To nie będzie tekst o tym, że beniaminek tracił sporo bramek, zawalił transfery, zbyt ambitnie podszedł do ekstraklasy i miał trochę pecha. To wszystko oczywiście prawda i gdyby coś potoczyło się trochę inaczej, utrzymanie w lidze dało się psim swędem osiągnąć. To tekst o tym, że po prawie dwudziestu latach obecności w dwóch najwyższych ligach, w Bielsku-Białej mogliby w końcu zbudować klub.
Niespełna rok temu, jadąc na mecz, którym Podbeskidzie Bielsko-Biała miało przyklepać awans do ekstraklasy, wstąpiłem na moment do jego bazy treningowej, w której nie było mnie od poprzedniego spadku. Teoretycznie wiedziałem, że nic tam się nie zmieniło, ale i tak to, co zastałem, zapaliło mi lampkę ostrzegawczą. Wbrew temu, co wtedy się mówiło, o tym, jak mocno zmienił się ten klub, część bardzo ważnych rzeczy pozostała bez zmian. W głowie przełączyłem czerwcowe słońce na listopadowe ulewy i lutowe mrozy. I dokładnie wiedziałem, z jakimi problemami będzie się borykać to “całkiem nowe”, “lepsze” Podbeskidzie. Ruszyłem dalej do Bielska, by oglądać powrót do ekstraklasy.
SZTAB Z ŁOPATAMI
W marcu, gdy Podbeskidzie dzień przed ważnym starciem z Wartą Poznań przyjechało w to samo miejsce, zastało krajobraz z bożonarodzeniowej pocztówki. Członkowie sztabu Roberta Kasperczyka chwycili za łopaty, odgarnęli cztery kwadraty po osiem metrów na osiem, zagonili drużynę do gry w dziadka, wykonali pomarańczową piłką jeden czy drugi rzut rożny i wsiedli do autokaru. Dzień później komentatorzy zastanawiali się, dlaczego zespół z ekstraklasy ma problem z wymienieniem nawet kilku podań. Kilka tygodni później prezydent Bielska-Białej, zapytany w podcaście “To My Górale” o budowę centrum treningowego, którego planowana lokalizacja była znana od czterech lat, odpowiedział, że “temat jest z brodą, a plany trzeba uznać za nieaktualne”. Za to zapewnił, że miasto ma pewien pomysł, który “koncepcyjnie rozpracowuje”. W międzyczasie okazało się, że żaden z wyszkolonych w Bielsku-Białej młodzieżowców nie prezentuje ekstraklasowego poziomu. I że jedyny, którego można bez wstydu wpuścić, to ten, który wychował się w Legii Warszawa.
SIEBIE WARCI
Piszę to wszystko, by do kolejnego spadku Podbeskidzia z ekstraklasy podejść szerzej, niż tylko skupiając się na paru oczywistych przyczynach z tego sezonu. Tak, Podbeskidzie popełniło błędy w lecie, ufając kadrze, która wywalczyła awans oraz stylowi gry, który pozwolił wygrać I ligę. Popełniło błędy, zbyt długo trzymając Krzysztofa Bredego, chcącego przegrywać w zgodzie z własnymi ideałami. Popełniło błędy, przeprowadzając fatalne transfery także zimą. I do tego mając w kilku meczach pecha. Każdy kibic, jak zawsze po spadku, jest w stanie na poczekaniu wyliczyć w głowie przynajmniej pięć meczów, w których spokojnie można było ugrać brakujące punkty. I mimo wszystkich tych niewątpliwych grzechów i słabości Podbeskidzia, dało się w tym sezonie utrzymać. Stal Mielec nie była wiele lepsza. W gruncie rzeczy, gdyby nie absurdalne zachowanie obrony Lecha Poznań przy dwóch rzutach z autu Petteriego Forsella w ostatnich minutach meczu, moglibyście dziś czytać o tym, dlaczego Stal spadła z ligi. Argumentów też znalazłoby się sporo. Były dwie siebie warte drużyny, z których jedna musiała spaść.
MOMENT ZATRZYMANIA
Ale nie byłoby to przedstawienie sprawy, które by mnie satysfakcjonowało. Pisałem już na tyle dużo anatomii kryzysów Podbeskidzia, że problemy widzę głębiej, niż tylko w wyborze tego, czy tamtego trenera, albo zatrudnieniu tego prawego obrońcy, a nie innego. Zastanawiam się, co by to dało, że Podbeskidzie pozostałoby jednak w lidze? Dlaczego ktoś, kto nie jest jego kibicem i nie mieszka w okolicach Bielska-Białej, miałby się cieszyć, że ten klub w lidze będzie? Co takiego Podbeskidzie wnosi, jakie ma argumenty, by grać wśród najlepszych?
RWĄCE NURTY
Podbeskidzie słusznie przedstawia się często jako klub młody, bez wielkich tradycji, ludziom, którzy chodzili na stadiony już w latach 70. nic niemówiący. Tak oczywiście jest. Istnieje jednak jeszcze inna perspektywa patrzenia na ten klub: jako jeden z najstabilniejszych elementów polskiej piłki w XXI wieku. Nasz futbol cechuje się nieprawdopodobnym przemiałem zespołów, które funkcjonują w ekstraklasie. Nie mam trzydziestu lat, a czternastu z szesnastu tegorocznych uczestników ekstraklasy pamiętam z gry na jej zapleczu. Gdybym miał kilka lat więcej, dorzuciłbym do tego grona jeszcze Wisłę Kraków. Kluby wchodzą z II ligi i zostają wicemistrzami Polski. Wicemistrzowie Polski zlatują do III ligi. Mijają się po drodze z przyszłymi pucharowiczami. W tym ulu ciągle się kotłuje. Kluby krążą od premii z UEFA do gróźb bankructwa. Im niżej, tym przemiał jest większy. Pamiętacie, że w samych tylko czasach zawodowej kariery Gianluigiego Buffona na zapleczu ekstraklasy grały Włókniarz Kietrz, Hetman Zamość, Tłoki Gorzyce, Ceramika Opoczno, KS Myszków i Polar Wrocław, a Łukasz Trałka debiutował na tym poziomie w barwach Piotrcovii Piotrków Trybunalski? Możecie próbować, ale myślę, że nie ma cwaniaka, który wymieniłby wszystkie kluby z zaplecza ekstraklasy ostatnich dwudziestu lat. Ja wycisnąłem z mózgu 79 na 81, ale o Bytovii i Olimpii Elbląg i tak zapomniałem.
OAZA STABILNOŚCI
Podbeskidzie jest jednym z nielicznych, których to nie dotyczy. Odkąd w 2002 roku awansowało do dzisiejszej I ligi, rozgrywa dziewiętnasty z rzędu sezon w dwóch czołowych polskich ligach. W Polsce jest jeszcze tylko sześć klubów, które mają dłuższe serie – Legia, Wisła Kraków, Górnik Zabrze, Lech Poznań, Zagłębie Lubin i Arka Gdynia. Daje to teoretycznie nieprawdopodobny spokój długofalowego planowania, pozbawiony wielkich lęków egzystencjalnych. I stabilny fundament, na którym można budować. O ile w czasach mojej młodości w Bielsku-Białej, na trybunach starszego BKS-u Stal mówiło się często, że to całe Podbeskidzie to tylko chwilowe zjawisko, dziś trudno powiedzieć, że klub po prostu zniknie i popadnie w niebyt. Albo powiedzieć, że nie warto coś dla niego budować, bo zaraz nie będzie miał kto z tego korzystać. Oczywiście, że większość z tych dziewiętnastu sezonów była na zapleczu ekstraklasy, a nie w niej, jednak nie jest już tak, że Podbeskidzie w elicie to jakiś kwiatek do kożucha. Właśnie rozegrało w niej dwusetny mecz, w tabeli wszech czasów wskoczyło do pierwszej czterdziestki, czyli już do jej górnej połowy. I nawet jeśli gra w I lidze, zawsze przynależy do jej górnej połowy. Ostatni flirt z wypadnięciem poza dwie najwyższe ligi zaliczyło jedenaście lat temu, gdy skończyło I ligę na dwunastym miejscu. Dawne dzieje.
BEZ STRUKTUR
O ile Podbeskidzie, wkraczając w 2002 roku do zawodowej piłki, funkcjonowało na piłkarskiej pustyni, gdzie ekstraklasy nie było nigdy, jej zaplecza od dwudziestu lat, nie wychowano tam nigdy żadnego reprezentanta Polski i tak naprawdę w okolicy nie było nikogo, kto by wiedział, jak w tym świecie funkcjonować, niemal dwie dekady później można by już mówić o pewnym dziedzictwie. Są już na świecie nieodwracalnie dojrzałe pokolenia trenerów, piłkarzy, działaczy, dyrektorów sportowych i wszystkich innych stanowisk, jakie oferuje piłka, które wzrastały w poczuciu, że tuż obok nich jest zawodowa piłka. Widzieli, jak funkcjonuje, jak się ją robi, jakie są szanse, zagrożenia, co działa, a co nie. Bielsko-Biała zdecydowanie istnieje już na piłkarskiej mapie.

WĄTŁY DZIAŁ
Jednocześnie jednak Podbeskidzie praktycznie od zawsze funkcjonuje jak klub, w którym za chwilę wszystko może runąć. Siedzi na krześle jednym pośladkiem, byle tylko nie rozsiąść się zbyt pewnie. Jego struktury w dalszym ciągu przypominają te, które były piętnaście lat temu. Jest pewnie trochę więcej osób, ale dalej można odnieść wrażenie, że każdy musi się tam znać na wszystkim, żeby odpowiednia praca została wykonana. Najlepiej widać to na przykładzie działu sportowego. W jego skład — jako głowa — wchodzi prezes, który niejako z dumą podkreśla na każdym kroku, że nie zna się na piłce. Do tego trener i dwóch skautów, byłych miejscowych piłkarzy. W ostatnich miesiącach jeden z nich zmaga się z chorobą i w jego miejsce wskoczył nowy. Trochę przynależy też do działu sportowego doradca prezesa ds. sportowych. Ale to dopiero od zimy. I tylko trochę. Bo – jak to z doradcami – oni tylko podszeptują, za nic nie biorą odpowiedzialności.
PROCES DECYZYJNY
Heribert Bruchhagen, wieloletni niemiecki działacz, słynący m.in. z tego, że postawił upadający Eintracht Frankfurt na solidnych fundamentach, pouczał kiedyś dziennikarzy na konferencji prasowej w trakcie pracy w Hamburgerze SV, jak powinien wyglądać zdrowy proces decyzyjny w klubie piłkarskim: członkowie wybierają radę nadzorczą, rada nadzorcza wybiera prezesa, prezes wybiera dyrektora sportowego, dyrektor sportowy wybiera trenera. Pytał, ile razy w poprzednich latach podejmowano w Hamburgu decyzje w podobny sposób. Ja pytam, ile razy w poprzednich latach w podobny sposób podejmowano je w Bielsku-Białej?
OPARCIE NA JEDNOSTKACH
Odwieczny model Podbeskidzia opiera się na umiejętnościach, kontaktach i intuicji jednostki, która akurat jest u władzy. O wszystkim decydowali pojedynczy działacze. Władysław Szypuła miał sporo kontaktów w środowisku, więc wiedział, którego piłkarza warto wziąć, a na którego uważać. Janusz Okrzesik znał się na ludziach, więc czasem wiedział, jak z nimi rozmawiać. Marek Glogaza nie miał ani jednego, ani drugiego, więc jego rządy były sportowo czarnym okresem. Wojciech Borecki wprowadzał do organizacji toksyczną atmosferę, ale jako były trener, potrafił mniej więcej rozpoznać momenty, w których w drużynie coś nie funkcjonuje. Tomasz Mikołajko nie potrafił, więc było fatalnie. Po nim prezesa nie było w ogóle. A Bogdan Kłys poradził sobie na tyle, by awansować ze słabej I ligi, a potem, gdy trzeba było już trochę więcej kreatywności, bo rywalizowało się z rywalami o większych możliwościach, poległ na całej linii. Podbeskidzie przez cały okres gry w najwyższych dwóch ligach miało jednego dyrektora sportowego. Wytrwał niecałe dwa lata. Jako że oceniano go negatywnie, uznano, że niepotrzebny jest nie Andrzej Rybarski, lecz w ogóle dyrektor sportowy.
TOTALNY CHAOS
Efekty są takie, że transferowo Podbeskidzie od zawsze bazuje na zawodnikach, których podsuną mu agenci albo trenerzy. Jeśli akurat podsuną dobrych, ma szczęście. Jeśli nie, pecha. Przez dwadzieścia lat klub nadal nie wychował nikogo na poziom reprezentacji ani nikogo na tyle dobrego, by sprzedać go za granicę, choć aktualnie robią to praktycznie wszystkie polskie kluby. Jeśli już miał kogoś dobrego, zazwyczaj tracił go za darmo, ewentualnie za bezcen, bo do kontraktu wpisano niekorzystną klauzulę. Skauci, którzy w normalnym futbolu są ludźmi z cienia, nieznanymi szerszej publiczności i jedynie opiniującymi zawodników, jesienią byli w Podbeskidziu głównymi kozłami ofiarnymi, bo z konieczności, jako ludzie, którzy grali w ekstraklasie i mają pojęcie o piłce, musieli zostać wysunięci na czoło procesu decyzyjnego. Ekstraklasy uczyli się jednocześnie prezes, trener i piłkarze. Solidnego bramkarza zespół zaczął mieć dopiero po rozegraniu 1/3 sezonu i to tylko dlatego, że innemu rozsypał się bark. Solidnego stopera ściągnięto w połowie sezonu. Jednego, choć przez prawie 1/3 sezonu zespół gra trójką środkowych obrońców. Łącznie w kadrze jest ich nominalnie czterech, z czego jednego przez większość rozgrywek nie było. Czyli powinno ich być jakieś dwa razy więcej.
BUDOWA OD ZERA
Zastanawiając się, co po spadku, nie wystarczy spytać, których piłkarzy klub chce zatrzymać, a których zamienić, bo – jak zwykle – jest ryzyko, że klub trzeba będzie składać od nowa. Miasto może bowiem odwołać prezesa, w związku z tym nie wiadomo, kto będzie trenerem, a kontrakty nie kończą się tylko dziewięciu zawodnikom. Z teoretycznie największym talentem wśród wychowanków, rozmowy o nowej umowie trwają. Na półtora miesiąca przed jej końcem.
CZAS WYMAGAĆ
Oczywiście, że Podbeskidzie nie jest jedynym klubem w Polsce, który działa po omacku, błądzi i nie ma gdzie trenować. Więcej jednak jestem w stanie wybaczyć Warcie, Rakowowi czy Stali, wracającym po latach niebytu. Tak samo od Podbeskidzia w 2011 roku nie oczekiwałem rzeczy, których w 2021 już bym powoli oczekiwał. Dwadzieścia lat w najwyższych ligach to już okres, w którym można by określić, po co się istnieje i dokąd się zmierza. Legia funkcjonuje, by wygrywać, Lech, by zarabiać na transferach, Wisła i Górnik, by wreszcie wrócić tam, gdzie kiedyś były, Zagłębie, by szkolić młodzież. A Podbeskidzie chyba tylko po to, by dawać emocje tym, którzy tak jak ja uwielbiają walkę o utrzymanie. Bielskie motto to “nie czas na myślenie o przyszłości, najpierw trzeba się utrzymać/awansować”. I tak od dwudziestu lat.
ŻYCZENIA NA PRZYSZŁOŚĆ
Jakkolwiek więc żałuję, że się nie udało, mam kilka życzeń, na których realizację jestem w stanie trochę poczekać. By następnym razem, gdy wróci, nikt w klubie nie cieszył się, że gdzieś w jakiejś wiosce w regionie zbudowano nie najgorsze boisko ze sztuczną nawierzchnią. By nie mówiło się, że trzeba więcej bielszczan w wyjściowej jedenastce, dopóki nie będzie miało się gdzie ich wyszkolić. By nie powtarzano, że wprawdzie nie ma gdzie trenować, ale liczymy, że chłopaki pokażą góralski charakter. By nie mówiło się, że prezes nie zna się na piłce, ale wybrał trenera, który z kolei polecił nowych zawodników. By wreszcie nikt nie mówił, jak po zwolnieniu dyrektora sportowego, że kibice oczekiwali, by jakoś zareagować po słabych wynikach, tylko przeprowadzili rzetelną, kompetentną analizę i czasem podjęli też niepopularną, ale słuszną decyzję. By trener, który — jak Brede — chce grać efektowną piłkę, nie był zawsze skazany w Bielsku na klęskę. By w końcu zbudowali klub piłkarski. O jasnej, stabilnej strukturze, podziale zadań i kompetencji, który czasem ma innego prezesa albo innego trenera, ale w którym nie wszystko wywraca się co chwilę do góry nogami, bo akurat odeszła jedyna osoba, która miała o danej sprawie jakieś pojęcie. W skrócie, bym przy następnym awansie, zaglądając do bazy treningowej po długiej przerwie, kompletnie niczego nie poznał.
