Taco Hemingway nawijał w Tamagotchi: fani lubią, kiedy znów cierpisz i rzeczywiście jest coś w tym, że płyty o nazbyt ludycznym charakterze bywają traktowane po macoszemu. Autorzy takich albumów mają pod górkę niczym pretendent w bokserskiej walce o pas, który musi bardzo wyraźnie zaznaczyć swoją przewagę, jeśli chce pokonać aktualnego mistrza na punkty.
Pozostając w nomenklaturze sportowej, comedy rap można prawdopodobnie uznać za najtrudniejszą z hip-hopowych dyscyplin. Niespecjalnie często - również na innych polach działalności artystycznej - zdarza się bowiem, żeby z satyry czy dowcipu udało się uszyć dzieło sztuki. Ale czasem się da. Dlatego wyselekcjonowaliśmy osiem wydawnictw świadczących o tym, że humor nie musi wykluczać artyzmu.
Afro Kolektyw - Płyta pilśniowa (2001)
Już możecie inteligentowi je*ać po uszach od brzasku! Żeby se czasem kałamarz nie pospał godzinkę dłużej kapkę od was, skoro zasnął dopiero nad ranem! I żeby się kompletnie spalił w blokach już na starcie! Grunt, że, kur*a, inteligent załatwiony na dzień cały... Na kilka miesięcy przed tym, jak Marek Koterski zobrazował cierpienia polskiego inteligenta w filmie Dzień świra, Michał Afrojax Hoffmann zrobił to na Płycie pilśniowej z subtelnością Biz Markiego, łącząc sacrum i profanum; wysublimowaną błyskotliwość z kloacznym humorem. Nie bez przyczyny Łona powiedział o nim kiedyś: Afro nie jest może obdarzony najlepszym głosem i nie ma najbardziej wyszukanego flow. Afro po prostu pisze najlepsze teksty z nas wszystkich. To jest literacko daleko poza zasięgiem całej reszty. Do tego rzadko spotykana odwaga artystyczna, która mi po prostu imponuje.
Ta antyrapowa figura, jaką Afro Kolektyw wykreował u początku lat dwutysięcznych, nigdy nie doczekała się wyjścia poza niszę, ale stanowi - niemożliwy tutaj do pominięcia - przykład wolnomyślicielstwa i antykonformizmu, na jakie w obecnych warunkach mało kto mógłby sobie pozwolić.
Dwa Sławy - Ludzie sztosy (2015)
Astek i Rado Radosny pewnie mogliby się obrazić za przypinanie im po raz tysięczny komediowej etykietki, od której konsekwentnie próbują się uwolnić, nagrywając choćby utwór :( , ale nic możemy na to poradzić. Materiał z połowy poprzedniej dekady stanowił dla nich powtórny debiut i okazję do wymyślenia siebie na nowo, ale pomimo deklaracji, że beki nie będzie, Ludzie sztosy to wydawnictwo, które aż iskrzy od żartów konstruowanych na najwyższych copywriterskich obrotach. Pod tym względem Dwa Sławy uprawiali sprint w czasach, kiedy inni ćwiczyli nordic walking. Ich kaskadowe punchline'y z tamtego okresy zapiszą się w historii na podobnej zasadzie, co wygrana w szachy komputera IBM z programem Deep Blue nad Garrim Kasparowem.
Klocuch – Kaseta z komuni (2019)
Dwa lata temu wśród najbardziej absurdalnych rzeczy, które przydarzyły się polskiemu rapowi w 2019, wymienialiśmy powstanie materiału, będącego prześmiewczym rewersem Pocztówki z WWA, lato '19. Za sprawą kawałka Serwus – błyskotliwego follow-upu do Belmondziaka. Nie był to czas ani miejsce, by powiedzieć nieco więcej o wydawnictwie legendy polskiego internetu, ale szczęśliwie i na to przyszedł dobry moment. Jak już wspominaliśmy, jest tu jeden z najzabawniejszych otwieraczy (Witam w mieście, gdzie pizze są robione na cieście), ale składająca się z ośmiu kawałków całość to zdekonstruowany, postmemiczny, kpiarski rap, prowadzony w tej samej wokalnej stylówie, w jakiej Klocuch porusza się od lat w sieci. Tak durne, że aż cudne.
Łona – Koniec żartów (2001)
Idziemy o zakład, że większość z was jest zbyt młoda, by mogła na świadomce załapać się na pewien grudniowy tydzień 2001 roku, w którym to w odstępie pięciu dni światu objawiły się Płyta Pilśniowa Afro Kolektywu i Koniec żartów. To był jedyny w swoim rodzaju plaskacz na odmułę dla tych, którzy utożsamiali rap albo ze stalowymi jajami i uliczną gadką, albo też grubo ciosanym, mocno asłuchalnym żartem. Łona z Webberem stworzyli nową jakość, która do tej pory mutuje, przynosząc coraz ciekawsze i wnikliwsze obserwacje społeczne. Legalowi przedstawił się MC bez kija w dupie, ubierający swój światopogląd w zabawne, przyziemnie nieprzyziemne, nienachalnie pouczające anegdoty, do tego krytykujący zadęcie i niewyartykułowaną merkantylność sceny z indywidualnym, prześmiewczym stilo – o czym pisaliśmy tutaj, na osiemnastkę albumu. Próba czasu zaliczona.
MFC - Radość (2018)
Problematyka z nomenklaturą jest tutaj dwoista, ponieważ określanie reprezentanta Health & Nature mianem rapera jest równie karkołomne, co wpisywanie go w poczet satyryków. Jeżeli mówi się, że komedia to dramat plus czas, to w przypadku MFC wypadałoby dopisać do tego równania również pewną dozę szaleństwa i walorów performatywnych. Z perspektywy czasu wydaje się, że Młodego Boga można postrzegać jako ojca chrzestnego tego movementu, na którego czele kroczy Koza, a zaraz za nim choćby Bartuś419.
Młody Dzban - Ale się zjarałem, oto czajnik (2019)
Tomek z Wrocławia zasłynął materiałem konceptualnym Życie na parkingu, osadzonym w uniwersum Chłopaków z baraków. Od czasu premiery tamtej EP-ki z konsekwencją godną świętych szaleńców DIY w rodzaju R. Steviego Moore'a czy Daniela Johnstona hurtowo publikuje chaotyczne zbiory piosenek. W konsekwencji tej metody twórczej łatwo przeoczyć kolejne premiery i tak w pewnym stopniu stało się z ubiegłorocznym minialbumem Ale się zjarałem, oto czajnik. Cóż - w porównaniu do debiutu to jednak skrajnie niedoceniony tytuł. Całkiem niesłusznie, bo Młody Dzban podjął się tutaj arcytrudnego zadania rozbrojenia brudnej bomby skonstruowanej z rapu dla potheadów, reggae oraz studenckiego żartu... i wyszedł z tego obronną ręką.
Dzbanek zakopuje się w mule dowcipu jak węgorz zimą, mnoży szlagworty dla zjarusów, snuje głupawe storytellingi i opowieści o lekkim zabarwieniu erotycznym, pozostając przy tym niezmiennie najbardziej jowialną i bezpretensjonalną postacią na naszej scenie.
Okoliczny Element – Schody donikąd (2011)
Sprowadzanie opolskiego rapu z 00's wyłącznie do Dinala to grube nieporozumienie historyczne. Wiadomo – przykładowy Potentat, który był jednym z lotnych projektów tego ekosystemu raperskiego, zaistniał głównie lokalnie, ale już Okoliczny Element nadal jest aktywny i ma swoich szalikowców w całym kraju. EP-ka Pierwsza Rozgrzewkowa dała im rozpęd, za to prawdziwym przeistoczeniem potencjału w rzeczywistość były właśnie Schody donikąd. Bity podpisywane kontekstowymi fast nickami, follow-upowane chlańsko-jarańskie linijki wymieszane z poważniejszymi, acz i tak podanymi z wink, winkiem fragmentami, no i przede wszystkim luz przejawiający się w zaprogramowanej doraźności i letniakowości... Tak właśnie wyobrażamy sobie muzyczne Balsam Party z licznymi gietami.
Świntuch – Świntuszenie (2000)
Jeśli wydawnictwa Łony i Afro Kolektywu były wspomnianym już plaskaczem, to wypuszczone rok wcześniej Świntuszenie śmiało możemy określić mianem strzału z bazooki w kierunku tych twardogłowych i – co w tym kontekście najważniejsze – świętszych od papieża. Ukrywający się pod ksywką Świntuch Tymon (jeden z najtęższych umysłów nawijkowo-dziennikarskich, jakich doczekała się polska gra) nagrał krążek tak przegięty lirycznie, że aż uszy więdły od słuchania. Branie tego zwartego zbioru kawałków na poważnie tak kiedyś, jak i teraz byłoby czystą głupotą. Ta karykaturalność ma jednak w sobie sporo zupełnie niewymuszonego wdzięku i zabawnego, autoironicznego stand-uperstwa.
Komentarze 0