Pierwsze zdanie tytułu pojawia się na koszulkach milionów fanów talentu Jamesa Yanceya. J Dilla ma pozycję jak Słowacki w znanym powiedzeniu, ale to pozycja ze wszech miar uzasadniona.
Możliwe, że macie znajomego, który nie może przestać gadać o J Dilli. Zapewne zbiera winyle, może ma pączka na teesie. Łatwo się z niego śmiać, gdyby nie to, że... ma rację.
J Dilla był wielkim producentem, a jego wkład w rozwój hip-hopowej produkcji jest nie do podważenia. Zresztą z jego specyficznego stylu skorzystał nie tylko hip-hop, ale również muzyka elektroniczna czy jazz. Popularne dzisiaj lo fi hip-hop beats to study and relax to to nic innego, jak odległe wnuki Dilli, obleczone w bardziej generyczne i neutralne dla uszu szaty. Wszędzie, gdzie słychać soulfulowy sampel, można poczuć echo producenta z Detroit. Niestety, karierę producenta (i całkiem solidnego rapera) przerwała śmiertelna choroba.
Donuts, najsłynniejsza płyta Dilli, ukazała się równo osiemnaście lat temu, 7 lutego 2006, w 32. urodziny artysty. J Dilla zmarł trzy dni później. Przyjrzyjmy się najważniejszym cechom jego produkcji i śladom, jakie odcisnął na muzyce.
Naturalny puls
Samplowanie soulu i r&b już w czasach Dilli nie było niczym nowym. Ale sposób, w jaki producent podchodził do sampli, już tak. Nie zależało mu na dekonstrukcji, a na zbudowaniu czegoś innego. Przelaniu duszy oryginału do kolejnego naczynia i w wyniku muzycznej alchemii stworzeniu piosenki z piosenki. To dźwiękowy recykling najwyższej wody, w równym stopniu romantyczny, co awangardowy. Dilla rozkładał melodie na pięć taktów, zamiast zwyczajowych dla muzyki rozrywkowej czterech lub ośmiu. Dawał naturalną przestrzeń melodii, by była wolnym duchem, a nie funkcją zamkniętą w bitowym mechanizmie. Dlatego tak dobrze dogadywał się z soulem i do dziś ma przemożny wpływ na jazz. Od Miguela Atwooda-Fergusona, przez Makayę McCravena, po polskie EABS i Błoto, które w lutym 2024 roku koncertuje po Polsce z tribute'em dla producenta – najnowsza generacja jazzowych brzmień ma spory dług wdzięczności u Dilli.
Tradycyjną formą uzyskiwania dobrych, hip-hopowych bębnów było przez długi czas – i w bardziej tradycyjnych kręgach jest tak do dzisiaj – samplowanie breaków, czyli partii, w których osamotniona perkusja gra jakiś groove. Inną szkołą jest programowanie ich na maszynie perkusyjnej. J Dilla i jego wierna MPC budowały groove w specyficzny sposób. Chcąc oddać organiczny charakter żywego bębnienia, producent po prostu wystukiwał rytmy, bez oglądania się na kwantyzację (dociąganie dźwięków do sztywno wyznaczonych przez tempo ram: mechaniczność powodowana przez nadmierną kwantyzację jest zmorą sporej części współczesnej muzyki). Tak powstawały pulsujące naturalnie rytmy, pełne witalności i groove’u.
Dilla nie chciał emulować życia, chciał je przekazywać dalej. Porzucenie sztywnych ram było najlepszym sposobem na osiągnięcie tego efektu.
Wielki eksperymentator
Słuchając Lightworks, szalonego bitu z wydanego trzy dni przed śmiercią Dilli albumu z instrumentalami Donuts (bit trafił później w ręce DOOM-a i trudno o lepszy adres), można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z czymś niesamowicie awangardowym, a jednocześnie bardzo znajomym. Soulfulowa strona twórczości Dilli miała swoją mniej romantyczną siostrę, mianowicie stronę dużo bardziej eksperymentalną. Od Teebsa po Flying Lotusa, awangardowe wycieczki producenta z Detroit można wskazać jako jedno z ważniejszych źródeł powstania tzw. sceny bitowej, której stolicą było Los Angeles, a której echa dotarły do Polski dzięki wczesnemu katalogowi U Know Me Records. Dilla pokazał, że hip-hopowy bit może być polem do niesamowicie nowatorskiej eksploracji brzmień, melodii i efektów. Był odważny z syntezatorami, brzmieniem i strukturą. Nie tracił przy tym tego soulfulowego charakteru, który przenikał jego całą twórczość, bo nie był to eksperyment dla samego eksperymentu, a kolejny aspekt muzyki jako odbicia życia.
Na koniec nuta osobista i trochę bardziej mistyczna. J Dilla wychował kilka pokoleń ludzi, dla których robienie bitów to życie. Nie sposób na zarobek, nie pragmatyczne kreowanie podkładów pod rap, a tworzenie loopów jako treść istnienia. Codzienny digging po dźwiękach i płytach, katorżnicze kładzenie bębnów i grzebanie w pętlach. Dilla robił bity nawet na łożu śmierci. I tak, jak jego ksywka stała się dla wielu muzycznych snobów dobrym hasłem na koszulkę, tak jego dziedzictwo jest dużo bardziej szlachetne - to szczerość w podejściu do muzyki i pasja, której nie można porównać z niczym innym.
Komentarze 0