe – w ten sposób można zacząć i skończyć rozmowę o Bullet Train. Ale najpierw porozmawiajmy o tym, dlaczego w zasadzie komediowy akcyjniak z Bradem Pittem stał się jedną z bardziej oczekiwanych wakacyjnych premier sezonu. Na papierze faktycznie wszystko wyglądało obiecująco. Materiał źródłowy w postaci japońskiej powieści (MariaBeetle; na świecie wydanej z kolei pod tym samym tytułem, co omawiany film) oraz angaż Brada Pitta w roli głównej – który za pomocą meta-narracji roli Cliffa Bootha w Pewnego razu… w Hollywood, zrewitalizował swoją karierę w świecie kina akcji – wskazywały na co najmniej intrygującą kombinację. Ale obecność za kamerą Davida Leitcha – wcześniej znanego z pracy przy pierwszym Johnie Wicku, Atomic Blonde oraz sequelu Deadpoola – sugerowała pewne ryzyko. Całkiem słusznie.

No to tak: Brad Pitt, a w zasadzie przechodzący kryzys moralności najemnik o pseudonimie Ladybug, pechowiec lub szczęściarz, wsiada do pociągu w Tokio z prostą misją – przejąć walizkę wypełnioną dolarami, wysiąść i ją dostarczyć. Inne produkcje zdążyły nas już nauczyć, że głos w słuchawce mówi, że to prościzna, a życie prędko weryfikuje to twierdzenie. Na pokładzie shinkansenu jest jednak o wiele więcej osób, które mają zimną krew, konkretne uzbrojenie i konkretne cele. Rezultatem jest więc klasyczny, opatentowany oczywiście w Japonii, motyw gier bitewnych. Ktoś wyjdzie z tego pociągu, ale lwia większość nie. Opisanie po kolei głównych postaci i motywacji, które nimi kierują nie ma tu chyba większego sensu – ich ekspozycja zawsze wychodzi na tyle niefortunnie, że ciężko tu poczuć emocjonalną wage jakiejkolwiek stawki. Nie pomaga w tym papierowy antagonista – czekający na ostatniej stacji Biała Śmierć, którego z jakiegoś powodu gra, fatalnie obsadzony w tej roli, Michael Shannon.

Grubości kartonowego biletu jest też emocjonalna fasada protagonisty. Nasz stosunek do niego może się jedynie opierać na tym, że jest Bradem Pittem i w kluczowym momentach jest całkiem zajebisty. I w sumie właśnie wspomniane momenty są jedynym ekscytującym elementem tego filmu. Niemal wszystkie sceny akcji zostały nakręcone z należytą starannością i polotem, swoją brawurą często stanowią też najzabawniejsze momenty tego widowiska, które poza tą sferą kuleje w komediowym aspekcie. Leitch świetnie kontroluje kaskaderskie sekwencje, ale zawodzi na wszystkich innych frontach. Krawędziowa brutalność znana z Deadpoola jest wymuszona, podobnie jak pozostałe gagi. Próby opowiadania tarantinowskich mikrohistorii o poszczególnych bohaterach są z kolei w większości żałośnie nieudolne i stają się wypełniaczem filmu, który trwa o dobre 30 minut za długo, ale w zasadzie nie powinien był się zaczynać.

Bullet Train próbuje spleść ze sobą wiele na raz. Poza omówionymi, elementarnymi stylistycznymi aspektami, dorzuca do wszystkiego strukturę odwróconego Morderstwa w Orient Expressie Agathy Christie oraz pozuje na prawdziwy ensemble piece, gdzie postaci i aktorzy je grające tworzą unikalne dynamiki przecinając się w jednym kadrze. Ale to można osiągnąć tylko przy mniej chaotycznym i trzymanym w ryzach scenariuszu oraz galerii postaci, które mają do zaoferowania coś więcej niż przywary będące źródłem jednego, powtarzającego się żartu. Jednemu aktorowi udaje się jednak wyciągnąć coś więcej z podanych, koślawych elementów. Brian Tyree Henry jako pan Cytryna w zasadzie ciągnie całą tę produkcję. Nie tylko udanie przekracza barierę akcentu (jako facet z Północnej Karoliny grający Londyńczyka), ale także staje się jedyną postacią, której chce się kibicować. Całkiem dobry jest też Aaron Taylor-Johnson jako jego brat bliźniak, ale czerwona kropka, którą ma czole od jednej z pierwszych scen, jest zbyt widoczna, by móc o tym zapomnieć.

Ciężko pisze się o filmie, który technicznie jest zrobiony sprawnie, ale ostatecznie wydaje się jedynie zabawą zabawkowymi autkami będącymi prezentem od bardzo bogatego wujka. Coś robi brum, coś robi bum, kurtyna. Leitch pokazuje nam to, co sam chciał zobaczyć w danym momencie na ekranie. A na koniec jest jak we frustrującej podróży pociągiem. Jakieś dziecko krzyczy, nawalony typ też, staruszka głośno gada przez telefon, klima nie działa, nie ma zasięgu, telefon się rozładowuje, sok wylał się na książkę, drużyna konduktorska jednak nie jest do naszych usług. Dzięki, zostaję w domu.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
W muzycznym świecie szuka ciekawych dźwięków, ale też wyróżniających się idei – niezależnie od gatunku. Bo najważniejszy jest dla niego ludzki aspekt sztuki. Zajmuje się także kulturą internetu i zajawkami, które można określić jako nerdowskie. Wcześniej jego teksty publikowały m.in. „Aktivist”, „K Mag”, Poptown czy „Art & Business”.