Słynne tego lata „dźwignie finansowe” mogą na stałe wejść do piłkarskich słowników. Barcelona aktywowała już trzy z nich, a czwartą ma przygotowaną w zanadrzu, gdyby pojawiły się komplikacje z limitem płac. Teraz również Betis zamierza rozwiązać w ten sposób problemy finansowe, sprzedając procent praw do biletów i karnetów. Inni też przymierzają się do tej furtki, chociaż to nic innego jak oddanie klubowych dóbr dla chwilowego zagojenia ran ekonomicznych. Wszystko zależy od detali podpisywanych umów, ale Joan Laporta może się okazać wizjonerem, a może zatopić Barcelonę w długoterminowych problemach.
Na pierwszy rzut oka nie wygląda to na dobry biznes dla klubów, skoro muszę się dzielić wieloletnimi przychodami, ale często sytuacja zmusza do działania, aby nie popaść w przeciętność. W futbolu nigdy nie ma czasu na oddech, a presja rezultatu podąża za właścicielami jak cień. Widząc jak działa Barcelona, która z bankruta stała się królem letniego polowania, inni bacznie to obserwują i chcą czerpać wzorce. Mimo że w rzeczywistości jako zdecydowanie zdrowszy przykład działania należałoby podawać Real Madryt, który jeśli sprzedaje prawo do organizacji eventów na nowym Santiago Bernabeu, to z gwarancją 70 procent dochodów i możliwością poznania know-how, aby w przyszłości samemu zarządzać tym biznesem.
Betis też przygotowuje własną dźwignię finansową na wypadek, gdyby nie udało mu się sprzedać wystarczającej liczby graczy w korzystnej cenie. Andaluzyjczycy nie chcą być zakładnikami rynku. Wtedy sprzedaliby część praw do dochodu z karnetów na następne 5 lat. To jeden z najbardziej stabilnych słupków w ich Excelach przynoszący regularnie 15 milionów euro rocznie, więc prezydent Angel Haro rozważa taką możliwość, aby podnieść poziom limitu płacowego i utrzymać konkurencyjną, rozwijającą się drużynę. Po wygranym Pucharze Króla jest głód, aby pójść krok dalej, więc Betis nie chce wyhamować przez wymuszoną sprzedaż Nabila Fekira czy brak możliwości sprowadzenia na stałe Hectora Bellerina.
Na dzisiaj piąta drużyna Hiszpanii nie może rejestrować piłkarzy, ale to nic dziwnego, bo i zamożniejsi od niej nie mogli. To dość absurdalne, że po najlepszych latach w dziejach klubu, wygraniu Copa del Rey i dwóch awansach z rzędu do europejskich pucharów, Betis zakopał się w problemach finansowych. Ale przecież identycznie jest z Sevillą, która zaczęła regularnie grać w Champions League i wskoczyła półkę wyżej – skończyło się to przymusem sprzedaży podstawowej pary stoperów Jules Kounde - Diego Carlos za ponad 80 milionów euro.
Limity finansowe w Hiszpanii są tak rygorystyczne, że trudno żyć zgodnie z zasadami, a zarazem rozwijać się sportowo. Taki Betis miał za sobą historyczny sezon i przymus „zdobycia” 30 milionów euro, aby wyczyścić księgi. Jedyną nadzieją była sprzedaż piłkarzy, ale oferty za Fekira czy Williama Carvalho wcale nie były satysfakcjonujące. Klub z Sewilli znalazł się w sytuacji, w której nie mógł zarejestrować do gry żadnego nowego piłkarza ani nawet tych z przedłużonymi kontraktami jak weteranów Joaquina Sancheza, Claudio Bravo czy Andresa Guardado. I stąd pomysł na własną dźwignię, aby zmieścić się w budżecie płacowym.
Betis nie chciał wyprzedawać klubowych dóbr tak jak Barcelona ani zastawiać kolejnego procentu od praw telewizyjnych, więc znalazł fundusz inwestycyjny, który zapłaci mu za procent praw od ticketingu oraz karnetów. A skoro to klub ze średnią frekwencją 42 tysiące widzów, to chętny znalazł się dość szybko. Betis ogłosił na ten sezon 60 tysięcy socios, co ma przynieść 17,5 mln euro zarobku. A dodatkowo trzeba doliczyć pieniądze ze sprzedaży reszty biletów, które mają wynieść jeszcze więcej niż 7,5 mln euro z poprzednich rozgrywek.
Hiszpanie nazwali ten manewr „dźwignią emocjonalną”, która ma wykazać jeszcze w sierpniu przychód 20 milionów euro. A wraz ze sprzedażą jednego z ważnych piłkarzy odblokowałoby to możliwość działania podczas letniego mercado. Betis chce zakontraktować Daniego Ceballosa, Hectora Bellerina oraz Houssem Aouara z Lyonu, ale to bez dźwigni wydaje się niemożliwe. CVC podpisane z LaLiga było opcją chwilową, bo chociaż Betis zainwestował w renowację stadionu i budowę nowego ośrodka treningowego, to procent na transfery całkowicie wyczerpał. Nie były to zresztą duże kwoty.
Betis swoją nadzieję na „wyzwolenie” upatruje w wiernych kibicach, którzy są jedną z najbardziej zaangażowanych i emocjonalnych społeczności na Półwyspie Iberyjskim. Prawa telewizyjne negocjuje i rozdziela z góry LaLiga, ale skoro trzeba szukać „dźwigni finansowych” i natychmiastowych przychodów, to każdy szyje na miarę swojej rzeczywistości. Barcelona dała przykład, jak omijać rygorystyczne limity, chociaż to może jej odbić się czkawką w następnych latach. Betis co nieco podpatrzył i zrobił to po swojemu. Patrząc na sytuację finansową, kto wie, czy kolejna nie będzie zmuszona do sprzedawania Valencia albo Atletico zamykające kadrę po sprowadzeniu Nahuela Moliny za 20 milionów euro.
Dziś kibice Barcelony mają swój moment, bo są najlepszym graczem na rynku transferowym, mogą puszczać oczko konkurencji, zachwycać się Raphinhą, Lewandowskim czy Kounde, a także podszczypywać społeczność Chelsea, której sprzątnęli sprzed nosa kilku graczy. W rzeczywistości to jednak gra va banque ze strony Joana Laporty, aby uniknąć kolejnego roku bez gry o najważniejsze trofea i sytuacji wywołującej rozmowy o bankructwie. Prezydent Barcelony gra bardzo agresywnie i ryzykownie – tak jak uwielbia. Priorytetem jego zarządu było utrzymanie wysokich przychodów, wartości klubu i nie doprowadzenie do dekapitalizacji Barcelony. Stąd też poświęcenie średnio- i długoterminowych pieniędzy, aby dostać natychmiastowy zastrzyk forsy.
Katalończycy grają na wysokim ryzyku, aby znów być wymienianym w jednym szeregu z najlepszymi. Jeśli jednak ten projekt się nie powiedzie, może skończyć się finansową tragedią. Tym bardziej, że uzależnianie się od rezultatów sportowych – patrząc chociażby na nieumiejętność wygrania Ligi Mistrzów przez Manchester City – jest dość odważnym założeniem. Joan Laporta chce sprzedać wszystkim, że Barcelona znów jest najlepsza – zainstalować kibiców na Camp Nou, walczyć o pełen stadion, przyciągać atrakcyjnych sponsorów i znów zagrać o trofea. Ale jeśli mu nie wyjdzie, będzie jeszcze bardziej stratny. Laporta jest tutaj drugą kadencję, ale gra znacznie dłuższą przyszłością Barcelony.
Jeśli coś się wysypie, Barcelona będzie dalej improwizować. Być może zmieniać całą strukturę organizacji i status klubu, być może wyprzedawać kolejne aktywa i tworzyć następne dźwignie finansowe. Wiele zależy od kruczków w umowach: kiedy Barcelona jest w stanie wyjść z wieloletnich kontraktów, jak bardzo ją obciążają, na ile są atrakcyjne i jakie zawierają warunki na przyszłość. Dopiero czas oceni tę ryzykowną, ale widowiskową grę Joana Laporty. Jest szansa, że zapoczątkuje nowy trend w piłce, skoro już teraz inni czerpią z tych możliwości. Wcześniej również dochodziło do korzystania z „dźwigni”, ale nigdy w tak głośnym i dużym wymiarze jak Barcelona. Jest też szansa, że czas pokaże, jak wielkim było to błędem i jakie przyniesie za sobą konsekwencje. Jedno trzeba Laporcie oddać – nie lubi działać spokojnie, tak jak inni.