Kiedy w jednym wywiadzie pojawiają się obok siebie Émile Zola i Albert Camus oraz Common i Ol' Dirty Bastard, to musi być on: Leszek Kaźmierczak, Eldoka. Na dwudziestolecie premiery jego solowego debiutu przypominamy fragmenty wywiadu, który ukazał się w newonce.paper #2 pod koniec 2017 roku.
Matka chrzestna Katarzyny Nosowskiej powiedziała kiedyś, że Kasia musi być artystką, bo inaczej zwariuje. To także twój przypadek?
Słuchaj, mój ojciec jest osobą ścisłego umysłu. To cybernetyk i na dodatek wieloletni, zawodowy żołnierz. Możesz więc sobie wyobrazić, jaki typ charakteru przejawiał. Co prawda był liberalny, ale w jego wyobrażeniach miałem być człowiekiem, który dostosuje się do obowiązujących struktur społecznych typu: tata chciałby, żeby syn został inżynierem. Tym bardziej, że w czasach szkolnych byłem dość zdolnym dzieckiem i nie miałem większych problemów z nauką. Wszystko przychodziło mi łatwo.
W domu było dużo nerwowej atmosfery, ponieważ absolutnie nie chciałem się do wizji ojca dostosować. Jako dwudziestolatek miałem prawie sześćdziesięcioletnich rodziców, więc mówimy o pokoleniu urodzonym chwilę po zakończeniu wojny. Ich życie było obciążone tamtymi wydarzeniami. Wyrośli w biedzie i twardo stąpali po ziemi. Moja matka nigdy nie potrafiła zrozumieć, że jej syn zamiast pójść na porządne studia i zostać kimś, woli pisać piosenki i występować na scenie. Natomiast kiedy byłem już dorosłym człowiekiem i mieszkałem na Saskiej Kępie, wybraliśmy się na spacer do Parku Skaryszewskiego i powiedziała mi: Mogę nie rozumieć tego, co robisz, ale widzę od wielu lat, że jesteś szczęśliwy i to jest dla mnie ważniejsze, niż spełnienie oczekiwań moich czy ojca. Żadne z nas nie przeżyje życia za ciebie. To była bardzo mądra kobieta. Pamiętam, że z jej strony ta akceptacja była totalna. Ona wiedziała, że pracując na sztywnym etacie w pracy, której bym nienawidził, może nawet strzeliłbym sobie w łeb.
To z domu wyniosłeś zamiłowanie do egzystencjalistów? Często przywołujesz ich filozofię w swojej twórczości, choć pewnie niewielu słuchaczy zdaje sobie sprawę, jaki wiąże się z tym ciężar gatunkowy.
Bardzo szybko nauczyłem się czytać. To wiąże się też z tym moim popsutym mózgiem, który sprawnie przyswoił literki. Tata, gdy wyjeżdżał, zawsze zostawiał mi na biurku lekturę obowiązkową. W ten sposób pierwszą świadomą inspiracją literacką, w której się zakochałem, była literatura naturalistyczna, czyli Émile Zola i Nędznicy Victora Hugo. Dla gościa, który ma naście lat, przeczyta takie książki i będzie się z nimi empatycznie utożsamiał, człowiek i jego przeżycia muszą stać się głównym obiektem zainteresowań.
Byłem w tamtym czasie zadeklarowanym humanistą, który chciał zmieniać świat i budować barykady. W momencie, gdy zacząłem dorastać, poszedłem w psychologiczną stronę zagadnienia. Mianowicie, dlaczego istnieją te wszystkie motywy, którymi się kierujemy; dlaczego podejmujemy takie, a nie inne decyzje i wikłamy się w dane sytuacje. Nie interesowało mnie już to, żeby burzyć zastany porządek. Zdałem sobie sprawę, że nie jestem w stanie tego zrobić i będę jednym z głupców, którzy na swojej barykadzie pierwsi dostaną kulkę w łeb.
Kiedy dokopałem się do francuskich egzystencjalistów, na początku zainteresowałem się tylko tą gałęzią, która w dość lekki sposób pojmowała rzeczywistość. Bardzo lubiłem literaturę surrealistyczną i Borisa Viana. André Gide też był autorem, w którym się zaczytywałem. W pewnym momencie pojawił się Upadek Alberta Camusa. Trafia mnie w łeb ta książka, przedstawiająca historię gościa, którego rozkład moralny dokonuje się w krótką chwilę poprzez podejmowane przez niego wybory. Kolejną pozycją, jaka zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie był Głód Knuta Hamsuna. Opowiada o tym, co sugeruje sam tytuł. Facet jest głodny i zaczyna przeżywać różne metafizyczne doświadczenia. Jest przy tym na tyle zero-jedynkowy, że potrafi zracjonalizować sobie rzeczywistość, w której przyszło mu żyć.
Te dwie książki sprawiły, że całkowicie zniknęło u mnie zainteresowanie społeczeństwem. Nie interesują mnie reguły i mechanizmy. Nie mógłbym zostać socjologiem. Ważne jest tylko jednostkowe przeżycie pojedynczego człowieka.
Jaka jest cena zajmowania się sztuką?
Całkiem słusznie uważa się, że twórcy nie są szczególnie ciężko pracującą kastą. Być może na poziomie obowiązkowości czy wysiłku fizycznego rzeczywiście tak jest, ale w kwestii emocji? Niech każdy się zastanowi, czym jest wyjście naprzeciw kilku tysięcy ludzi i opowiedzenie im o swoim życiu z podniesioną głową i pewnością, jakiej od ciebie oczekują. Do cholery, nie róbmy z artystów darmozjadów, ponieważ koszt emocjonalny jest dość duży. Sam nie jestem tego najlepszym przykładem, bo należę do racjonalnych osób, ale są tacy, którzy dostają zwykłego świra. Nie sądzę, żeby Chris Cornell, który popełnił samobójstwo jako spełniony wykonawca, Prince czy Chester z Linkin Park to byli ludzie stabilni emocjonalnie.
Mam wrażenie, że u ciebie jednym z motorów napędowychrapu jest rozczarowanie. Zgodzisz się?
Wolałbym, żeby taką siłą był dla podziw, który jest budującym doświadczeniem. Rozczarowanie od razu mnie wycofuje.
Jest w tobie taka próżna potrzeba poklasku?
Ależ oczywiście. I to od małego, kiedy poczułem, jak to smakuje, wygrywając konkurs piosenki na kolonii. Sorry, ale w niektórych kwestiach Freud miał trochę racji. Wydaje mi się, że twoje pierwsze zwycięstwo kształtuje potrzebę kolejnych – już w dorosłym życiu. Kiedy dzieciak, który nie jest specjalnie ładny, lubiany i popularny w grupie nagle zostaje oklaskiwany przez całą kolonię, rodzi się w nim potrzeba, żeby przeżyć to jeszcze raz.
Nie jestem fanem rozpoznawalności swojej osoby, ale granie koncertów, stanie przed ludźmi i świadomość, że mnie słuchają, to narkotyczne uczucie. To jest tak, jak ze sportowcem, który wbiega na metę; jak z baseballistą, który musi wyjść z budki i ukłonić się całemu stadionowi. Zresztą, wiele biografii muzyków czy w ogóle ludzi, którzy odnosili sukcesy świadczy o tym, że potrafili mieć potężne problemy po zakończeniu kariery. Jest taki film Mo' Better Blues, w którym Denzel Washington nie może poradzić sobie z tym, że po dwudziestu latach przerwy nie potrafi już grać na trąbce. Orientuje się, że nie będzie więcej tym człowiekiem, który wzbudza uznanie.
Domyślam się, że zawieszenie mikrofonu na kołku dla takich postaci, jak Emil Blef czy Jotuze było ciężkim doświadczeniem życiowym. Zespół Kiss gra trasę od dwudziestu lat, tak samo Ozzy Osbourne czy Scorpionsi, a więc czasami niełatwo się pożegnać.
Myślisz czasem o swoim terminie przydatności do spożycia?
Wiem, że jeżeli za pół roku podejmę decyzję, by już nigdy nie nagrać żadnej płyty, będę musiał to udźwignąć i nie robić żadnych cyrków. Żadnych pięćdziesięciu tras na zakończenie! Chcę swoją prace wykonywać tak długo, jak będę w stanie robić to uczciwie. Kiedy przyjdzie czas, powiem: dziękuję bardzo. Zabiorę się wtedy za pisanie tekstów dla Moniki Brodki, jeżeli jeszcze będzie chciała albo dla Korteza, jeśli będzie miał ochotę zaśpiewać moją piosenkę.
Niebo nie jest limitem. Zdaję sobie sprawę z temporalności mojego zawodu. Kowal może kuć bramy sześćdziesiąt lat, piłkarz może grać w piłkę przez piętnaście lat, bokser przeboksuje sto pojedynków i zaczyna gadać bzdury, o ile w ogóle jeszcze gada. Raper ma dosyć krótką drogę do momentu, kiedy zaczyna być śmieszny dla swojego odbiorcy i staje się karykaturą. Chciałbym rozpoznać tę chwilę. Popatrz, Jean-Claude Van Damme, występujący teraz w filmach akcji, nie jest już gościem z Krwawego sportu. Jest śmiesznym panem z rozstępami na bicepsie i dość nabotoksowaną twarzą, na którą patrzy się z politowaniem.
Jestem w takim momencie życia, że zastanawiam się, co dalej. Przez to, że przechodzę przez kryzys wieku średniego, wiele moich pomysłów dotyczy również rzeczywistości literackiej. Mam na dysku kilkadziesiąt różnych opowiadań, które chciałbym wkrótce uporządkować i usystematyzować. Być może nie skorzystam z żadnych cholernych pośredników, tylko wydam to samemu albo po prostu wypuszczę w Internet. Nie traktuję tego w ten sposób, że to miałby być zamach na nagrodę Nike. Nie mam takich ambicji.
Ciekawe, że o tym wszystkim mówisz. Pytałem cię kiedyś czy czterdziestolatkowi wypada robić rap i dość mocno się obruszyłeś.
Wydaje mi się, że takie pytanie jest nie na miejscu, skoro można być takim raperem, jak Common. Ten facet jest intelektualnie przygotowany do tego, żeby nie być śmiesznym, będąc czterdziestopięcioletnim MC.
Z drugiej strony czy Ol' Dirty Bastard, mając tyle samo lat stałby się karykaturą? Moim zdaniem tak.
Ale zgodzimy się, że ty akurat jesteś takim raperem, któremu łatwiej będzie godnie się zestarzeć?
Ostatnie elaboraty na temat mojej twórczości i twórczości innych raperów, którzy psychologicznie podchodzą do pisania tekstów są mocno krytyczne. Wszyscy uważają, że piszemy o niczym. Swoją drogą, sam zauważam, że po dwudziestu latach naprawdę trudno jest tekstowo nie popełnić samogwałtu.
Zdaję sobie z tego sprawę. Uwierz mi, że teraz robię długą przerwę i konceptualnie bardzo mocno pracuję nad sobą. Chciałbym popełnić płytę z motywem przewodnim, jak Eternia czy Człowiek, który chciał ukraść alfabet. Oczywiście nie w takiej tematyce, bo to już nie jestem ja, ale z tego typu konceptem i zamierzeniem artystycznym. Bez zabawy w żadne kompromisy.
Rap odmładza?
Każda twórczość odmładza. Albo inaczej, każda praca i tryb życia, które nie powodują w tobie frustracji, sprawia, że jesteś szczęśliwszy, a przez szczęście stajesz się młodszy.
Łapię się czasami na tym, że część ludzi, z którymi chodziłem do podstawówki wygląda znacznie ponad swój wiek. Z kolei ja sam, mimo zakoli i trzydziestu ośmiu lat na karku, utrzymuję dobrą formę fizyczną i mentalnie nadal posiadam świeże podejście do rzeczywistości.
Zastanawiałeś się kiedyś, po co słuchaczowi czterdziestoletni Eldoka?
To jedno z najlepszych pytań, jakie zadano mi od wielu lat. Odpowiedź nie jest optymistyczna. Dwudziestoletniemu fanowi rapu, który słucha Żabsona i w tej estetyce się odnajduje, Eldoka nie jest do niczego potrzebny. Kompletnie! Może być dla niego cześcią odrabiania lekcji z historii polskiego rapu. Raper Eldoka, płyta Eternia… A w jakimkolwiek innym kontekście? Nie sądzę.