Pokrętna jest kariera seniora krajowego rapu. Na tyle, że wypada zadać sobie pytanie: czy Liroy wycisnął z niej tyle, ile się dało?
Na zdrowy rozsądek - tak. Facet sprzedał blisko milion oryginalnych płyt i kaset. To wynik, który w najlepszym razie pobiją Quebo, Taco, może Ostry czy Paluch albo Kękę, ale dopiero za wiele lat. Nikt natomiast nie jest w stanie zbliżyć się do rekordowej w historii polskiej sceny sprzedaży jednego rapowego krążka, Alboomu, który w latach 90. znalazł ponad pół miliona nabywców. Jeszcze raz; mówimy o oryginałach, bo pirackich wersji poszło pewnie kilka razy tyle. Przebicie tego wyniku jest absolutnie niemożliwe.
Ale jakby się lepiej przyjrzeć historii, to da się zauważyć ciekawą zależność: kariera Liroya zaczęła wchodzić w schyłkową fazę dokładnie wtedy, kiedy krajowy rap na poważnie wjeżdżał w mainstream. Jeszcze w 2001 roku Piotr Marzec pchnął 50 tysięcy egzemplarzy Bestsellera, po czym zrobił sobie długą, pięcioletnią przerwę. A kiedy wrócił z L Nino vol. 1, to nagle okazało się, że scena wygląda inaczej. Żeby tę zależność zrozumieć, wystarczy wejść w skórę słuchacza krajowego rapu z przełomu mileniów.
W połowie lat 90. Liroy stał się obiektem zbiorowej fascynacji - jak chwilę później Adam Małysz czy Michał Wiśniewski. W słabo zagospodarowane dotąd poletko rapu po polsku Piotr Marzec wjechał znienacka, wsparty promocją ze strony majorsa, dystrybutora BMG Ariola Poland oraz krajowych rozgłośni radiowych, puszczających singlowe Scoobiedo-ya! na całodniowej rotacji. To był pierwszy naprawdę masowy rap w języku polskim. Gatunek kojarzony dotąd wyłącznie z zagranicznych stacji telewizyjnych, z filmów, z muzycznych składanek, często nawet z dyskotek, miał wreszcie polskojęzycznego przedstawiciela. Coś wisiało w powietrzu i musiało wystrzelić; gdyby nie Liroy, do mainstreamu w przeciągu paru miesięcy wjechałby kto inny. Ze względu i na przebojowy potencjał (hitowości pierwszych singli Liroya nie zakwestionują nawet jego najwięksi hejterzy), i rebeliancki rys chuligana z podwórka, raper z Kielc w oczach masowego odbiorcy - nie stricte rapowego, masowego - był uniwersalny, a jednocześnie autentyczny. Gdyby jako pierwsi ze swoim rapem wypłynęli ugładzeni Norbi czy Yaro, goście, których puścilibyście babuni przy niedzielnym rosole, coś zazgrzytałoby, bo nie taki rap znaliśmy z MTV czy Vivy. Tymczasem nad tym człowiekiem unosił się powiew integralnego z tą muzyką marginesu, w czym zresztą pomogła mu prywatna historia, o której opowiadał nader chętnie.
I jeszcze jedno, chociaż dla młodszych czytelników to może być science-fiction. Celuję, że przynajmniej połowa z tego półmilionowego nakładu sprzedała się, bo Liroy przeklinał na trackach. Wśród jego najmłodszych odbiorców, urodzonych w późnych latach 70. bądź wczesnych 80., sytuacja, w której gość rzuca kurwami i chujami na lewo i prawo, a jego twórczości nie przegrywa się na dwukasetowych jamnikach, lecz można ją kupić w każdym sklepie muzycznym, była magnesem, przyciągającym do Alboomu całe rzesze dzieciaków, słuchających Marca z wypiekami na twarzach. To naprawdę było coś bez precedensu.
Medialny szum wokół kieleckiego rapera nie był po drodze rosnącej wówczas na blokowiskach sceny rapowej. Liroya traktowano jak farbowanego lisa, podszywającego się pod ich kulturę. Etos prawdziwego, podwórkowego rapu kłócił się z występami autora Alboomu w telewizji. I z odbiorem Fryderyków - symbolu komercyjnego establishmentu, z którym rap walczył jak z zarazą. Jako pierwsze w Liroya przywaliło połączenie sił Pei i Nagłego Ataku Spawacza, a zszokowana dosłownością Antyliroya Gazeta Wyborcza poświęciła temu numerowi pierwszą stronę jednego z wydań. Gdyby ktoś wtedy powiedział, że najmocniej atakujący kielczanina raperzy będą za 20 lat stałymi bywalcami warszawskich salonów, a taki Peja pojawi się w TVN-owskim show i zagra z nim wspólny koncert... Ale żeby nie było - nie wytykamy nikomu hipokryzji. Tu zwyczajnie wjeżdża kwestia dojrzewania. Rychu był przecież tak samo autentyczny i wtedy, kiedy jako małoletni gówniarz obiecywał Liroyowi przyjemności, jakie fundują sobie zwaśnione afrykańskie plemiona (cytat z jednego z ówczesnych Ślizgów), i teraz, gdy telewizyjne występy nie przeszkadzają mu trzaskać dobrych płyt w tempie Remigiusza Mroza.
Jest natomiast prawdą, że Liroy przetarł polskiemu rapowi szlaki do masowego odbiorcy. Korzystano z nich dopiero później - a często i dużo później - ale korzystano. I jak każdy pionier, to on dostał z tego tytułu największy wpie*dol od branży. O czym za to nie mówi się po latach, Liroy na kolejnych wydawnictwach (Bafangoo, L, Dzień szakala) wcale nie łagodził swojego brzmienia; no, może na Bestsellerze, ale to już była inna epoka. Dużo przyjaźniejsi radiowym playlistom byli choćby twórcy hip-hopolo. Ale kiedy przywiał ich wiatr z Wielkopolski, Piotr Marzec nie był już tak aktywny na scenie. Odsunął się w cień wraz z początkiem lat zerowych, skupiając się najpierw na karierze biznesowej, a później biznesowej, łamane na politycznej, łamane na społecznej. Być może czuł, że zrobił swoje. I że on, stały bywalec talk shows czy innych programów (przez lata Liroy funkcjonował jako jeden z niewielu raperów, którego można było gdziekolwiek zaprosić; konkurencja konsekwentnie odrzucała propozycje pojawiania się w ogólnopolskich rozgłośniach i stacjach TV, o ile oczywiście nie były to audycje stricte muzyczne) nie odnajduje się w nowej fali krajowego rapu.
Wtedy, na początku lat zerowych, fani rapu odrzucili Liroya. WWO, Peja, Molesta czy Grammatik jak najbardziej. Ale nie on, trochę muzealny relikt, a trochę koleś, podważający prawilne reguły spod hasła po pierwsze: nie dla sławy, po drugie: nie dla pieniędzy. Później zupełnie znikł z radaru. A kiedy ostatnio zaczął pojawiać się coraz częściej, słuchacze zrozumieli, że nie był Liroy tak straszny, jak uważano. Reedycję Alboomu przyjęto ciepło, Marzec pojawiał się na środowiskowych imprezach, godził ze starymi oponentami, wystąpił w numerze Kto by pomyślał Belmondo, odtwarzając styl z własnego teledysku, nagranego jeszcze we wczesnych latach 90. pod nickiem PM Cool Lee. A chwilę temu zagrał koncert na Lech Polish Hip-Hop Festivalu. Stał się szanowanym, lubianym twórcą. W zbiorowej pamięci został częścią tej samej fali rapu, która kiedyś z nim walczyła.
Prywatny wtręt - to gość, który naprawdę kocha muzykę. Kiedy razem z Markiem Fallem przeprowadzaliśmy z nim okolicznościowy wywiad chwilę przed reedycją Alboomu, planowaliśmy rozmowę na góra godzinę. Wywiad skończył się po blisko 180 minutach, przez które Piotr Marzec nadawał bez przerwy, dając nam dojść do słowa (czytaj: zadać jakiekolwiek pytanie) tylko w dwusekundowych przerwach na zaciągnięcie się papierosem. Taki ogień, jaki było widać w jego oczach, gdy mówił o swoich początkach z rapem, środowiskowej recepcji Alboomu, o obecności na scenie w drugiej połowie lat 90. i nawet o współczesnym rapie, z którym, wbrew temu, co sądzą niektórzy, jest za pan brat, trafia się u rozmówców rzadko. Krótki środowiskowy wywiad post factum potwierdził, że wszystkie rozmowy z Liroyem wyglądają podobnie. A przecież to jest facet, który kolegował się z Icem-T i Sugarhill Gang, był właścicielem rapowego lokalu w Filadelfii, ale i najżywiej działającym na rzecz legalizacji marihuany posłem, wydawcą płyt, autorem książki, biznesemenem, celebrytą... Na dobrą sprawę mógłby się od tego rapu odciąć i nic by się nie stało. Tymczasem ku naszemu zdziwieniu Liroy był bodaj jedynym przedstawicielem krajowej sceny, który stał sobie wśród widowni na warszawskim koncercie Basa, protegowanego J.Cole'a. To tak a propos pytań o mityczną zajawkę.
A dzisiaj kończy 52 lata. Dobrego, Scyzoryku!
Komentarze 0