Drugi album „Romantic Psycho” Quebonafide to wyznanie miłosne skierowane do kobiety i rapu

Zobacz również:Musical sci-fi. Kulisy trasy „Psycho Relations” Quebonafide (ROZMOWY)
Quebonafide Romanticpsycho.jpg

Tym krążkiem reprezentant Ciechanowa udowadnia, że ten pierwszy, głęboko undergroundowy album miał sens. I że nadal jest głodny niczym młody wilk, choć syty pod względem uczuciowym.

Każdy, komu powierzono jakiś sekret, nawet ten obwarowany świadomością ewentualnego spieprzenia komuś akcji promocyjnej i konsekwencjami prawnymi, powie to samo: trzymanie języka za zębami w chwili próby i tak jest bardzo trudne. Ostatecznie udało mi się dochować danego słowa, więc teraz mogę powiedzieć bez zaciągniętego ręcznego hamulca o backgroundzie tekstu, który właśnie czytacie.

O tym, że za chwilę ukaże się kolejny krążek Quebonafide, dowiedziałem się tego samego dnia, w którym napisałem załączoną w tym miejscu recenzję, rozkładającą na czynniki pierwsze jego podziemny materiał. Przez kilka kolejnych dni zachodziłem w głowę, co tak właściwie się na nim znajdzie, choć po krótkiej rozmowie z osobą z otoczenia ciechanowianina byłem już pewien, że teorie na temat Galaktyki, mającej przynieść zatrzęsienie zagranicznych featuringów i wylewające się zewsząd płynne złoto, są dęte i życzeniowe.

Niemal wszystko stało się jasne 31 marca, chwilę po 07:44, gdy na mailu wylądował link do WeTransfera. No właśnie, z naciskiem na niemal, bo podczas pierwszego odsłuchu znałem tylko tytuły kawałków, bez creditsów. Znaków zapytania nie było znowu aż tak wiele, za to były kluczowe. Krótko mówiąc: byłem w tej samej sytuacji, w której znaleźliście się i wy, o ile dostaliście już fizyka. Ten stan nie trwał jednak długo, bo wkrótce dostałem również pełną tracklistę – i wtedy w moment doceniłem spójny, sumiennie zrealizowany pomysł na tę dwupłytówkę.

Przed wami recka drugiego krążka, napisana przez (jak przynajmniej twierdzą sami zainteresowani) jedynego dziennikarza rapowego w Polsce, który osłuchał się z Romantic Psycho vol. 2 przedpremierowo. Trzecioosobowa forma mówienia o samym sobie jest obrzydliwie buńczuczna, lecz przy tym jak rzadko kiedy zupełnie uzasadniona.

1
Czas na miłość

W 2018 roku było osiem kobiet, więc szybka kalkulacja wskazuje, iż dwie się gdzieś po drodze zgubiły – przynajmniej jeśli chodzi o okładkę solówki, bo z tekstów wynika, że w rzeczywistości nie dałoby się ich policzyć na wszystkich palcach, jakie ma do dyspozycji człowiek, który nie obsługuje na co dzień tokarki.

Te pojawiające się tu i ówdzie zajawione rapowo groupiski, mniej zajawione ONS-ki, no i oczywiście dawne partnerki są wspomniane tylko po to, by powaga listu miłosnego, którego adresatką jest wiadoma piosenkarka, wybrzmiała jeszcze mocniej. Jakby tego było mało, po odsłuchu całości odnosi się wrażenie, że czas nie tyle dzieli się na przed związkiem i w trakcie, ile istnieje tylko ten drugi. Najjaskrawsze przykłady na poparcie tej tezy to BUBBLETEA, gdzie niby mamy do czynienia z tęsknotą za podróżami z poziomu Egzotyki i sentymentalnym rozprawianiu o całym dawnym życiu, ale tak naprawdę wszystko sprowadza się do tej jednej, jedynej, wybranej, a także COJESTMAŁPY, w którym to ksywka byłej jest w ogóle ostentacyjnie wypikana. Mało? Dorzućmy GAZPROM, fragmentami naigrawający się z ex- słuchającej One Direction i obrazoburczo wspominający czasy, gdy erekcji nie dało się dostać nawet na kartki i tabletki.

Dużo tu docenienia idealnej sytuacji na zasadzie opozycji do tej nieidealnej i jadu. Szczęśliwie ten drugi nie zatruwa jednak całego organizmu. A to dlatego, że przeważają kawałki, które nie idą na zwarcie z osobą trzecią, lecz dotyczą wyłącznie parowego uczucia. No, czasem z wrzutką na temat wysadzenia redakcji tabloidu Faktu, wpisującą się w romantyczną obsesję. Może się wydawać, że wszystko zawiera się w TOWSZYSTKOBYŁODLACIEBIE, tyle że mocniej działa dublet w postaci TĘSKNIĘZASTARYMKANYE i ASPARTAMU, eksplorujący temat związkowego netflixandchillwave'u, inspirowania się nawzajem ważną dla siebie muzyką, toczenia niespiesznych blant-talków i ciepła domowego ogniska. Gdy pierwszy z tracków przechodzi naturalnie w drugi dzięki cichemu śpiewaniu na nutę If you wanna be my lover Spice Girls, a do tego pojawia się prosta i skuteczna linijka Zamknąłem cię w klatce piersiowej, od razu rodzi się pytanie: jakim cudem światło dzienne ujrzało coś takiego jak Candy?

2
Under w mainie

Jak być może zauważyliście, dotąd ani razu nie powiedziałem o dwójce per właściwy krążek. Nie jest to przypadkowe – rozumiejąc, jakie przesłanie niosła jedynka jako autonomiczny materiał i w jaki sposób dopełnia ona swój follow-up, uważam, że warto wreszcie przestać olewać kolegialnie ten niedoskonały materiał strużką ciepłego moczu. Pełne zrozumienie eleganckiego Romantic Psycho 2 jest niemożliwe bez niechlujnego Romantic Psycho 1.

Pal już licho fakt, że trzy początkowe kawałki znajdują się na obu płytach, choć i tego nie sposób pominąć; są one na tyle uniwersalnie napisane, że w pierwszym przypadku, dzięki kontekstowi wprowadzonemu przez kolejne utwory, każą skierować myśli bardziej ku rapowaniu, zaś w drugim ku loverowaniu, że tak sobie zalecę ponglishem. Przede wszystkim zaś surowe niedoróbki odsyłają do undergroundu lat zerowych, nieodłącznie związanego z zapalczywością i kultem legend podziemia. W wersji light stało się to udziałem patr00, autora bitu do PRZYTOBIE, związanego z Ortegą Cartel, w wersji hard – z zaproszeniem na docelowy album Smarka, by ten choć chwilę poleciał na wolno rozpędzającym się, masywnym podkładzie Kixnare'a, z obowiązkowym cutowaniem i skreczowaniem. Gościnka w symbolicznym wymiarze czasu, lecz także symboliczna jak siemasz.

Nostalgiczne rozumienie underu jest równie łatwe do zdekodowania także we wspomnianym już GAZPROMIE wyprodukowanym przez Czarnego. W końcu Quebo i Sokół deklamują braggowe monologi raperów, który zrobili sobie ogromny biznes z hobby na bębnach nie do końca nawiązujących do Noona – bardziej do wszystkich tych, którzy parę lat później próbowali przetworzyć na własną modłę stylistykę jego kompozycji w drugim obiegu. Emblematyczne – choć już nie tak oczywiste – są również featy Sentino i Kiełasa z LSO, czyli twórców, którzy nie znajdują się w mainstreamie, ale mają żelazny elektorat. Jeśli obecnie istnieje coś równoległego do wielkiej cyfry, to jest to rozwinięta nisza dla kumatych. Takie podziemie nowych czasów, z lepszymi wynikami w streamingach.

A już zupełnie na marginesie: prześmiewcze linijki o Marcinie Flincie i cudnie lakoniczny pancz w kierunku Sebastiana Fabijańskiego z SZUBIENICAPESTYCYDYBROŃ to też mocno niedzisiejsza wczuwka, bardziej pasująca do dawnych czasów, gdy raperzy nie szukali rozwiązywania sporu na wallach. Także w głównym obiegu.

3
Wyjść z ram, wejść z futryną, pognać do popowej uniwersalności
romantic.jpg

Moja dziewczyna jest pop, ja też już jestem pop – nawija w przywołanym przed momentem kawałku Quebonafide i nie ma w tym cienia przesady.

Wszystkie hołdy dla undergroundu, namecheckowanie Fugeesów, J Dilli, Kaarisa i Booby oraz rozbudzona na nowo zadziorność wprowadzają insiderski koloryt do całości, której głównym założeniem jest nowatorski atak na najgłówniejszy z obiegów. Czy właśnie dlatego dostaliśmy album będący szeroko zakrojonym, rozpisanym na kilkanaście części lovesongiem? Nie, zbyt dużo tu ciepłego realtalku i brzmiących szczerze wyznań rapowo-partnerskich. Nie da się jednak ukryć, że za sprawą Romantic Psycho Quebo zostawia środowiskowe podejście innym, zaś najważniejszym katalizatorem udanej przemiany jest nieprzypałowo wypośrodkowana, długimi partiami prędko wymykająca się rymom i bitom produkcja, która nie mizdrzy się do najniższych, najoczywistszych zabiegów.

Wspomniane wcześniej branie pełnymi garściami z dawnych lat to spory, ale wyimek; podkłady czasem czerpią też wprost z obecnych trendów, bo choćby taki ŚWIATTOMÓJPLACZABAW to zwiewny latin trap z jeszcze mocniejszym niż gatunkowo zasięgowym posmakiem, ale najczęściej dostajemy coś zupełnie osobnego, a przez tematykę długodystansowo bardzo spójnego. Stawiam dolary przeciw orzechom, że nikt nie przypuszczał, iż Emade wjedzie na tę płytę i to z a'la gospelowymi chórkami, twistami przeszkadzajkowymi, fiszowym feelingiem i przepiękną, nostalgiczną perką, Kiełas przemieni vibe LSO pod gospodarza, Mrozu zarzęzi gitarą, powołując do polski country rap z songwriterskim duchem, Ralph Kaminski nagra wyciszoną, oszczędną kompozycję, która zbija piątkę z Jak nikt Mesa, a Krime zrobi popowy allschool. Wyjątkiem pozostaje syntetyczne TOKYO2020, które i przez sznyt skuteczniejszego Taconafide, i markową treść mocno kłóci się z całością, chociaż trzeba oddać, że to wirusowy banger.

Można byłoby podejrzewać, że takie podkłady zostaną zaanektowane pierdylionem flow i technicyzacją wokalu. Tak się jednak nie stało; Quebonafide postawił na przejrzystą formę i surowawe wyważenie, czyli rzeczy ostatnio rzadko spotykane w – nomen omen – górnych rejestrach gry. To rapowanie najprostsze i najklarowniejsze, sformatowane pod szerokiego odbiorcę niekoniecznie chcącego słuchać w radiu gościa, który zbyt często wpada w niekontrolowany skowyt zamiast przekazać emocje samymi wersami. Może się ono wydać zbyt oczywiste stricte rapowemu słuchaczowi, lecz stanowi ogromną siłę i zarazem szansę na podstrzechowy sukces dla tego albumu – bardzo ludzkiego, kompleksowego, świadomego. No i zwyczajnie najlepszego w karierze.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Pisze przede wszystkim o muzyce - tej lokalnej i zagranicznej.