Detroit nienawidzi nowoczesnej piłki. I wstając z popiołów, walczy z rasizmem

Zobacz również:Pierwszy skalp Niezgody. Portland Timbers wygrali turniej MLS
Detroitglowne.jpg
Fot. Dion DeGennaro

W Hamtramck, enklawie zamieszkałej swego czasu w 90 procentach przez Polaków, funkcjonuje klub wpatrzony w St. Pauli. Jego ironiczni, wulgarni ultrasi walczą z homofobią i rasizmem, a przy okazji meczów zbierają pieniądze dla potrzebujących. Detroit City FC wchodzi w buty Jezusa, jakiego potrzebowało to miasto.

Ich kibice nazywają się Northern Guard Supporters. Litrami piją piwo, odpalają kolorowe race, średnio interesuje ich to, co dzieje się na murawie, mogliby śpiewać nawet, gdyby zawodnicy po niej nie biegali. Dla nich ważniejsze jest to, co wyznają. I w imieniu czego walczą. Radośnie grają na bębnach, machają flagami w barwach LGBT, noszą motywy czaszek i inspirują się działaniami niemieckiego St. Pauli. – Ciągle słuchamy, że miasto Detroit nie żyje, więc zaczęliśmy nosić maski, które wyglądają jak trupie czaszki. Cóż, jeśli umarliśmy, przynajmniej będziemy chodzącymi trupami – tłumaczy założyciel niezależnej grupy kibiców Ken Butcher.

O Detroit mówi się, że to miasto, które przeżyło własną śmierć. Zrujnowane, martwe, owiane złą sławą. Jednoznacznie skojarzone z morderstwami i narkotykami na każdej przecznicy. Miasto zapaści, przestępczej wolności, rozkładu ludzkości i zasad. Zwykło się żartować, że Detroit jak nikt inny potrzebuje Jezusa. Po największym bankructwie w historii Stanów Zjednoczonych dopiero myśli o odrodzeniu. Jako miejsce tanie i szukającego nowego otwarcia stało się atrakcyjne dla tych, którzy lubią ryzyko i chcą budować coś od początku. Największe miasto Michigan z pewnością ma duszę – tylko zabrudzoną, zagubioną i lekko nieszczęśliwą. Wielu chciałoby wskrzesić dawną dumę USA, nadać jej kształt smart i eko. Dlatego takie inicjatywy jak Detroit City FC mają w sobie dużo życia i wywołują tyle emocji.

Klub ma dopiero osiem lat, ale już zdążył zwrócić na siebie uwagę Ameryki. Bardziej przez kibiców, którzy nazywają siebie „miłośnikami dymu”. Detroit City rywalizuje na trzecim poziomie rozgrywkowym w National Independent Soccer Association (NISA). Prowadzi ich Trevor James, były asystent i skaut u Bobby'ego Robsona. Każde spotkanie staje się świętem zaangażowanych fanów – docelowo każdy ma tam czuć się jak u siebie. Bez wykluczenia, bez zamkniętych głów, co już zwraca uwagę. „Takie rzeczy nie dzieją się w MLS” – opowiadali, zapewne z nutką przesady, przedstawiciele Northern Guard w magazynie „Libero”.

EZOGAI4X0A0e3mV.jpeg
Herb klubu Detroit City FC

Zaczęło się wtedy, gdy pięciu przyjaciół dowiedziało się, że wystarczy kilka tysięcy dolarów, aby zapisać się do NPSL – najwyższej kategorii w futbolu amatorskim, nieoficjalnie czwartego poziomu rozgrywkowego w Stanach. Bardziej niż sukces, interesowało ich zbudowanie społeczności wokół drużyny, a przy okazji walka o poprawę wizerunku miasta łączącego jeziora St. Clair i Erie. Na pierwsze historyczne spotkanie w 2012 roku przyszło 1500 osób, teraz średnio grają przed publiką liczącą 6,5 tysiąca. To połowa frekwencji pojawiającej się na Columbus Crew, lecz w Detroit nikt nie chciałby się z nimi porównywać, skoro jedną z najpopularniejszych flag na obiekcie jest „Fuck MLS”. Ma wyrażać sprzeciw wobec kierunku, w jakim idzie świat i sport. Powszechny konsumpcjonizm i piłka na szczycie wywołują u nich pogardę.

Nie wszędzie na trybunach znajdziesz transparenty „welcome refugees”, wspierające środowisko LGBT oraz otwarcie deklarujące postawę antyrasistowską. Bo ich zdaniem samo nie bycie rasistą to za mało. Jednym z najczęstszych postulatów Northern Guard jest walka o równe traktowanie Afroamerykanów. To teraz szczególnie głośny temat, nie tylko za Oceanem, a Detroit City – gdzie 80 procent metropolii stanowią czarnoskórzy – zwraca uwagę na problem przy okazji każdego meczu. Jest w tym coś symbolicznego, że akurat Detroit – miasto największej plajty w historii, niemalże zrównane z ziemią – walczy o odrodzenie czegoś w człowieczeństwie.

29DETROIT1-scaled.jpg
Fot. Dion DeGennaro

Jeśli ktoś pojawia się w Michigan, aby zrobić reportaż o upadku dawnej potęgi gospodarczej, poluje właśnie na zrujnowane, spalone domy, głodujące dzieci albo opustoszałe budynki. Łatwo dopowiedzieć sobie, że zapewne ktoś w nich bierze heroinę, sprzedaje ją, a najpewniej zajmuje się tym kompleksowo. Nawet Donald Trump powiedział, że Detroit to „obrzydliwy bałagan opanowany przez szczury i gryzonie”. Dawna duma USA zamierza jednak wstać z kolan i pokazywać się światu przez takie inicjatywy jak ichniejsze St. Pauli. Poszła zresztą odważnie do przodu – jak odbudowywać, to nowocześnie. Panele słoneczne wokół boisk do koszykówki, liczne ścieżki zdrowia, aplikacje, z których można zgłaszać dziurę w drodze czy zniszczony przystanek, niszczejące tereny fabryk zajęte przez ekologiczne start-upy.

To miasto ma wpisane w swoją historię wzloty i upadki. Uprzemysłowiony pas rdzy dawniej był motorem napędowym krajowym, dzięki potędze General Motors czy Motown Records, ale po osieroceniu przez biznes motoryzacyjny wpadło w mroczne lata. Po wielkich migracjach Detroit stanowiło symbol międzynarodowej mieszanki. Garnęli tam Afroamerykanie uciekający z biedniejszych, skazanych na segregację rasową stanów. Początkowo w Black Bottom rozwijał się aktywizm jazzowy czy bluesowy, ale „czarna fala” wywoływała strach, więc dawni mieszkańcy zaczęli wynosić się na przedmieścia. A finalnie uciekać z Michigan.

Segregacja rasowa i degradacja czarnoskórych przybierała na sile – nie mieli dostępu do bogatszych dzielnic, lepszych miejsc pracy ani godniejszej edukacji. Podziały, wzrastające niebezpieczeństwo i frustracja spowodowana wynoszeniem się gigantycznych przedsiębiorstw spowodowały zmasowaną ucieczkę. Został margines, miasto naznaczone podpaleniami, rabunkami i morderstwami. Przez kilka dekad liczba mieszkańców Detroit zmalała z 2 milionów do 700 tysięcy, czyli mniej więcej wielkości Łodzi.

Detroit-City-FC-vs-Toledo-Villa-06302019-5.jpg
Fot. Dion DeGennaro

Miasto z Michigan walczy o to, by zmartwychwstać. Wyrwać się z surowego stanu. Łatwo tam rozpocząć swój biznes, a jeśli jesteś nowoczesny i masz otwartą głowę, to tym bardziej spotkasz się z aprobatą w hipsterskim środowisku. To dziś miasto twórców na zgliszczach. Ale pokazujące, że upadek prowadzi do czegoś zupełnie nowego. Detroit walczy o tożsamość, a właśnie ten alternatywny klub piłkarski staje się symbolem tych starań.

Ostatecznie zespół nazywany Le Rouge, co wzięło się między innymi od nazwy rzeki, osiadł na Keyworth Stadium w osobliwym mieście Hamtramck, enklawie otoczonej Detroit, utworzonej 200 lat temu przez niemieckich rolników, a następnie przejętej przez napływ polskich imigrantów. W latach 70. obywatele naszego kraju tworzyli 90 procent populacji tego miejsca, bo masowo zaczęli przyjeżdżać do pracy w fabryce aut otworzonej przez braci Dodge. Tam znajdował się jeden z największych zakładów General Motors.

Z czasem w XXI wieku miasto przejęli obywatele Jemenu i Bangladeszu, czyniąc z niego pierwsze w większości muzułmańskie miasto w historii Stanów Zjednoczonych. Nawet w radzie miejskiej przewagę stanowią przedstawiciele tego wyznania. Przeciwnicy tej ideologii prześmiewczo nazywają miasto Shariaville. Polacy dziś stanowią 15 procent Hamtramck, ale nadal jest tam mnóstwo naszych akcentów jak szkoła im. Tadeusza Kościuszki czy lokalne święto Pączki Day. – Cieszymy się, że przybyła tu też piłka nożna, bo sprowadza do nas mnóstwo nowych osób. Kibice przyjeżdżają do Hamtramck nie tylko z Detroit... a futbol przynosi również pieniądze, to jasne – cieszy się burmistrz rządząca tam od 15 lat, Karen Majewski, czyli polska Amerykanka.

Detroit-City-FC-vs-AFC-Ann-Arbor-0707201909.jpg
Fot. Dion DeGennaro

– Mówią, że mamy teraz w mieście 35 żywych języków, ale ponoć w latach 20-tych było ich aż 50. Wiele razy próbowano przedstawiać konflikty naszego miasta jako problemy rasowe czy religijne, ale to nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Mierzymy się ze zwykłymi problemami, jakie dotykają ludzi mieszkających w tym samym miejscu. Być może Jemeńczyk nie wychodzi na spacer z Polakiem każdego dnia, każda społeczność ma swoje własne problemy i konflikty, w większości przypadków są zbyt zajęci, aby otworzyć się na innych, ale czuję, że wszyscy się wzajemnie szanują – tłumaczyła w „Libero” Majewski.

Hamtramck rzeczywiście stało się swoistym fenomenem w świecie. Muzułmanie głosują na kolejną kadencję burmistrz pochodzącej z polskiej rodziny i spędzają czas przy pomniku Jana Pawła II. Dźwięki z meczetu roznoszą się po okolicy. Zwykle są jednak zagłuszane w weekend, gdy wyprawy na mecz rozpoczynają się od przemarszów przez Hamtramck. Northern Guard Supporters są wyposażeni w głośniki, megafony, tęczowe flagi i serię tradycyjnych przyśpiewek. Kroczą przez miasto, śpiewając „not one likes us!” odziedziczone po ultrasach Millwall. A gdy zobaczą jemeńską rodziną wyglądającą z ciekawością z posesji, przez megafon niesie się: „Who wants two tickets?”. W ten sposób zabierają kolejne osoby na obiekt. Po czasie pozwolą zaciekawionym nastolatkom odpalić kolorową racę, nauczą najpopularniejszych utworów, zabiorą na wspólne wyjście do pubu po ostatnim gwizdku. Bez względu na rezultat.

Detroit-City-FC-vs-Kalamazoo-FC-05192019-6.jpg
Fot. Dion DeGennaro

Na trybunach panuje dobra zabawa, choć akurat śpiewnik bywa dopasowany do wyniku. Kiedy dochodzą do bram stadionu, roznosi się tradycyjne: „Can you hear opponent sing? We don't hear a fucking thing”. Akurat wulgaryzmy to stały element ich sztuki kibicowania. Lubią bawić się słowem, znajdują w tym ujście emocji. Praktycznie co mecz odpalają race w różnych kolorach i nawołują do tolerancji. Sean Spence z SB Nation tak opisał wizytę na ich meczu: „Pomimo obecności kilku rodzin między nimi, niezmiennie są głośni, przezabawnie wulgarni, używają tych wulgaryzmów z okrucieństwiem i zażyłością, która jest niemalże godna podziwu”. Raz na połowę przychodzi czas zabawy w tetrisa, gdy chwytają się za ramiona i tańczą wspólne w rytm rosyjskiego utworu Korobeiniki zaadaptowanego do popularnej gry wideo. W zasadzie poza ojczyzną Putina większość kojarzy XIX-wieczną pieśń ludową z tetrisem.

Ich kibicowanie opiera się na parodiowaniu znanych piosenek, również kpieniu z rywali, ale w sposób wyraźnie ironiczny. Mogą wprawiać w zakłopotanie, gdy zaczynają swoje „have you seen their fucking fans?”. Wzorują się na angielskich klasykach – od Milwall zapożyczyli „no one likes us, we don't care”, a od Manchesteru City „we're ruining football and we don't care”. Bawią się formą, przerabiają piosenki, dobrze czują w takiej roli. Uważają za wyzwolonych i mają dystans do takich działań. Ale jak przychodzi co do czego, działają w słusznej sprawie.

Detroit-City-FC-vs-AFC-Ann-Arbor-0707201922.jpg
Fot. Dion DeGennaro

Założyli organizację Hooligans for Heroes – starają się pomagać schorowanym weteranom wojennym. Co jakiś czas zbierają pieniądze na cele charytatywne, wspierają bezrobotnych i potrzebujących w Detroit. Oddają wpływy z biletów lub przeprowadzają konkretne zbiórki. Kiedyś w ramach akcji swear jar, czyli pobierania pieniędzy za przekleństwa, zebrali ponad 6 tysięcy dolarów na fundację im. Johna Bieniewicza, sędziego zamordowanego podczas amatorskiego meczu. Northern Guard Supporters mają też na koncie m.in. akcje na rzecz uchodźców, walki z głodem, zdrowego odżywiania wśród dzieci czy rozwoju artystycznego. Nie trzeba wspominać, że mają także żeńską sekcję piłkarską, a na trybunach kobiety prowadzą doping.

Otwartość widzimy po samej kadrze Detroit City. Przewijają się tam zawodnicy z najróżniejszych zakątków świata: Zimbabwe, Jamajka, Irlandia, Bułgaria, Ghana, Szkocja, Honduras, Meksyk, RPA, Chile czy Anglia. Drzwi są otwarte dla wszystkich bez względu na kolor skóry, wyznanie, orientację czy paszport. Ostatnim MVP sezonu został Jamajczyk Shawn Lawson, przed nim najlepszy był Irlandczyk Stephen Carroll, a rok wcześniej jako pierwszy wyróżnienie odebrał Tyrone Mondi z RPA.

Na Keyworth Stadium przyjeżdżają chłopcy i dziewczynki z innych części Michigan, a nawet z innych stanów, gdy odwiedzają rodzinę. – Nie uważamy tego co robimy za upolitycznione hobby, bo akceptujemy wszystkich. Ktokolwiek do nas nie przyjdzie. Po prostu bronimy praw człowieka i wierzymy, że to jest coś ponad polityką – tłumaczy w „Libro” Deon DeGennaro, fotograf i jeden z liderów trybun. Ich głównym celem jest znalezienie poczucia wspólnoty i akceptacji wokół piłki nożnej. Coś, czego w społeczeństwie Detroit brakowało przez dekady.

EZZKJhzXQAMaf8I.jpeg
Fot. Dion DeGennaro

Teraz, rzecz jasna, na celownik mocno wzięli walkę z rasizmem. Po wypowiedziach Trumpa odpowiedzieli w social mediach parafrazą jego słów o traktowaniu Antify za organizację terrorystyczną: „Nasz rząd federalny jest od teraz – oficjalnie – faszystowski”. Northern Guard Supporters na każdym kroku podkreśla: nie pobieramy żadnych opłat, nie tworzymy listy członkowskiej, jednoczy nas jedynie walka z rasizmem, faszyzmem, seksizmem i homofobią, na to nie będzie u nas miejsca. Nic dziwnego, że bojownicy tolerancji wywołują zainteresowanie. Tym bardziej przez swoją bezkompromisową formę.

W Polsce mamy AKS ZŁY, czyli najlepszy amatorski klub wg UEFA. W USA zaczynają przyglądać się Detroit City coraz uważniej. W środowisku o podobnych wyznaniach nikomu jednak nie trzeba przedstawiać aktywistów z Michigan. – Wiesz, że kiedy St. Pauli przyjechało do Stanów Zjednoczonych, pierwszy mecz rozegrało właśnie tutaj, w Hamtramck, przeciwko Detroit City? To wielkie wyróżnienie. Jeszcze jakby przyjechało do nas Rayo Vallecano... wow, to byłoby niesamowite – rozmarzył się DeGennaro na myśl, że w świecie jest więcej takich jak oni.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Uwielbia opowiadać o świecie przez pryzmat piłki. A już najlepiej tej grającej mu w duszy, czyli latynoskiej. Wyznaje, że rozmowy trzeba się uczyć. Pasjonat futbolu i entuzjasta życia – w tej kolejności, pamiętajcie.