Tym krążkiem reprezentant Ciechanowa udowadnia, że ten pierwszy, głęboko undergroundowy album miał sens. I że nadal jest głodny niczym młody wilk, choć syty pod względem uczuciowym.
Każdy, komu powierzono jakiś sekret, nawet ten obwarowany świadomością ewentualnego spieprzenia komuś akcji promocyjnej i konsekwencjami prawnymi, powie to samo: trzymanie języka za zębami w chwili próby i tak jest bardzo trudne. Ostatecznie udało mi się dochować danego słowa, więc teraz mogę powiedzieć bez zaciągniętego ręcznego hamulca o backgroundzie tekstu, który właśnie czytacie.
O tym, że za chwilę ukaże się kolejny krążek Quebonafide, dowiedziałem się tego samego dnia, w którym napisałem załączoną w tym miejscu recenzję, rozkładającą na czynniki pierwsze jego podziemny materiał. Przez kilka kolejnych dni zachodziłem w głowę, co tak właściwie się na nim znajdzie, choć po krótkiej rozmowie z osobą z otoczenia ciechanowianina byłem już pewien, że teorie na temat Galaktyki, mającej przynieść zatrzęsienie zagranicznych featuringów i wylewające się zewsząd płynne złoto, są dęte i życzeniowe.
Niemal wszystko stało się jasne 31 marca, chwilę po 07:44, gdy na mailu wylądował link do WeTransfera. No właśnie, z naciskiem na niemal, bo podczas pierwszego odsłuchu znałem tylko tytuły kawałków, bez creditsów. Znaków zapytania nie było znowu aż tak wiele, za to były kluczowe. Krótko mówiąc: byłem w tej samej sytuacji, w której znaleźliście się i wy, o ile dostaliście już fizyka. Ten stan nie trwał jednak długo, bo wkrótce dostałem również pełną tracklistę – i wtedy w moment doceniłem spójny, sumiennie zrealizowany pomysł na tę dwupłytówkę.
Przed wami recka drugiego krążka, napisana przez (jak przynajmniej twierdzą sami zainteresowani) jedynego dziennikarza rapowego w Polsce, który osłuchał się z Romantic Psycho vol. 2 przedpremierowo. Trzecioosobowa forma mówienia o samym sobie jest obrzydliwie buńczuczna, lecz przy tym jak rzadko kiedy zupełnie uzasadniona.