Ubiegła dekada należała do Drake’a. Ojców i matek wprowadzenia hip-hopu do mainstreamu jest wielu, ale nie da się ukryć, że to właśnie kanadyjski wokalista stał się twarzą rapu dla mas i jednym z najpopularniejszych artystów w historii.
Początek jego kariery - znaczony kreatywnym głodem i autorskimi pomysłami na muzykę, wzmocnionymi talentem producenta 40 - dał nam wiele wspaniałej muzyki i… równie dużo kopii Drake’a. Przez ostatnich kilka lat Kanadyjczyk sam rżnął skąd tylko się dało, co poskutkowało komicznymi akcentami, przesuwanymi w kierunku Londynu czy Jamajki. Nie jest wcale dziwne, że to właśnie na etapie papugowania trendów Drizzy rozbijał komercyjny bank. W topie jego dokonań znajduje się piosenka skrojona pod TikTok w laboratorium. Ryzykownie byłoby twierdzić, że pop-rapowego hegemona czeka w najbliższym czasie zmierzch popularności, ale artystyczny zenit ma raczej za sobą. Kto usiądzie na tronie w momencie zmiany warty? Za rogiem czai się już solidny pretedendent.
Polo G nie zapowiadał się na gościa o potężnym komercyjnym potencjale. Die A Legend było dobrym podsumowaniem wczesnego - o wiele bardziej gangsterskiego etapu. Chwilę później - w 2020 - wyszedł jednak THE GOAT, oferujący hit za hitem. Martin & Gina, Heartless, naszpikowane featuringami Go Stupid... Album odniósł sprzedażowy i artystyczny sukces. Zebrał entuzjastyczne recenzje nie tylko w rapowych mediach, ale także m.in. na Pitchforku. Nie bez powodu. Mieszanka sentymentalnych sampli, melodyjnego flow, wrażliwości i storytellingu podszytego autentycznością, sprawdziła się doskonale.
Polo G ma w sobie urok uczuciowego chłopaka jak wczesny Drake i gangsterską surowość, którą późny Drake chciałby mieć. Z modnym drillem łączy go smutniejszy charakter sampli i kooperacje z tuzami tej stylistyki, co pomogło mu jeszcze bardziej wkleić się w zeitgeist. Zresztą - od takich brzmień zaczynał karierę. Tak jak w przypadku pierwszego etapu twórczości autora Scorpiona - raper z Chicago postawił na spójność brzmienia i muzycznej atmosfery. Beaty, które dobiera, ocierają się o kicz, ale nigdy nie przekraczają granicy dobrego smaku. Melodie, którymi operuje, są stonowane i nienachalne, co w dobie dominacji vibe’u sprawdza się wyśmienicie. A sukces THE GOAT był tylko przygrywką do jeszcze większych rzeczy.
Einer Bankz pyka na ukulele w nieodłącznym fullcapie, delikatnie wjeżdża Polo G i monumentalne pianino. Tak rozpoczyna się RAPSTAR, niespodziewany przebój promujący Hall Of Fame, trzeci album reprezentanta Windy City. Ten singiel nie był pewniakiem do szczytu Billboardu, ale właśnie tam błyskawicznie się wspiął. Co ciekawe, RAPSTAR jeszcze mocniej podkreślał podobieństwo Amerykanina do Kanadyjczyka, bo eksplorował temat, ograny przez tego drugiego do bólu - samotność na szczycie. Ludziom najwyraźniej podszedł tak luksusowy wymiar smutku, bo szlagier nie schodził z list przebojów przez wiele tygodni, a na YouTube powoli dobija do 100 milionów wyświetleń.
Wydany niedawno krążek zatytułowany Hall Of Fame obfituje w chwytliwe momenty i przemyślane ruchy. Wciąż mnóstwo tu pianina, ale równie dużo gitar w różnej formie, zapewniających pierwiastek emo. Idąc dalej w analogię z Drizzym - znajdziemy tu For the Love of New York, lekko karaibski hiciorek z Nicki Minaj. Finalnie - THE GOAT jest raczej lepszą płytą, ale to z Hall Of Fame można wygrzebać więcej numerów z przebojowym potencjałem. 22-latek wyrobił się jako wokalista; złożył też atrakcyjną listę featuringów - czy to dzięki własnemu instynktowi, czy podszeptom labelu. Lil Wayne przeteleportował się z 2008 roku do GANG GANG, Kid Laroi i Lil Durk - bezapelacyjne jedne z najgłośniejszych nazwisk ostatniego roku - wjechali w No Return na pełnej, a w delikatnie drillowym Clueless słyszymy Pop Smoke’a i Fivio Foreigna. Hall Of Fame jest świetnie wymyślonym produktem, ale nie wydawnictwem bezdusznym. Przy całej komercyjnej przekminie - autor pozostaje wrażliwcem z Chicago, który przetrwał, pomimo śmierci bezkarnie hulającej wokół.
Czy Polo G będzie następcą Drake’a? Wiele wskazuje na to, że jest to możliwe. Młody artysta kontynuuje linię Kanadyjczyka z większą autentycznością i autorskim brzmieniem, które mocno rezonuje z współczesnymi trendami. Drake'a nikt tu nie składa do grobu, ale konkurencja nie śpi. Na jego miejscu oglądalibyśmy się za siebie. Już nie dlatego, że może się tam czaić Pusha T.