Sam Raimi gra na własnych zasadach. Tym, którzy oczekiwali epickich galaktycznych rozgrywek może być to nie w smak.
Pierwszy Doctor Strange miał ambicje, by być najdziwniejszym filmem w ówczesnej historii MCU. W 2016 roku zaangażowanie Benedicta Cumberbatcha, Tildy Swinton i Madsa Mikkelsena było uśmiechem w stronę osób znudzonych stosunkowo przewidywalnymi decyzjami castingowymi, które powoli stawały się bolączką marvelowskich ekranizacji. Dzieło Scotta Derricksona nie było jednak specjalnie fascynujące jako origin story i pozostawiało wiele do życzenia w kwestii wypracowania wiarygodnego i wciągającego konfliktu. Grany przez Mikkelsena Kaecilius był płaskim antagonistą, a obsadzenie Swinton jako Starożytnej było decyzją być może nazbyt ekscentryczną. Poza okazjami do skorzystania z imponujących i zwyczajnie ciekawych efektów specjalnych, reżyser dość wiernie podążał scenariuszową ścieżką wyznaczoną w kilkunastu poprzednich odsłonach MCU. Mimo sprawnego wykonania, dużej ilości niezłego humoru oraz kreatywnie rozwiązanego finalnego starcia z demonicznym Dormammu, Doctor Strange był całością słabszą niż mogły wskazywać na to jego poszczególne komponenty.
Informacja, że Derricksona na reżyserskim stołku zastąpi Sam Raimi, twórca oryginalnej trylogii o Spider-Manie oraz Martwego zła, wydawała się ruchem ożywczym i całkiem natchnionym. Nie bez powodu Amerykanin uważany jest za króla komediowego horroru (chociaż mało kto może w tej chwili pamiętać, że o to miano rywalizował z nim Peter Jackson zanim jeszcze zajął się ekranizowaniem Tolkiena). Pociągniecie marvelowskiego czarodzieja w tym właśnie kierunku oraz wsparcie Raimiego potężnym budżetem rozbudziło nadzieję wśród kinomaniaków, którzy lubują się w grotesce i przesadzie.
Ponad pięć lat to eony w sadze o lidze wszechmocnych superbohaterów i złoczyńcach zagrażających wszystkim możliwym światom. Nowy Doctor Strange musi się więc przystosować do egzystencji tytułowego multiwersum, a Raimi oraz scenarzysta Michael Waldron zamiast celować w sequel Końca gry postanowili wykorzystać motywy z WandaVision – fabularnie i tematycznie jednej z najbardziej ambitnych odsłon MCU. I miejscami faktycznie trudno nie oprzeć się wrażeniu, że główną bohaterką tego filmu jest Wanda, czyli Scarlett Witch. Przynajmniej w kwestii wyboistej drogi, którą musi przejść jej postać w roli godnej współczucia antagonistki szukającej rodzinnego ciepła, które zostało jej odebrane za cenę relatywnego kosmicznego porządku. Ten konflikt jest jednym z najciekawszych, jakie mogliśmy oglądać przez ostatnie półtorej dekady marvelowskich produkcji (jedynie Killmonger z Czarnej Pantery oraz sam Thanos oferowali równie ciekawe moralne dylematy). Sama Elizabeth Olsen porusza się z kolei sprawnie między chamską bezpośredniością aktorskich kreacji charakterystycznych dla filmografii Raimiego, a emocjonalnym zniuansowaniem postaci matki odartej z przyszłości i marzeń.
Czy reżyserowi udało się pogodzić to z charakterystyczną dla siebie lekkostrawną makabrą symoblizowaną przez roześmiane demony i głupawe zombiaki? Ta ocena będzie w zasadzie w całości zależna od całkowicie subiektywnego zamiłowania do zasady decorum lub lubości do jej łamania. Doctor Strange w multiwersum obłędu wydaje się najbardziej autorskim z marvelowskich flicków, podnosząc tym samym rękawicę rzuconą przez Taikę Waitiego wraz z premierą Thor: Ragnarok. Kosztem tej transakcji jest powrót do komiksowej esencji materiału źródłowego. Osoby, które z jakiegoś powodu szukają jakiejkolwiek logiki i konsekwencji w postępowaniach bohaterów filmów o superbohaterach będą miały multum powodów do narzekania. Raimi bowiem bawi się przede wszystkim formą, a nie treścią i sprawdza możliwości drogich zabawek, które oddano w jego ręce.
Uzasadnione będą z kolei pytania odnośnie konsekwencji tempa całego filmu. Ten zaczyna się niezwykle dynamicznie i utrzymuję tę prędkość przez dobrą godzinę. Potem zaczyna nieco zmieniać biegi – zapewne nie z powodu kaprysów Raimiego, a obowiązkowych elementów fabularnych, które muszą wywołać dane konsekwencje w całościowej fabule tego przerośniętego serialu. O nudzie jednak nie ma mowy, dba o to obsada, która w większości bawi się znakomicie i wypada bardziej niż solidnie. Pomysł na finałowy trick Strange’a jest z kolei prosty i genialny zarazem oraz odświeżający w kontekście fabularnych kolein, w które wpada większość marvelowskich ekranizacji. Dla tych, którzy nie mieli styczności z jakąkolwiek odsłoną Martwego zła, końcówka będzie zapewne dużo bardziej niespodziewana niż obowiązkowe easter eggi oraz sensacyjne debiuty długo wyczekiwanych postaci. Wszyscy rozpieszczeni przez ostatniego Spider-Mana, muszą jednak pamiętać, by nie oczekiwać podobnego festiwalu fan-service’u.
W poprzednich kilku akapitach odnosiłem się do oczekiwań publiczności. Można to odebrać jako usprawiedliwianie własnego gustu. Owszem, Multiwersum obłędu było dla mnie jednym z najbardziej ekscytujących seansów całego MCU. Z dobrodziejstwem inwentarza przyjmuję decyzje kreatywnego Raimiego, który był zainteresowany niemal wszystkimi aspektami świata przedstawionego poza własnym głównym bohaterem, który co rusz jest odzierany z własnych mocy, by nie stać się zwyczajnie zbyt potężną, fabularną deus ex machiną. Wypada też pochwalić odwagę Disneya (bo nie należy zapominać, że mamy do czynienia z filmem Disneya), który pozwolił na stworzenie filmu niezbyt przyjaznego dla dzieci oraz dał nawet przyzwolenie na okultystyczne motywy, których owoce stają się zresztą finalnie najpotężniejszą bronią Strange’a. Chcecie zobaczyć turlające się gałki oczne i wybuchające głowy? To zapraszam do kina. Jeśli szukacie logiki oraz punktów węzłowych dla całej fabuły, wystarczy wam zwykły bryk.