Edinson Cavani jeszcze nie postawił stopy na Old Trafford, a już wylała się fala hejtu: że stary, z wysoką prowizją dla agentów, do tego ściągany metodą na chaos. Kibice Manchesteru United mogą się mile zaskoczyć. Niewielu jest napastników na świecie z taką etyką pracy, którzy ciągle mają sporo do udowodnienia.
Manchester płonie, ale też trudno się temu dziwić. Nie dość, że w niedzielę walec Jose Mourinho rozjechał ich sześcioma golami, to jeszcze okienko transferowe wygląda jakby znowu trąciło desperacją. Nie ma przypadku w tym, że Ed Woodward kilka dni temu zwiększył ochronę wokół domu. Skoro w styczniu rozgniewany tłum trzydziestu ludzi w kominiarkach rozpalił tam race, to zaraz może być podobnie.
W poniedziałek klub będzie świecił oczami kupnem Alexa Tellesa i Edinsona Cavaniego. Tego drugiego już teraz wrzuca się do worka z Alexisem Sanchezem i Falcao, chociaż jeszcze nie kopnął piłki. To nie jest dziś popularna opinia, ale ten transfer wcale nie jest tak zły jak się go przedstawia.
Przyleci spełniać marzenia: grał już w Serie A, Ligue 1, teraz będzie miał okazję sprawdzić się na tle najlepszych. Nie jest oczywiście Jadonem Sancho. Dobrze wie, że kibice Manchesteru spodziewali się kogoś młodszego i niekoniecznie na tę pozycję. Ale to jeszcze bardziej go nakręci. Cavani już w trakcie pierwszej rozmowy z Ole Gunnarem Solskjaerem powiedział, że ma w karierze kilka niedokończonych spraw. Nadal czuje głód piłki i doskonale wie jakie ma rezerwy. Niech nikogo nie zmylą tabelki z zeszłego sezonu. Cztery gole w Ligue 1, kontuzja biodra i gasnące porozumienie z Tuchelem nie mówią o Cavanim niczego.
Urugwajczyk w lutym skończy 34 lata, ale granice w sporcie przesuwają się tak mocno, że nie ma co do tego przywiązywać aż tak dużej wagi. Zlatan Ibrahimović przychodził do United rok starszy i już na dzień dobry przywitał się golem, a potem dołożył ich w jednym sezonie jeszcze 27.
Cavani też jest taką gwarancją. Piłkarzem, który swoim doświadczeniem może pomóc młodszym, poza tym przyzwyczaił do tego, że uwielbia pracować dla zespołu i tę wartość dodaną też warto wyeksponować. Jasne, że United bardziej niż napastnika potrzebują wzmocnień w obronie i na skrzydłach. Można psioczyć na politykę transferową klubu, ale akurat ruch z Cavanim da się obronić. To nie jest piłkarz, który długo adaptuje się w nowych warunkach. Czy był to Neapol, czy Paryż - wszędzie odpalał błyskawicznie.
We Włoszech mówiono o nim, że jest jak „jednoosobowa armia”. We Francji stał się ulubieńcem ultrasów PSG na miarę Raia i Paulety, bo jeździł na tyłku, nie gwiazdorzył, nie szukał wojny nawet wtedy, gdy Laurent Blanc kazał mu grać na skrzydle i podporządkowywać się Zlatanowi. Gdy Szwed przychodził do PSG mówił: „Nie znam Ligue 1, ale Ligue 1 na pewno zna mnie”. Cavaniemu nigdy by to nie przeszła przez usta. On zamiast mówić, wolał robić.
Spędził w Paryżu siedem lat, wygrał 21 trofeów, został najlepszym strzelcem w historii klubu. Najmocniej błyszczał po odejściu Zlatana, gdy w sezonie 2016/2017 uzbierał 49 goli w 50 meczach. Właściwie jedyne, co można mu zarzucić to chyba tylko to, że się w tym Paryżu zasiedział. Wiele razy flirtował z Atletico i Chelsea, miał ofertę z Realu Madryt. Ale zawsze na końcu wygrywała stabilizacja. Ultrasi układali o nim piosenki i wywieszali transparenty pt. „Niekończąca się miłość”. Na Neymara mogli gwizdać, na Cavaniego - nigdy.
On sam mówi o sobie: jestem prostym farmerem. Gdy w trakcie lockdownu piłkarze wrzucali na Instagrama domowy jogging na rowerach stacjonarnych, Urugwajczyk pokazywał jak pracuje w polu, ścinając trawę z pomocą kosy, dojąc krowy i strzygąc owce. Nic dziwnego, że kibice lubią się z nim utożsamiać. Bo Cavani to emocje, bijący autentyzm po golach i łzy po porażkach.
To on remontadę z Barceloną 1:6 przeżył tak mocno, że lekarz musiał przepisać mu tabletki na bezsenność. On stał się bohaterem artykułów piszących o zawodniku innym niż wszyscy, bo w wolnym czasie zamiast wystawnych przyjęć woli wędkowanie w stawach lasu Rambouillet, jazdę konno albo wycieczki po zamkach Lotaryngii. Kiedyś w Urugwaju zdziwił wszystkich, gdy z Montevideo do rodzinnej wsi jechał nocnym autobusem. Ludzie myśleli, że to sobowtór, przecież tacy jak on nie jeżdżą „pekaesem”.
Ostatnio o Cavanim nie było głośno, bo w PSG leczył kontuzję. Thomas Tuchel wolał stawiać na Mauro Icardiego, a Urugwajczyk bardzo długo negocjował z dyrektorem sportowym Leonardo warunki nowej umowy. W pewnym momencie jasne stało się, że obaj panowie nie znajdą wspólnego języka, do tego Cavani zadeklarował, że mimo gry w Lidze Mistrzów, żegna się już w czerwcu.
W sumie pół roku nie widzieliśmy go na boisku. Ale to ciągle jest napastnik światowej klasy. Pytał ostatnio o niego Juventus i Atletico. Bardzo bliska transferu była Benfica - do tego stopnia, że kilku dzieciaków w internecie kupiło już koszulki z jego imieniem. A potem znowu zrobiło się cicho. Aż do weekendu, gdy gruchnęła wieść, że brat piłkarza wylądował w Manchesterze.
Cavani w poniedziałek podpisze dwuletni kontrakt z tygodniówką rzędu 210 tysięcy funtów. Od razu wejdzie do drużyny z atmosferą tak gęstą, że można ją kroić nożem. I od razu zmierzy się z ogromną presją. Odpalić będzie musiał szybko i z hukiem - tak, by jak najszybciej odwrócić narrację wokół własnej osoby i Manchesteru United. Idealna okazja już za dwa tygodnie: mecz Ligi Mistrzów na… Parc des Princes. Futbol lubi pisać piękne scenariusze.
