Fatalne skutki przejęzyczenia. Niko Kovac i kariera pisana lapsusami

Zobacz również:Piłkarz z własną podobizną na plecach. Leroy Sane — nowa ekstrawagancja Bayernu
VfL Wolfsburg
Lars Baron/Getty Images

Bayern porównał do auta, które jedzie tylko setkę. Wywołał burzę wokół Thomasa Muellera. Skończył karierę Maksa Krusego i zdyskredytował własny zespół. Trener Wolfsburga i mikrofony to trudny związek.

Scenka odbywa się przy kuchennym stole. Mąż je z żoną śniadanie. Przy grzankach, kawie i jajku atmosfera jest przyjemna. Ale mężczyzna jest tak bardzo zamyślony, że zamiast powiedzieć: “poproszę o sól”, mówi: “ty stara k..., zmarnowałaś mi dwadzieścia lat życia”. - I teraz jestem sam – tak Krzysztof Kowalewski relacjonuje Sławomirowi Orzechowskiemu, jak fatalne skutki może mieć przejęzyczenie. Skecz Wojciecha Manna i Krzysztofa Materny sprzed 30 lat Niko Kovaca by nie śmieszył. Bo trenerowi VfL Wolfsburg też zadziwiająco często wychodzą z ust słowa, które wcale nie są prośbami o sól. Co sprawia, że Chorwat błyskawicznie traci przyjaciół i zraża do siebie ludzi. Właściwie gdziekolwiek się pojawi.

Na kursie trenerskim, gdy była lekcja o tym, że trener powinien być też dyplomatą i musi zawsze wiedzieć, co mówi, a nie wiedzieć, co wie, Kovac akurat nie uważał. Nie przyswoił też sobie nauk Arsene’a Wengera, że najtrudniejszego w tym zawodzie jest to, że co weekend trzeba zwolnić połowę kadry, a na początku tygodnia zatrudnić ją z powrotem. On co weekend zwalnia tak, jakby miał tych ludzi już nigdy nie spotkać ani nie potrzebować. Jego bezkompromisowy styl bez gryzienia się w język w pewnych miejscach i okolicznościach mógłby przynosić efekty. Ale z im lepszymi drużynami pracuje, tym bardziej swoją szczerością Chorwat osiąga efekt odwrotny od zamierzonego.

Po niedzielnym meczu z Unionem Berlin (0:2), który jego zespół przegrał, nie oddawszy celnego strzału, Kovac strzelał zdaniami do mikrofonu w sposób nasuwający skojarzenia z Giovannim Trapattonim. Pytany, czy da radę z trudną sytuacją, odparł, że nie ma wątpliwości. “Najwyżej w razie potrzeby zagram ja z bratem” - mówił niby żartem. Bo w piłkarzy, których ma, ewidentnie już nie wierzy. “Po prostu nie jesteśmy gotowi pokazać podstaw, które są potrzebne w futbolu, jak pasja, partnerstwo, mentalność, poświęcenie jeden dla drugiego. Tego mi brakuje. Piłka to nie tylko piętka, kolanko, raz, dwa, trzy. Futbol to praca. Zwłaszcza jeśli w innych sprawach masz deficyty i jesteś ograniczony. Kadrę mamy, jaką mamy” - oceniał. Grać jego zespół nie potrafi, walczyć też nie. “Nigdy nie widziałem drużyny, która była na dole i poradziła sobie samymi umiejętnościami. Tak nie wygrasz żadnego meczu. Chodzi o pasję, waleczność, chęć, ducha drużyny. To musimy pokazać. Nie raz w miesiącu, tylko tydzień w tydzień” - twierdził.

Niko Kovac
Fot. David S. Bustamante/Soccrates via Getty Images

KADRA PEŁNA TALENTU

Takie postawienie się ponad drużyną, która w siedmiu kolejkach zdobyła tylko pięć punktów i zajmuje przedostatnie miejsce w Bundeslidze, byłoby jeszcze jakoś uzasadnione, gdyby Kovac faktycznie pracował z ostatnimi łamagami, którym nawet nie chce się pracować. Ledwie trzy miesiące temu przejął jednak zespół, którego kadra jest szóstą wśród najdrożej zbudowanych w Bundeslidze. W dużej mierze ten sam zestaw ludzi w poprzedniej edycji europejskich pucharów grał w fazie grupowej Ligi Mistrzów, do której zakwalifikował się po tym, jak za czasów Olivera Glasnera był jedną z najlepszych drużyn w Niemczech. Napastnik Lukas Nmecha i prawy obrońca Ridle Baku mają szansę pojechać z reprezentacją Niemiec na mundial. Luca Waldschmidt przyszedł z Benfiki za dwanaście milionów euro, Patrick Wimmer był w poprzednim sezonie jednym z odkryć ligi, a Max Kruse od lat należy do jej wybijających się postaci. Bogactwo talentu ofensywy VfL jest tak duże, że można by nim obdzielić kilka zespołów z najwyższej ligi. Kovaca ściągnięto, by po chaotycznym poprzednim sezonie ponownie wprowadził drużynę do europejskich pucharów. On tymczasem wypowiada się w taki sposób, że już na początku pracy stawia szefów w sytuacji: albo drużyna, albo ja. I nie daje na razie powodów, by ktoś pomyślał, że w tym konflikcie warto postawić na niego.

PRAWO DO WYBRZYDZANIA

Powrót chorwackiego trenera do Bundesligi był jednym z hitów lata w Niemczech. Wprawdzie w Bayernie Monachium nie pozostawił po sobie dobrych wspomnień, jednak w jedynym pełnym sezonie zdołał zdobyć dublet, a wcześniej położył podwaliny pod obecne sukcesy Eintrachtu Frankfurt, najpierw ratując go przed spadkiem, a później zdobywając pierwsze od 30 lat trofeum. Pracą w Monaco też udowodnił, że raczej trzeba go traktować jako fachowca. Może nie z absolutnie najwyższej półki, ale z takiej, która pozwoliła mu toczyć z Paris Saint-Germain i Lille zaciętą walkę o mistrzostwo Francji. Po tym, jak na początku roku został zwolniony z księstwa, Kovac do pewnego stopnia mógł być wybredny. I choć marzyła o nim Hertha, z którą jest związany od dziecka i którą prowadzi Fredi Bobić, zatrudniający go wcześniej we Frankfurcie, on poszedł po coś więcej. W Wolfsburgu mógł pracować z utalentowaną i kupowaną za wiele milionów młodzieżą, korzystając z 70 milionów euro, które rok w rok pompuje w ten klub koncern Volkswagena. A przy tym pracować bez wielkiej presji mediów i kibiców. Teoretycznie idealne warunki, by zbudować coś ciekawego.

ŻADNYCH FUNDAMENTÓW

Początek Kovac ma jednak koszmarny. W Berlinie jego zespół wykreował szanse ważące wstydliwe 0,2 gola oczekiwanego. Punkty oczekiwane wskazują, że Wolfsburg nie ma pecha, tylko dostaje na boisku to, na co zapracował. Z gry gorzej w lidze prezentują się tylko Augsburg i Bochum. Pięć strzelonych goli w siedmiu kolejkach to najgorszy wynik w niemieckiej elicie, ale i tak przewyższający wykreowane sytuacje. Obrona jest czwartą wśród najmniej szczelnych w całej stawce. Wolfsburg oddaje najmniej strzałów i jest trzeci od końca pod względem liczby kontaktów z piłką w polu karnym. I niemal całkowicie rezygnuje z pressingu. Pozwala rywalom na swobodne wymienienie średnio trzynastu podań, zanim podejmie jakąś akcję w celu odzyskania piłki. Słowem, nie działa w Wolfsburgu absolutnie nic. Nie ma żadnego punktu zaczepienia. Czegoś, na czym można by budować.

BRAK KRĘGOSŁUPA

Obrazu nie poprawia ciągłe żonglowanie składem, przez które zespół w żaden sposób nie może zbudować jakiegoś kręgosłupa, sensownej osi. Zawodnicy wskakują do jedenastki, by potem lądować na trybunach. I odwrotnie. W niemal każdym meczu Kovac inaczej zestawiał ofensywę, szukając jakiegoś wariantu, który by zadziałał. Udało mu się jedynie pokonać na wyjeździe Eintracht, choć też bardzo szczęśliwie i po totalnym antyfutbolu. Tydzień później ten sam zespół nie miał nic do powiedzenia w starciu z Unionem, zbudowanym za kilkakrotnie mniejsze pieniądze, w którym filarem obrony jest odrzucony parę lat temu przez Wolfsburg Robin Knoche.

SPRAWA KRUSEGO

Chaotyczną politykę Kovaca najlepiej widać na przykładzie Maksa Krusego, wolnego ducha, którego klub w przypływie paniki ściągnął na królewskich warunkach ledwie pół roku temu. Zapłacenie za 34-latka, któremu kończył się kontrakt, pięciu milionów euro i zapewnienie mu kolejnych czterech milionów pensji za sezon, wydawało się mocno ryzykowne finansowo, ale niemiecki Brazylijczyk zrobił swoje. W czternastu wiosennych meczach strzelił siedem goli, dorzucił asystę i od początku został szefem na boisku. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że to w dużej mierze on w poprzednim sezonie utrzymał drużynę w lidze.

Nie trzeba było być wielkim znawcą ludzkich dusz, by stwierdzić, że Kovacowi i Krusemu nie będzie po drodze. Jeden to entuzjasta życia, który karierę robi, ale tylko na własnych zasadach. Drugi to fanatyk dyscypliny, który od piłkarzy oczekuje głównie zakasania rękawów.

Gdy trener na początku mówił, że widzi w Krusem kogoś podobnego do Thomasa Muellera, tylko pozornie brzmiało to jak komplement, bo przecież Muellera chciał się z Monachium pozbyć. Jednym z jego gwoździ do trumny w Bawarii było stwierdzenie, że “jeśli będzie nam brakować ludzi do grania, Mueller jeszcze się przyda”, po którym pół Niemiec ruszyło do bronienia zawodnika, że tak nie powinno się traktować legendy klubu.

Kiedy w pierwszych trzech kolejkach Kovac ani razu nie wystawił Krusego od początku, media zaczęły nakręcać konflikt, ale dyrektor sportowy Joerg Schmadtke uciął sprawę w zarodku, stwierdzając, że obaj muszą się jakoś dogadać. Kruse na dwa mecze wskoczył do podstawowej jedenastki, ale później został kozłem ofiarnym. Kovac wyrzucił go z drużyny. W trakcie treningów pierwszego zespołu rozgrzewa bramkarzy i truchta wokół boiska. W Polsce powiedzielibyśmy, że jest w Klubie Kokosa. Trener okrasił decyzję komentarzem, że Kruse nie zagra już ani w Wolfsburgu, ani w Bundeslidze, czym strzelił sobie oczywistego samobója. Nie trzeba było długo czekać, aż piłkarz skontrował, że o momencie, w którym zakończy karierę, zdecyduje on sam. Chorwatowi znów wymsknęło się o kilka słów za dużo.

KLUBOWY CHAOS

Sytuacja Wolfsburga naturalnie nie jest wyłącznie jego winą, wszak poprzednim sezonie dwóch trenerów — Mark Van Bommel i Florian Kohfeldt – z bardzo podobną kadrą też sobie nie poradziło. Z drużyny odszedł latem bardzo ważny dla drugiej linii Xaver Schlager, a w zimie podstawowy napastnik Wout Weghorst. Jonas Wind, który dobrze go zastąpił, leczy aktualnie kontuzję, podobnie jak Wimmer, który zanotował udane wejście do drużyny. A klub, wiedząc, że Kovac i Kruse pewnie się nie dogadają, mógł uprzedzać fakty i działać jeszcze, gdy okno transferowe było otwarte, a nie czekać aż sprawa eskaluje wtedy, gdy nie będzie już żadnego wyjścia z sytuacji. W samym pionie sportowym też trochę poszło w ostatnim czasie nie tak i czekają go zmiany. Dyrektor sportowy Schmadtke pracuje już tylko do lutego, a w jego buty ma wejść przyuczający się w ostatnich latach do tej roli Marcel Schaefer. Na pewno Wolfsburg nie jest teraz w najłatwiejszym momencie i całkiem niewykluczone, że Kovac ma trochę racji, starając się zagonić zawodników do cięższej pracy. Bo wielu ten brak presji i spokojna atmosfera Wolfsburga rozleniwia aż za bardzo. Sposób, w jaki to robi, sprawia jednak, że już teraz Schmadtke musi zapewniać, że absolutnie nie ma tematu zwolnienia trenera.

SZUKANIE TOŻSAMOŚCI

Drużynie Wolfsburga niewątpliwie brakuje piłkarskiej tożsamości. Nie wiadomo, jaka chciałaby być. Glasner wprowadził ją do Ligi Mistrzów futbolem opartym na pressingu i szybkim przechodzeniu z obrony do ataku. Zatrudnienie Van Bommela, a potem Kohfeldta miało być krokiem w kierunku dłuższego utrzymywania się przy piłce i narzucania rywalom własnych warunków gry. A sięgnięcie po Kovaca miało stanowić w tył zwrot. Znów więcej walki niż grania. Wiele radykalnych zmian kierunku jak na raptem kilkanaście miesięcy z życia drużyny, w której personalnie aż tak wiele się nie zmieniło. Chorwatowi na razie kompletnie nie udało się pokazać, w jaką stronę chciałby prowadzić zespół. Jedynie rozregulował go na tyle, że już niczego nie robi dobrze. Nie nauczył się grać z piłką przy nodze, ale już nie potrafi grać pressingiem. Drużyna zupełnie nijaka.

SZEF BAD BOYÓW

Największy sukces w karierze Kovac odniósł w bardzo specyficznej szatni i klubie. Frankfurt to miasto rozedrgane. Zakochane w Eintrachcie do granic możliwości. Po trzech zwycięstwach marzące o Europie, po trzech porażkach obawiające się spadku. Bo przecież jednego i drugiego w krótkim odstępie doświadczyło. Chorwat spotkał tam w drużynie wielu graczy o rysie bad boya. Chłopaków z trudnych przedmieść. Graczy o gorącej bałkańskiej krwi. Kevina-Prince'a Boatenga, który wychował się na tym samym berlińskim osiedlu, co Kovac. Tam chodziło o to, kto będzie bardziej alfa. Kto przewodzi w stadzie, kto będzie najtwardszy. W Bayernie taki podwórkowy kodeks kompletnie nie trafił już na podatny grunt. A w Wolfsburgu, gdzie jest więcej dobrych, cichych chłopaków, których trzeba przytulić i wskazać drogę, zamiast kopać ich w tyłki, tym trudniej będzie odnieść takimi metodami sukces. VfL ma trzecią wśród najmłodszych drużyn w lidze. Trener na pewno nie buduje jej pewności siebie. Jakub Kamiński coś mógłby na ten temat powiedzieć. Prawdopodobnie faktycznie ma nawyki wyniesione jeszcze z piłki juniorskiej. Ale publiczne wytykanie mu tego raczej nie sprawi, że wejdzie do Bundesligi z futryną.

NikoKovac-1151660479.jpg
Fot. Matthias Hangst/Bongarts/Getty Images

NIEWYPARZONY JĘZYK

Abstrahując od tego, jakim jest trenerem, Kovacovi wszędzie, gdzie się pojawi, prędzej czy później przysparza problemów to, co mówi. Nawet we Frankfurcie, gdzie mają teoretycznie najwięcej powodów, by go wielbić, wypomina mu się, że nie zamierza odejść z Eintrachtu “stand jetzt”, czyli “na teraz”. Jak na gościa, który tyle mówił o poświęceniu dla grupy, identyfikacji, braterstwie, zachował się wówczas w sposób zadziwiająco chłodny i wyrachowany, co niektórzy mieli mu za złe, a innym po prostu trąciło hipokryzją. To był jednak tylko wstęp do tego, co miały przynieść kolejne lata. Już do końca kariery będzie się za Kovacem ciągnąć porównanie Bayernu do auta, którym nie da się na autostradzie jechać dwieście na godzinę, bo wyciąga tylko setkę. Było to na jakieś kilka miesięcy przed tym, jak Hansi Flick objął po nim dokładnie tę samą drużynę i w porywającym stylu zdobył wszystkie możliwe trofea na świecie. Jego najsłynniejsza wpadka językowa niczego go jednak nie nauczyła, bo to, co mówi o drużynie Wolfsburga, niebezpiecznie przypomina tamte słowa o Bayernie. Aż chciałoby się zobaczyć, ile wyciągnąłby z tej drużyny Hansi Flick. Ligi Mistrzów pewnie by nie wygrał, ale może przynajmniej zdołałby grać sensowny futbol bez konieczności wpuszczania na boisko 50-letnich braci Kovaców.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.
Komentarze 0