To nie jest piłkarz, który wywołuje wyłącznie pozytywne emocje. Ale to nieważne. Ważne, że je wywołuje. Jest gwarancją, że gdy się pojawi, poderwie ludzi z krzesełek. Zedrze ich gardła. Przewietrzy płuca, dzięki czemu po wyjściu ze stadionu będą czuli, że żyją. To taki piłkarz, na którego się gwiżdże, ale którego wszyscy chcieliby mieć u siebie. To jest gwizdanie z szacunkiem. Na słabych i bezbarwnych się nie gwiżdże.
Lubię lokalizację trybuny prasowej na stadionie Cracovii. Na wielu nowoczesnych arenach dziennikarze zostali mniej lub bardziej odgrodzeni od fanów, śledząc mecze tylko we własnym gronie. Ma to oczywiście zalety, bo nie trzeba wstawać, gdy wszyscy wstają, żeby nie stracić widoku na boisko. Albo nie trzeba wysłuchiwać bluzgów, kiedy krytykowana przez dziennikarzy drużyna jednak zdoła strzelić gola. Ale wadą jest odarcie z możliwości przeżywania meczu wśród zwykłych kibiców. Słychać jedynie tych, którzy prowadzą zorganizowany doping. A oni często nie przeżywają meczu, tylko rozgrywają własny.
MILCZĄCA WIĘKSZOŚĆ
Oglądając mecz na Cracovii, dziennikarz ma wgląd w duszę kibica “Pasów”. Po latach znamy się już z widzenia. Ci z górnych rzędów podchodzą, by zajrzeć w składy przedmeczowe, zanim przeczyta je spiker. Słuchając ich reakcji na poszczególne decyzje trenera, można poczuć, kto cieszy się sympatią, a na kogo kibice nie mogą patrzeć. Nabiera się też pokory do zawodu. Nawet jeśli przez cały poprzedni tydzień trąbiło się o kontuzji któregoś z graczy, można w niedzielę usłyszeć pytanie: “a dlaczego ten nie gra?”, co usadza na ziemi: nie do wszystkich twoje teksty docierają. Ludzie mają też zwykłe życie, w którym czas na zajmowanie się Cracovią jest w weekend, ale niekoniecznie w środę. Koło nas siedzą kibice, których określiłbym jako “zwykłych”. Widać, że to ani biznesmeni zapraszani do lóż, przychodzący na mecz pokazać się w towarzystwie, ani ekipy biegające po osiedlach. Normalni obywatele. Związani z klubem, zaangażowani emocjonalnie, ale będący raczej milczącą masą. Nie piszą na Twitterze, nie wywieszają transparentów, nie chodzą na negocjacje z Jakubem Tabiszem.
ZDZIERANIE GARDŁA
Oglądanie meczu obok nich, przypomina mi czasy dzieciństwa, bo dokładnie w takim gronie przeżywałem przez lata spotkania Podbeskidzia w Bielsku-Białej. Tam zorganizowanego dopingu było jeszcze mniej, a znacznie bardziej trybuny żyły boiskiem. Tym, że ktoś ma pokryć skrzydłowego. Albo podać do przodu. Albo biec. Albo strzelać. Lubiłem przeciągłe “rrrrr”, które wyrywało się spontanicznie ze wszystkich gardeł, gdy nasz napastnik w dogodnej sytuacji nie trafił w piłkę. Albo radosne “jest!”, kiedy czasem mu jednak wyszło. Lubiłem nawet ten dym papierosowy, którego na co dzień nie cierpię, ale który stał się siłą rzeczy zapachem wizyt na stadionie. Zarówno wtedy w Bielsku, jak i dzisiaj na Cracovii, bardzo ważne było, by ci wszyscy ludzie raz w tygodniu mogli coś krzyknąć. Czasem radośnie, czasem wściekle, ale by przez te półtorej godziny nie musieli niczego tłumić. Czasem to okrzyk w kierunku sędziego, czasem trenera rywali, innym razem któregoś z piłkarzy. Nie zawsze przyjemny. Jeśli gardło po powrocie nie było zdarte, to znaczy, że coś poszło nie tak.
DEPRYMOWANIE RYWALA
Ten fragment nie będzie poprawny politycznie, ale może jakoś to zniesiecie. O ile nie cierpię zorganizowanego bluzgu, który ktoś narzuca innym przez megafon, zupełnie nie mam nic przeciwko temu, żeby być wobec rywala złośliwym. W granicach przyzwoitości mu przeszkadzać i dogryzać. Gwizdać. Uważam, że “sportowy doping”, o który tak często apelują spikerzy, nie musi się koniecznie skupiać na własnej drużynie. Może też być robieniem piekła przeciwnikom. Tak, żeby czuli, że nie są u siebie. Szacunek dla rywala rozumiem jako docenienie, gdy wybije piłkę na aut, kiedy nasz piłkarz leży. Albo nagrodzenie go brawami, kiedy wygra, będąc lepszym. Ale nic mnie bardziej nie wkurza niż podczas tzw. “meczów przyjaźni”, w których doping prowadzi się wspólnie, udawanie, że cieszy się z gola strzelonego przez rywala. Nie, gol strzelony przez rywala zawsze ma wywoływać wściekłość. Inaczej nie jesteś kibicem.
GWIZDY JAKO PUNKT ZACZEPIENIA
W deprymowaniu rywala bardzo ważni są konkretni piłkarze, którzy u niego grają. Zawsze zastanawiała mnie forsowana przez dziennikarzy koncepcja, że dla niektórych piłkarzy przychodzi się na stadion. Traktuję ją jako metaforę, bo w sensie dosłownym średnio chce mi się wierzyć, że faktycznie istnieją ludzie, którzy na stadion przychodzą dla konkretnych piłkarzy. Może dotyczyć to absolutnie najwybitniejszych solistów jak Leo Messi, Neymar czy Cristiano Ronaldo. Ale już w taki wpływ przykładowego Lukasa Podolskiego trudno mi uwierzyć. Kibice Górnika przychodzą na mecz, by zobaczyć mecz Górnika. Gdy nie gra Podolski, tylko Bartosz Nowak, wciąż przychodzą na stadion. A kibice innych drużyn też raczej nie przychodzą na stadion zachęceni tym, że u rywali gra jeden czy drugi piłkarz. Natomiast obecność takich postaci jest bardzo ważna w ewentualnym deprymowaniu rywali. Bo jest punkt zaczepienia.
POZYTYWNE POSTACI
Podolski po przyjściu do Górnika powiedział wprawdzie, że jeśli będą na niego gwizdać na wyjazdach, to tym lepiej, bo to go napędza, jednak sęk w tym, że nie wydaje mi się, by była to postać, na którą chce się gwizdać. Jest powszechnie lubiany, cieszy się szacunkiem, który wzmogło jeszcze dotrzymanie obietnicy o transferze do Zabrza. To nie jest ktoś wzbudzający negatywne emocje. Tym bardziej nie wzbudza ich Jakub Błaszczykowski, największy ulubieniec polskich domów, który na wyjazdach jest przyjmowany raczej neutralnie, a często wręcz ciepło. Błaszczykowski cieszył się wielkim szacunkiem i sympatią przez całą karierę, a to, że czuł się w obowiązku uratować upadający klub, jeszcze tylko te uczucia wzmogło. Nawet jeśli ktoś nie lubi Wisły. Obecność Podolskiego i Błaszczykowskiego jest fajna, bo to rozpoznawalne postaci. Ale nie wzbudzają najsilniejszych stadionowych emocji. Tych negatywnych.
GRAJCIE NA WAWRZYNIAKA
To dla klimatu na trybunach bardzo ważne, by u rywali był ktoś, kto nie jest anonimowy. Do kogo można się przyczepić. W przypadku moich sąsiadów z trybuny Cracovii tę funkcję spełnia często jakiś były wiślak, ale w miastach, gdzie derbowa rywalizacja nie jest tak silna, sytuacja jest utrudniona. Do Bielska-Białej zwykle nie zaglądały wielkie gwiazdy, ale gdy przyjeżdżał Adam Kompała, były król strzelców ekstraklasy, czy Jakub Wawrzyniak, trybuny zwykle się ożywiały. To właśnie ze stadionu Podbeskidzia wywodzi się okrzyk, który stał się już klasykiem, czyli “grajcie na Wawrzyniaka, on jest cieńkiiii!”. Być może dla Wawrzyniaka to coś niemiłego, jednak dla mnie to kwintesencja stadionowego klimatu. Nic chamskiego, nic wulgarnego. Zwykła złośliwość wobec rywala.
SZACUNEK NA WYJEŹDZIE
Kimś takim w warunkach I ligi był przez lata Piotr Rocki. W pożegnalnym tekście, który mu poświęciłem po jego nagłej śmierci, przypomniałem sytuację z Kluczborka, gdzie pojechał z Podbeskidziem. Dla trybun prowincjonalnej Polski był zawsze wręcz wymarzonym celem: łysy, stary, machający rękami, warszawiak, były legionista, z niewyparzonym językiem, z posturą coraz mniej piłkarską. Za każdym razem, gdy dochodził do piłki, cały Kluczbork gwizdał. Kiedy przy prowadzeniu jego drużyny szedł do wykonania rzutu rożnego ostentacyjnie spacerowym tempem, gospodarze dostawali furii. Po tym, jak piłka wyszła na korner po drugiej stronie, przeczłapał przez całą szerokość boiska, by kopnąć z przeciwległego narożnika. Stadion buzował. I wtedy Rocki strzelił gola bezpośrednio z rzutu rożnego. Ten moment, w którym jeden wyzywający go dziadek odwraca się do drugiego, by powiedzieć: “ale jest sk...n dobry” to dla mnie dowód największego szacunku, na jaki może zapracować piłkarz podczas wyjazdowego meczu. Gdy schodził z boiska, Rockiego żegnały brawa. Nawet kierowca autobusu zaczął klaskać.
POLARYZUJĄCA POSTAĆ
W Kamilu Grosickim widzę potencjał na kogoś takiego. To nie jest postać, którą wszyscy kochają. Myślę, że w wielu polskich kieszeniach, gdy ich właściciele słyszą o “Turbo-Grosiku” z podkładem z muzycznym z zielonymi oczami, otwierają się noże. Ale to ktoś, kogo wszyscy znają. O kim wszyscy mają zdanie. I która wywołuje emocje. Nie na każdym stadionie w lidze będą mu klaskać. Nie wszędzie będą mu dziękować za bramki, które zdobył w reprezentacji. Jednak obecność takich ludzi daje tej lidze życie. Gdy Pogoń przyjedzie na stadion Cracovii, kim jest Kacper Kozłowski czy Kacper Smoliński będą wiedzieć tylko skauci i dziennikarze. Nikt przecież nie będzie nic krzyczał w kierunku Benedikta Zecha czy Konstantinosa Triantafyllopoulosa. A Grosicki poderwie tych ludzi z krzesełek. Zedrze ich gardła. Przewietrzy płuca. Po wyjściu ze stadionu będą czuli, że żyją. To taki piłkarz, na którego się gwiżdże, ale którego wszyscy chcieliby mieć u siebie. To jest gwizdanie z szacunkiem. Na słabych i bezbarwnych się nie gwiżdże.
PYTANIA PIŁKARSKIE
Nie mam pojęcia, czy Grosicki okaże się wzmocnieniem Pogoni. Są pewne przesłanki, by sądzić, że nie. Jest 33-letnim skrzydłowym bazującym na szybkości. Trudno go sobie wyobrazić przesuniętego, jak Błaszczykowskiego czy Podolskiego, gdzieś do środka pola, by wykorzystywali technikę, rozgrywając piłkę. Dla kogoś takiego kluczowe będzie przygotowanie fizyczne, a u zawodnika, który w ostatnim roku praktycznie nie grał w piłkę i w ostatnich miesiącach nie trenował, a także nigdy nie był Robertem Lewandowskim, jeśli chodzi o prowadzenie się poza boiskiem, trudno oczekiwać, by z miejsca był w optymalnej formie. Taki stan wyjściowy zawsze zwiększa też ryzyko urazów mięśniowych przy wejściu w cięższe treningi. Z drugiej strony, jego umiejętności i nieskomplikowany sposób gry mają szansę na polską ligę wystarczyć. Skoro w zeszłym sezonie, niemal w ogóle nie grając, Grosicki strzelił dwa gole i zaliczył dwie asysty (w pięciu meczach!) w rezerwach Premier League, w ekstraklasie też nie musi mieć problemów.
TRZY GRUPY
Dla ligi (bo niekoniecznie dla Pogoni) ważniejsze jednak, żeby po prostu był. Żeby w tej lidze pojawiały się postaci wywołujące emocje. Mieliśmy dotąd tylko trzy grupy piłkarzy — młodych Polaków, do których nie warto się przywiązywać, bo zaraz wyjadą, obcokrajowców, wśród których rotacja jest bardzo duża i miejscowych solidnych ligowców, którzy są tu od zawsze, ale którzy ani grzeją, ani ziębią. Nikt przecież nie będzie się podrywał z krzesełek, żeby zdeprymować Macieja Sadloka, Bartosza Rymaniaka, Rafała Janickiego, Macieja Jankowskiego czy Łukasza Trałkę. Są, trzymają poziom, ale nie podnoszą pulsu. Jak Artur Boruc, czy właśnie Grosicki.
“GDZIE MASZ FAJKI?”
To bardzo korzystny dla ligi trend i dobrze by było, gdyby został podtrzymany. Pokolenie kadrowiczów Jerzego Engela wybierało różne drogi. Niektórzy, jak Tomasz Wałdoch, Jerzy Dudek, Marek Koźmiński, Tomasz Rząsa, Jacek Bąk czy Jacek Krzynówek już nigdy po udanych zagranicznych karierach nie zagrali w ekstraklasie. Inni wrócili i dali trochę niezapomnianych chwil. Tomaszowi Hajcie kibice krzyczeli: “gdzie masz fajki?!”, a on im w odpowiedzi wrzucał gola z sześćdziesięciu metrów, jednego z bardziej pamiętnych w historii ligi. Piotrowi Świerczewskiemu w barwach Korony Kielce też się taki zdarzył, ale sędzia go niesłusznie nie uznał, na co piłkarz w bardzo ekspresyjny sposób narzekał potem przed kamerami. Niewątpliwie obaj byli ludźmi skupiającymi uwagę.
POZYTYWNY TREND
Nie łudzę się, że większość obecnego pokolenia pójdzie tą drogą. Nie spodziewam się kiedykolwiek zobaczyć w ekstraklasie Roberta Lewandowskiego, Wojciecha Szczęsnego, Łukasza Fabiańskiego czy Grzegorza Krychowiaka. Ale choć kilku, rozrzuconych po różnych klubach, to i tak całkiem dużo. Pazdan w Jagiellonii, Boruc w Legii, Błaszczykowski w Wiśle, Grosicki w Pogoni, Podolski w Górniku i już tę ligę inaczej się śledzi. Bez konieczności zastanawiania się, czy gwizdać na Bejgera, Bergiera czy Bargiela, Czyża czy Czyżyckiego albo Szota, czy Szotę. Będzie się gwizdać na Grosickiego. A potem odwracać do sąsiada i mówić: “ale jest, sk...n, szybki”.