Niedługo po tym, jak Solar odniósł się do zawirowań w szeregach SBM-u nagrywając nigdy więcej 2022, Białas wjechał z singlem Mateusz Jordan. Roztaczał tam taką wizję, że Maffija przegrywa mecz jednym punktem, ale on ma piłkę w rękach, rzuca w ostatniej sekundzie i trafia. W kontekście zawartości NEWCOMERA to brzmi jak I'm Fine In The West Ja Moranta, który pół roku później przyjął w czapę 4-2 z Lakersami w pierwszej rundzie playoffów.
Od przewózki – skądinąd stylowej, choć odbijającej się czkawką w kolejnych trackach – Beezy rozpoczyna ten przepastny materiał. W Ostatnim prawdziwym rzuca przy tym światło na swój proces. Ja próbuje zrobić coś unikalnego, dlatego zacząłеm produkcję beatów – tłumaczy. Ludzie myślą, że ja bardzo dużo piszę, a ja piszę więcej niż myślą – dodaje. I stąd wzięło mu się 36 utworów uzupełnionych jeszcze rozszerzoną wersją Głowa rodziny, co już na wejście wydawało się karkołomnym przedsięwzięciem. Bo ilu artystów udźwignęło triple album? Pomiędzy All Things Must Pass George’a Harrisona i The Epic Kamasiego Washingtona jakaś zupełnie śladowa liczba.
Ale nie mieszajmy pojęć. Przelatuje jeszcze Witam Cię 2k23 i zaczyna się Golgota. Czyli Podróż do miasta na beacie z pogranicza disco i dożynkowej folklorystyki. Niby koresponduje to ze słowami, ale wciąż jest upiornie. Dalej Pink punk; punk, a faktycznie zjełczały pop-rock z mainstreamowej częstotliwości, gdzie Białasowi włącza się piosenkarz, co zresztą jest dla NEWCOMERA symptomatyczne. Beezy ewidentnie stara się rozszerzyć terytorium gatunkowe i nie ma co czynić mu zarzutu z tego, że nie puszcza z odtworzenia Rehabu czy H8M4. Tylko szybko staje się jasne, że te eksperymenty mają mocno wątpliwe podstawy. Półtoragodzinna landara w dużej mierze sprawia wrażenie uszytej z przygodnej wizyty na Męskim Graniu i stylówy znanej z serii In hajs we trust. Straszliwe są te rockowe szanty z pogwizdywaniem i tekstem odnoszącym się do marynistycznej nomenklatury w Gdybym był piratem. Boli, ale chuj to z kolei zadziorny numer, który w najlepszym przypadku mógłby wynikać z niezdrowej fascynacji Machine Gun Kellym z okresu mainstream sellout, ale w sumie prędzej mógłby go napisać Tomasz Lubert do Opery Leśnej kilkanaście lat temu. Anarchia? Była taka piosenka Tomasza Karolaka do serialu 39 i pół i to jest podobny poziom rozkminy muzyki gitarowej. Pod koniec NEWCOMERA znajduje się jeszcze Kawałek do grania na ulicy – zrobiony z cliché wyobrażeń na temat figury podstarzałego rockmana… Z drugiej mańki pojawiają się fragmenty drillowe, afrotrapowe czy klubowe; wjadą synth-popy czy dramatyczne smyki. Sporo się więc dzieje, co nie znaczy, że dobrze.
Granica niedorzeczności zostaje ostatecznie przekroczona na wysokości Defektu motyla. Białas próbuje w przewrotność, ale – bożesz ty mój – zwrotka rozpoczyna się tu od wersów Wiosna budzi motyle rano/Wszystkie jeszcze sobie ziewają, a kończy – jakżeby inaczej – dialogiem z tytułowym motylem. I znowu wychodzi na to, że bragga to broń obusieczna. Nie da się nie wrócić do tej ze wspomnianego Witam Cię 2k23: Jeśli chodzi o moje wersy, to latami są studiowane przez mnichów, gdy potem wjeżdża kaskada dwieście za godzinę-dwieście na godzinę-dwieście nago dziwek (Burdel w pokoju) albo ta wysublimowana gra na wieloznacznościach: podania i strzelone gole w Stadionach Narodowych. Tak – chodzi o kutasa. Co by było, jakby Białas był piratem? Na oku zawsze miałby jakąś szmatę (Gdybym był piratem). Dlaczego życie Białasa przypomina koktajl Mołotowa? Bo dużo butelek i gorących szmat (Koktajl Mołotowa). I tak upływa ten album-playlista na przechwałkach, rzucaniu sukami, dziwkami i szmatami na lewo i prawo czy – wątpliwej jakości – zabawach z formą, które najczęściej mrożą. I to nie koniecznie krew w żyłach.
Już bez popadania w dramatyczne tony typu szok i niedowierzanie, ale zupełnie niezrozumiała jest decyzja, żeby porywać się na publikację 36 numerów, gdy nawet przy desperackim poszukiwaniu highlightów (Ostatni prawdziwy, Spostrzegawczy, NEWCOMER?) raczej nie złożyłoby się z tego wszystkiego EP-ki. I ponownie bez przesady – biorąc pod uwagę skalę postaci, dorobek i zaplecze – NEWCOMER może być jednym z najbardziej dotkliwych wydawnictw w historii naszej sceny. Marek Fall
Muzyka to tylko zabawa, chłopczyku/Moja odskocznia od rzeczywistości – stwierdza Białas w manifeście kreatywnym (sic!) zatytułowanym Ostatni prawdziwy, który rozpoczyna jego najnowsze wydawnictwo. Tymczasem ja znów żałuję, że przybiłem się na recenzję zanim jeszcze tego materiału posłuchałem, bo wspomnianej kreatywności ani prawdziwości – rozumianej jako konsekwencja postaw i spójność wyrażanych poglądów – nie słyszę w tym wszystkim za grosz. I… okej. Nie tego zwykle w rapie szukam. Sprytną żonglerkę zastanymi patentami zawsze szczerze docenię, a do charyzmatycznych bajerantów, zaprzeczających sobie w co drugim wersie, mam od małego sporą słabość. Sama forma tego release'u – nie albumu, a playlisty, którą – zgodnie z instrukcją – mogę sobie układać dowolnie, dopasować pod siebie, wydawała mi się też z pozoru handicapem. Problem pojawił się dopiero wtedy, gdy spontanicznie wyrzucając z niej wszystkie numery, które mi nie siadły, wyrzuciłem finalnie… wszystkie. Bo zabawy z tego nie miałem żadnej, a mechanizmy rządzące serwisami streamingowymi są na wskroś bezwzględne. Jak chemii nie ma, to przesuwam w lewo.
I w tym miejscu właściwie mógłbym zakończyć ten tekst – pierwszą w życiu recenzję wydawnictwa, które przesłuchałem raz. W kontekście jego komunikacji promocyjnej czuję się w tym jednak jak najbardziej usprawiedliwiony. Z dobrą zabawą – podobnie jak z humorem czy gustem – jest bowiem tak, że każdy ma swoje definicje i… nie ma za bardzo o czym gadać. To, co Białasowi daje radość mi jej zupełnie nie dało. To, co Białasa bawi we mnie częściej wywołuje niechęć bądź zażenowanie. W kwestii estetycznego smaku dzieli nas przepaść. Zebrane na NEWCOMERZE beaty (t)rapowe zapominałem zanim jeszcze zdążyły wybrzmieć. Wszelkie gitarowe wtręty przewijające się przez ten materiał budzą we mnie ciarki wstydu. Cieszę się, że usłyszałem numer Podróż do miasta, bo zwykle nie mam pojęcia o co chodzi tym wszystkim ludziom, co porównują współczesny rap do disco polo. Niemal cały czas jest tu na przemian chwytliwie i ckliwie; banalnie i biesiadnie; rzemieślniczo i… retro. Jest Polska w wakacje nadmorska, a w zimie po Krupówkach się przechadzająca. Z gitarą przy grillu śpiewająca i na mieście z głośniczkiem po pijaku skandująca; nieustannie śniąca o potędze, do której Beezy doszedł sam i teraz jest sobie pępkiem świata. Wychowany na tym, co u nas leci w radio odkąd… wszyscy pamiętamy i na tym, co – już coraz mniej – świeżego ma do zaoferowania europejska scena (t)rapowa, bawi się muzyczką jak swego czasu Popek. Tylko ten robił to zaćpany do nieprzytomności w swoim wyspiarskim garażu i wypuszczał spontanicznie na YouTube, a Białas wydaje to nakładem największej rapowej wytwórni w tym kraju.
I tak dochodzimy do kwestii, która mnie od NEWCOMERA chyba najbardziej odrzuca. Temat spiny. Gdzieś mi się niedawno obiło o uszy, że Białas mówił o tym, jak ważną postacią na obecnej scenie jest dla niego Sobel i jak wiele się od niego nauczył. O ile jednak – obdarzony pokaźnym kinolem – romantyczny bandyta ma w sobie wprost nieprzebrane pokłady luzu i spontaniczności, Beezy wciąż jeszcze nie zrzucił swojej rapowej zbroi; wysłużonego pancerza, który chroni przed wszelkiej maści wrogami, ale też generuje syndrom oblężonej twierdzy i skłania do pouczania wszystkich wokół. Co w podziemiu jest wprost nieodzowne, a w rapowym obiegu głównym było do niedawna skrzętnie wymagane, w przemyśle rozrywkowym zazwyczaj jednak krępuje ruchy i uwiera. I może dlatego właśnie Białas tak się miota i wierci. Kilkukrotnie zarzuca sobie, że się zrobił za grzeczny, po czym za moment rzuca najbardziej miałkie, radiowe hity w karierze; z pełnym przekonaniem zachęca: Każdy jak chce niech się tutaj prowadzi, a wtedy nasz świat będzie barwny, ale nieustannie krytykuje i obraża tych, co żyją inaczej niż on. Załamuje ręce nad tym, jak pusta jest współczesna muzyka i… sam dokładnie taką nagrywa.
Kiedy jeszcze doprawiłem sobie NEWCOMERA Głową rodziny, zupełnie już zgubiłem się w tym mętliku. Szowinistyczne arsch parade nagle znajduje kontrapunkt w cieple domowego ogniska, skrajny merkantylizm ściera się z przekonaniem o tym, że – wow – wszystkiego nie kupisz, a zapewnienia o tym, że podmiot liryczny wygoni każdego, kto będzie chciał zrobić Polsce krzywdę za moment puentowane są wersem o tym, że są sytuacje w których po prostu trzeba wyjechać. I ja rozumiem, że to tylko zabawa – odskocznia od rzeczywistości, przy pomocy której można związek doprawić sobie wyszukaną fantazją seksualną, nadwyrężoną przez dziecko cierpliwość – rozładować kwadransem anger managementu na mikrofonie, a żyjąc nawet najbardziej statecznie – wspominać burzliwą młodość, ale ja niestety nie czerpię z tego żadnej radości. Ostentacyjnie opuszczam piaskownicę i idę na huśtawkę albo na drzewo; szukać tych, co mają więcej luzu i humor albo gusta do mnie bardziej zbliżone. Mam tylko nadzieję, że nikt tam nie będzie siedział z gitarą i śpiewał Dżemu czy innej Anarchii (sic!). Filip Kalinowski