Chcę ich wkurwić jeszcze raz – zaznacza Wojciech Laskowski na swoim nowym, niespodziewanym krążku. I choć konsumenci hors d'oeuvre i dzwoniący na audiotele napiszą pewnie zaraz, że TĘSKNIEZASTARYMSCHAFTEREM, to…
W połowie 2018 roku zrobiłem pierwszy wywiad z Wojciechem. DVD wybiło właśnie przez podziemny sufit, LTE Boys Global zyskiwało należny im rozgłos, a ja pamiętam, że młody producent i raper mówił mi wtedy: Ostatnio znów złapałem zajawkę na Michaela Jacksona i na sporo nie rapowych artystów i zespołów takich jak na przykład Faithless, Jamiroquai, Massive Attack, The Prodigy czy Sade. Poza tym lubię funk, jazz, lo-fi i różne inne pochodne. Z rapu natomiast śledzę głównie amerykańską scenę.
Półtora roku później rozmawialiśmy znów przy okazji premiery audiotele. Singlowe hot coffee i double D’s biły kolejne rekordy wyświetleń, schafter śpiewał wspólnie z Darią Zawiałow i Ralphem Kamińskim, a ja pamiętam jak ledwie ciut starszy producent i raper mówił mi, że od małego wyobraźnia płatała mu różne figle, miał swego rodzaju przewidzenia i dosyć prędko odkryłem muzykę lo-fi, która przemówiła do mnie w zupełnie nowy sposób. Bo kiedy słuchałem tych podziemnych numerów, to wprost idealnie łączyły się one z tymi wszystkimi wizjami, które wówczas mnie jeszcze nachodziły; potrafiłem nawet przypisać poszczególne obrazy do konkretnych utworów. Stwierdziłem więc, że sam też zacznę robić takie rzeczy i może komuś wręcz ulżę tą moją muzyką, jeśli jest w takiej samej sytuacji jak ja. Starałem się robić takie rzeczy, których nie mogłem znaleźć w cudzej muzyce – wykorzystywać jakieś zabiegi, wprowadzać pewne smaczki i do dziś staram się wrzucać w moje produkcje tego typu rzeczy.
Gdy chwilę później wyszło audiotele, pamiętam, że czułem się nim mocno zawiedziony. Nie dlatego, że tęskniłem za stylistyką udokumentowaną na hors d'oeuvre, ale przez to, że podskórnie gdzieś czułem tam rozdźwięk pomiędzy tym, jaki jest Wojciech, którego wcześniej poznałem, a tym czego oczekuje od niego branża. I choć teza to będzie dla wielu kontrowersyjna, zdecydowanie wolę późniejszą o rok futurę, która różnych niedociągnięć nie jest pozbawiona, ale widzę ją jako nastoletni sen o Ameryce, a dokładnie jej południowych Stanach i tym jednym mieście w Kanadzie; chwilami nudnawy, po wielokroć bardzo naiwny, sennie odrealniony coming of age movie opowiadający o młodym chłopaku spod Raciborza, który został trapstar… przyszłości. Przede wszystkim natomiast znów widziałem w niej schaftera – nieco introwertycznego małolata o duszy dużo starszej niż jego metryka, międzygatunkowe dziecko internetu, które po swoim sukcesie komercyjnym stoi już jedną nogą twardo na scenie, ale drugą wciąż gdzieś w krainie wyobraźni, której na audiotele tak dojmująco mi zabrakło. Przez minione trzy lata zabrakło natomiast samego bohatera tego tekstu, bo te kilka pojedynczych numerów i gościnek, które w tym czasie wypuścił, to w przypadku artysty tak osobnego i w swoich najlepszych numerach zawsze własne, autorskie światy budującego, to zdecydowanie zbyt mało.
Przyszedł jednak wreszcie dzień, który schafter zapowiadał już w 2019 roku w numerze marvin – 17.05.2023 – i Wojciech się określił, coś zrobił za sobą i choć pogoni nie przerwał, to swoją niezapowiedzianą ramotką zadeklarował własną niepodległość. Jeśli bowiem weźmiemy poprawkę na to, że śledził on od zawsze głównie scenę amerykańską, a do tego starał się robić takie rzeczy, których nie mógł znaleźć w cudzej muzyce, to rage – i też szerzej (sound)cloud – spadł mu wprost z nieba. Opiumowy ferment Atlanty jest przecież jednym z nielicznych współczesnych rapowych nurtów, w których kontekst pozamuzyczny nie przyćmiewa estetyki samych nagrań. W przeciwieństwie do uwikłanych w mnóstwo ulicznych czy wręcz przestępczych zależności trapu czy drillu, rage nie daje podkładki pod weryfikacje czyjegoś street credu i mówi właściwie tylko jedno – jestem inny niż wy. A, że schafter od samego początku był właśnie inny, to jego aktualny flirt z rzeczoną estetyką jest jednocześnie niespodziewany i do przewidzenia, zaskakujący i na wskroś potrzebny czy wręcz pasujący. I choć żyję na tym świecie chyba jeszcze zbyt krótko, żeby stwierdzić, czy on mi się tak naprawdę podoba czy nie, to zawsze mam od niego jakąś odskocznię – mówił mi we wspomnianym wywiadzie do newonce.paper w odpowiedzi na pytanie dotyczące wartości wyobraźni w jego nabierającym właśnie rozpędu życiu scenicznym i osobistym, a RAMOTKA jest właśnie rzeczoną odskocznią.
Rozpoczynjący się trzyminutowym ambientowo, dronowym preludium, nowy (mini)album cały bowiem opiera się na wykorzystywaniu jakichś zabiegów i wprowadzaniu pewnych smaczków, na słuchaniu nie rapowych artystów i zespołów, a także tym lo-fi, które przemawia za każdym razem w zupełnie nowy sposób. Po jednym bicie oddali tu Miko i Lister, a resztę krążka wyprodukowali sam schafter i jego młodszy brat Luokhan. W swoim międzystylowym, surowym acz pełnym, psychoaktywnym brzmieniu krążek ten jest niesamowicie spójny i wciągający, idealnie wprost wpisujący się w aktualny rage’owy trend, a jednocześnie za sprawą wsobnej charyzmy Wojciecha – osobny od narzucających się amerykańskich punktów odniesienia. Wszystko wszędzie naraz dźwięczy tu nieustannie w głośnikach, a w pojedynczych partiach, frazach czy wręcz niekiedy tonach da się tu doszukać właściwie każdej z muzycznych inspiracji, które w 2018 roku wymieniał mi młody producent i raper. Popowe melodie, rockowe próbki i atmosferyczne, syntezatorowe pasaże rodem z rejwowych chill-outów, trip-hopowy mrok i soulowe ciepło; soundtracki z gier komputerowych i dyskografie Playboia Carti, Lil Uziego Verta czy Yeata. Przeszłość i teraźniejszość wystrzelone daleko we wciąż niejasną przyszłość. Narracja, nie struktura; klimat, nie gatunek. Ksylofon, pisk opon / Ryk tłoków, zryw, oho!
Na tym tle – choć to akurat niefortunne określenie bo wszystkie te słowa, adliby i zaśpiewy lepią się do bitów jak często tu się przewijający susz do placów – schafter przekonuje mnie tymczasem jak nigdy wcześniej. Już nie wspomina czasów, których nie pamięta, ani też nie snuje wizji futurystycznych karier, ale jest tu i teraz. Nieustannie nieco odklejony od rzeczywistości, a jednocześnie cały czas ją w półsłówkach i pojedynczych wersach celnie punktując. I tu znów pomocny mi będzie cytat z naszego dawnego wywiadu, w którym Wojciech mówił mi, że mam potrzebę ogłosić coś światu, ale nie wyobrażam sobie, żeby to było dla każdego zrozumiałe – czasem wręcz tylko garstka moich najbliższych znajomych wie, o co mi tak naprawdę chodziło w którymś konkretnym wersie. I pewnie też dlatego tak często spotykam się z komentarzami, że mam chujowe teksty. Bo je zwykle można interpretować na różne sposoby, ale zawsze jest w nich coś wziętego z mojego życia – jakaś obserwacja rzeczywistości czy opis sytuacji, która mnie bolała bądź była dla mnie przyjemna. Za każdym razem staram się to gdzieś upchnąć, nawet jeśli nikt by miał tego nie skumać. I względem tej właśnie zasady linijki takie jak Nie lubię zasad, którym brak jasnego źródła / Jak mówią ci, że to są leki, a to trutka / Bo świat nie wierzy łzom, ta wypaczona kurwa / Mówią o słowach, w których kiedyś była moc / A teraz średnio zostają ze mną na długo. Bo naprawdę wierzę schafterowi, kiedy nawija pod koniec tego krążka, że zanim został moim case study, to sam został swoim case study i po wielokroć już sobie odpowiadał na pytania, które sam sobie zadał.
Nawet irytujący mnie zazwyczaj polglish, w tym psychodelicznym, retrofuturystycznym locie koszącym przez alfabet, świat i (pop)kulturę przestał mnie razić, bo dopiero przy RAMOTCE zrozumiałem w pełni to, co Wojciech mówił mi lata temu. Zawsze mnie jarało brzmienie języka angielskiego z perspektywy stricte muzycznej. To, że ma zupełnie inną strukturę niż polski, że zwykle jest bardziej wavy i że… dużo łatwiej jest mi nawinąć coś szybko po angielsku niż po polsku, to dlatego pewnie w moich tekstach jest tak dużo obcych słów. Jak teraz o tym myślę, to jest to nieco dziwne, że nigdy nie mieszkałem za granicą, a jednocześnie mam taką łatwość, ale to kwestia nieustannego obcowania z językiem i właściwie tylko tego, bo ja nigdy nie planowałem, że będę łączył polski z angielskim; to wyszło naturalnie, spoko brzmiało i tak zostało, nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiałem. I właśnie taki jest dla mnie ten krążek; w swoim eksperymentalnym zacięciu bardzo naturalny, w swojej bezkompromisowości i osobności od krajowej sceny na wskroś wavy i spoko brzmiący, a dodatkowo jeszcze… nie wiadomo do końca, gdzie nagrany, bo z jednej strony w jakiś dziwny sposób lokalny, a równocześnie na wskroś uniwers(e)alny.
W sumie nie ma się co dziwić / Któryś ze scenariuszy będzie prawdziwy / Bo któryś przecież musi zająć pierwsze miejsce / I wolę to zobaczyć, zanim się odezwę – w WOLE ODPOWIADAC nawija schafter, a ja mam nadzieję, że to, co widzi przy okazji premiery tego (mini)albumu, utwierdzi go jeszcze bardziej w przekonaniu o słuszności tej drogi i wartości, jaką ma osobność. Z wytęsknieniem bowiem czekam na jego pierwszy dorosły longplay.
Komentarze 0