DETALE I NIUANSE. Dlaczego Neapol jest niepowtarzalnym miejscem na mapie Europy?

Zobacz również:Panowie, gramy w innej lidze. Barcelona znów wozi się na plecach Messiego
A woman wearing protective mask passes next to a closed shop
Fot. Carlo Hermann/KONTROLAB/LightRocket via Getty Images

W mieście, gdzie hołduje się zasadzie „czas do pracy, ale po drodze espresso”, a stałym punktem dnia są żywiołowe rozmowy na ulicy o sprawach błahych i codziennych, narzucono nieznane dotąd limity i sztywne reguły. Jak jedno z najbardziej tętniących życiem miast Starego Kontynentu próbuje nie dusić się w nowej rzeczywistości.

Myślę, że niewiele jest takich organizmów miejskich w Europie, które klimatem można by przyrównać do tego wiecznie objętego cieniem Wezuwiusza. Fundamentem jest oczywiście podejście do życia południowców wymieszane z licznymi akcentami latynoskimi, których w Neapolu mnóstwo. Ma on swoją niepowtarzalną dynamikę, być może wynikającą ze ściśnięcia, w końcu to milion mieszkańców umieszczonych na powierzchni Krynicy Morskiej czy Rzeszowa. Miejsce naturalistyczne z wszechobecnym praniem i brudem, często także bezprawiem i zasadami ulicy, do których przyjezdni zdecydowanie nie przywykli. Gdzie indziej dwa razy w tygodniu nad miastem wybuchają fajerwerki, bo towar dopłynął do portu albo ktoś istotny wyszedł z więzienia.

Twarzą miasta jest Diego Maradona, muzyką niekończący się odgłos klaksonów, wymienianie jednego elementu kuchni czy rytuałów zwyczajnie byłoby krzywdzące. Neapol ma jeszcze tę głęboko zakorzenioną sferę sakralną – wierzenia religijne wymieszanie z zabobonami i lokalnymi gusłami. Tłumaczenie codzienności przez metafizykę. Między innymi dlatego oraz przez temperament neapolitańczyków tak intensywnie żyje się tam piłką. Jest jednym z najczęściej poruszanych tematów. Nawet nie chodząc na Stadio San Paolo, przeciętny mieszkaniec pozostaje na bieżąco z wynikami czy formą zawodników. Przecież czyta gazety i musi mieć, o czym wypowiedzieć się w towarzystwie.

Dlatego niedawno pytałem na Twitterze, czy na naszym kontynencie da się znaleźć podobne miejsca. O takiej intensywności, napięciu towarzyszącym ci w wąskich uliczkach czy energii jaką zarażają ludzie. Podczas nieustającego handlu, dyskusji czy posiedzeń bez celu. Być może Sewilla, być może Marsylia, być może Belgrad. To również miejsca z duszą, gdzie czuć, że wszyscy kochają życie. Nigdzie indziej jednak piłkarze nie są tak samo kochani i czczeni, co narażeni na przykład na stanie się ofiarą rabunku.

Ostatnio pozmieniało się tam tak jak na całym świecie. Teraźniejszość całej Italii to cierpienie, patrząc na przepełnione szpitale i wirusowe umieralnie zwłaszcza na północy kraju. Próby jednoczenia się, namawianie obywateli do grania do jednej bramki. Być może tylko Hiszpania rzuci im rękawicę w lekkomyślności i zbagatelizowaniu problemu na przestrzeni ostatnich tygodni, ale też trzeba spojrzeć na to z dozą zrozumienia, że Włosi walczyli ze swoją naturą. Siłą przyzwyczajeń od dekad, że w domu nie spędza się czasu, że śniadania ani kolacji przecież nie konsumuje się w czterech ścianach, a kawy połączonej z codziennymi pogawędkami nie można zaplanować nigdzie indziej niż w pobliskim barze. Ich oblicze stanowi gwarne życie na ulicy i towarzyskość.

Na Półwyspie Apenińskim było tak jak u Giovanniego Boccaccio w XIV-wiecznym „Dekameronie”, gdzie zaraza nawiedziła Florencję jako gniew boży wywołany ludzkimi grzechami. Mieszkańcy reagowali najróżniej: jedni rzeczywiście w strachu szukali schronienia w mieszkaniach, a inni wyszli na ulicę, hedonistycznie korzystając z ostatnich chwil życia. Jakby jutra miało nie być.

Właśnie dlatego w obliczu epidemii widzimy Włochów wychodzących na balkony. Sceny, które wydawały nam się nie do pomyślenia w takich czasach. Jednoczących się, śpiewających, szukających nowych sposobów na wspólne spędzanie czasu. To ich metody na radzenie sobie z rzeczywistością. Patrzę na te sceny, nadal mając w głowie wcześniejszą bezmyślność, i zazdroszczę im tego jak kochają życie. Jest w tym coś naiwnego, ale zarazem prawdziwego i uczuciowego. Większość z Was zupełnie słusznie zauważy – to ja po stokroć wolę naszą, polską rzeczywistość, ale przynajmniej z bezpieczeństwem i zdrowym rozsądkiem. Sam cieszę się, że pandemię mogę przeżywać w kraju, gdzie Polak był mądry przed szkodą. Niezmiennie jednak z podziwem patrzę, jak Włosi szukają uśmiech w tych trudnych chwilach. Jak dzieci malują kolorowe plakaty namawiające do bycia jednością, a każda rozmowa kończy się hasłem „andrà tutto bene”, czyli „wszystko będzie dobrze”. Przetrwamy. To ten wycinek z całej palety mentalnościowej będący godnym naśladowania.

Pięknie wytłumaczyła to moja koleżanka-dziennikarka Sabrina, która sama w Neapolu dołączyła do akcji śpiewania na balkonach. I jakżeby inaczej, wybór padł na tematyczne utwory neapolitańskich autorów, namawiających do bycia silnym i kochania swojego miasta.

Z czasem Neapolowi zabrali prawie wszystko: przestrzeń, czas, pieniądze, hierarchię, niezależność, ale nie mogą zabrać duszy i wolności. Nie mogą zabrać muzyki i radości. Sztuki przyzwyczajeń, dostosowywania, wydobywania tego co najlepsze z najgorszych rzeczy. A to dlatego, że „tutaj się nie umiera”, kiedy wszystko idzie nie tak, można przetrwać i wrócić do życia. Neapolowi nie możesz zabrać tej mentalności „muszę pracować, ale najpierw zacznijmy od kawy”, pomysłów, spacerów nad morzem. Nie możesz zabrać zapachów, codziennych rozmów, miłości, cierpliwości, rozpaczy. Nie mogą zabrać melancholii, która należy do ludzi morza: zawsze wypływam, zawsze wracam, w poszukiwaniu czegoś, co miałem i do czego chcę wracać. I tak w naszym trzecim albo czwartym, albo kto wie którym dniu kwarantanny znaleźliśmy sposób, aby się przytulić. Zatrzymaliśmy się teraz trochę dalej, aby zbliżyć się później, kiedy to wszystko będzie tylko jednym wspomnieniem.

W tych dniach mogliśmy zobaczyć imprezy na odległość i DJ-ów z całym sprzętem grającym na balkonach, mogliśmy wzruszać się na widok staruszków odśpiewujących hymn Italii (Il Canto degli Italiani, ależ to cudo!), mogliśmy oglądać mieszkańców Rzymu, Turynu czy Neapolu wykonujących a cappella lokalne hity. W tym ostatnim mieście tradycją stało się już wspólne śpiewanie o 19:45 kibicowskiego klasyku – „Un giorno all'improvviso” – który normalnie usłyszymy na Stadio San Paolo. Do akcji włączył się oczywiście rodowity neapolitańczyk Lorenzo Insigne.

Wracałem do tego miasta kilkukrotnie, mimo że na początku słyszałem groźby o kradzieżach i przestępczości, później ostrzeżenia o chaosie i nieładzie, następnie narzekania na totalny brak organizacji neapolitańczyków. W każdym miejscu na ziemi inaczej uzewnętrzniamy pasję, nie gorzej, nie lepiej, po prostu po swojemu. Podejście z serca Kampanii mnie jednak urzeka i dotyka. Widzę w nim coś wyjątkowego.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Uwielbia opowiadać o świecie przez pryzmat piłki. A już najlepiej tej grającej mu w duszy, czyli latynoskiej. Wyznaje, że rozmowy trzeba się uczyć. Pasjonat futbolu i entuzjasta życia – w tej kolejności, pamiętajcie.