FUTBOLOWA GORĄCZKA #38. Football Manager na żywo, czyli na co komu trener?

Zobacz również:Najbardziej romantyczny beniaminek od czasów Newcastle Keegana. Czy Leeds zderzy się ze ścianą?
west-ham-irvine-e1601899204468.jpg
fot. Plumb Images/Leicester City FC via Getty Images

David Moyes był bliski dymisji z posady szkoleniowca West Hamu United. Uratował go... koronawirus. Szkot zaczął zawiadować zespołem z domu, a efekty są piorunujące – Młoty rozniosły dwóch poważnych rywali. Pandemia pokazała nowe możliwości mediom, ale okazuje się, że piłka nożna również odkrywa niezbadane wcześniej terytoria.

Z rozbawieniem pomieszanym z rozczuleniem obserwowałem to, co działo się na ławce rezerwowych WHU w starciu z Leicester City. Stuart Pearce, znany szerzej jako „Psycho”, biegał po schodach i przekazywał wskazówki Alanowi Irvine’owi, a Kevin Nolan, jak za dawnych lat, kiedy na boisku po golach machał rękami niczym kurczak, odpowiadał za dobrą atmosferę. Szczególnie dobry nastrój panował po kolejnych golach, a tych West Ham strzela coraz więcej i robi to coraz śmielej.

Być może wszystko jest wymierzone przeciwko mnie, pomyślałem w pewnej chwili, przypominając sobie bardzo poważny tekst o tym, jak West Ham United broni się przed spadkiem. Tutaj możecie się ze mnie pośmiać. Jest jednak i inna teoria, a mówi, że Moyes z wozu, jego koniom pościgowym lżej. Przywołuje ona na myśl słynny cytat Pawła Janas: „Ja tam się nie wpierdalam!”, kiedy to były selekcjoner naszej kadry oddawał pole do popisu swoim asystentom. Rolę główną odgrywał wówczas Maciej Skorża, do której „Pawka” rzucał zwykle: „Maciek, jedziesz!”. Miało to oczywiście minusy, bo jak reprezentacja dostawała w cymbał, wszyscy mówili, że to Skorża ją źle przygotował. Tym samym trudno było jednoznacznie orzec, czym zajmuje się sam Janas.

Znam również dobrze pewną historię z Premier League, o wybitnym trenerze, który z przeciętnego, zdawać by się mogło zespołu, uczynił mistrzów Anglii. Wcześniej tego menedżera pogoniono z Grecji, opuszczał ją w niesławie, pokonany przez Wyspy Owcze w 2014 roku. Nazywa się oczywiście Claudio Ranieri. W ośrodku treningowym Leicester City panowała jednak powszechna opinia, że całą robotę wykonuje jego asystent, Craig Shakespeare. Być może jest w tym dużo prawdy, bo przecież to właśnie człowiek o niezwykle poetyckim nazwisku łączył swoją osoba sztaby Ranieriego i Nigela Pearsona, czyli menedżera, który wprowadził Lisy do Premier League, a potem uratował przed degradacją. Sam Shakespeare zresztą poprowadził ostatecznie zespół już jako pełnoprawny (doszli razem nawet do ćwierćfinału LM), pierwszy trener i szybko poznał dość ważną zasadę – że za kiepskie wyniki głowami nie płacą asystenci, a ich pryncypałowie.

Bycie asystentem to niezwykle żmudna i niekiedy wyczerpująca fizycznie i psychicznie praca. Przekonał się o tym Rui Faria, który z przerażaniem obserwował, jak życie mu ucieka, kiedy on przygotowywał kolejną analizę taktyczną dla swojego szefa, Jose Mourinho. Trójka dzieci rosła, a Faria oglądał je głównie na filmikach i zdjęciach, częściej widywał piłkarzy. To była długa wędrówka u boku Mourinho. Od trenera odpowiedzialnego za przygotowanie fizyczne w União Leira, poprzez asystenturę w FC Porto, na Stamford Bridge (dwukrotnie), Inter, Real Madryt i Manchester United. Wierny giermek służył aż do wyczerpania baterii.

Alan Irvine zna to doskonale. Ten niezwykle solidny, szkocki ligowiec, mający na koncie kilkaset meczów w Anglii, zapewne też marzył kiedyś o samodzielnym prowadzeniu dużych klubów, ale jego kręte ścieżki wiodły poprzez młodzież Blackburn Rovers i Newcastle United, asystenturę w Evertonie, gdzie też był rzucany na juniorski odcinek, pojedyncze próby przejęcia sterów w Preston North End i Sheffield Wednesday, kolejne role pomagiera w Blackburn, Norwich City i wreszcie West Hamie.

Słuchałem, co Irvine mówił po meczu na King Power Stadium. Chyba sam był nieco zaskoczony faktem, że „jego” drużyna tak dobrze zagrała, że zmiotła z powierzchni murawy przeciwnika, który dopiero co upokorzył Manchester City, a przecież tydzień wcześniej Młoty udzieliły takiej samej lekcji gry Wolverhampton.

Wygłaszał formułki o ciężkiej pracy na treningach, o tym, że trening musisz potem przełożyć na mecz, że powinieneś wykonać na boisku dobrą robotę. Sęk w tym, że kiedy prowadzący na co dzień zajęcia asystent opowiada największe nawet banały, piłkarze w nie wierzą. Dzieje się tak, ponieważ są z nim blisko. Jemu mogą się poskarżyć, kiedy „gaffer” (czyli pierwszy menedżer) odsunie ich od składu, albo gdy pokłada w nich za mało wiary. Przecież z nikim innym Dominic Calvert-Lewin nie ma takiego porozumienia, jak z Duncanem Fergusonem, jego mentorem na Goodison Park. Łatwiej zwierzać się z problemów człowiekowi, który finalnie cię wspiera, nie osądza. A kiedy ten, który dowodzi, odstawia zawodnika od składu, to przecież nie jest ani wina, ani decyzja asystenta.

Nie wiem, jakie relacje z piłkarzami ma Moyes, ale kiedy nie ma go na ławce, widzę na niej radość. Niczym nieskrępowaną, dziką, dziecięco-zwierzęcą satysfakcję z tego, że coś się udało. Być może sam Moyes jest jednym z tych przypadków szefów, którzy najlepiej sprawdzają się wtedy, kiedy... ich nie ma. Kto z nas nie pracował z dyrektorem czy menedżerem, szczególnie w dużej korporacji, który zamiast nadawać słuszny bieg sprawom, najczęściej je burzył. Sam mam takie doświadczenie – zdarzyło mi się współpracować blisko z kimś niekompetentnym, roztrzepanym, zmieniającym zdanie i nakreślającym co rusz nowe wizje. Kiedy znikał na jakiś czas z pola widzenia, okręt zaczynał płynąć spokojnie we właściwym kierunku. No ale wiadomo było, że zaraz znów się pojawi i wszystko rozwali. Uwolnienie się od tej sytuacji było oczyszczające.

Moyes jest w potrzasku. Wyniki chronią go przed dymisją, ale coraz więcej osób twierdzi, że one nie są jego zasługą, więc częściowo go również nie bronią. Mamy klasyczny paradoks. Szkot jednocześnie sam zszedł do roli drugoplanowej, niejako zamienił się miejscami ze swoimi asystentami. Przekazuje wskazówki, zarządza na odległość, ale to zbyt dziwaczny zbieg okoliczności, że akurat kiedy go nie ma, drużyna złapała taką radość z gry.

My wszyscy występujemy w roli obserwatorów przełomu. Tak jakby ktoś grał w Football Managera. Formuła działa. Wirtualny trener sprzed telewizora wydaje polecenia. I może im dalej jest od piłkarzy, tym więcej widzi, im mniej oni go widzą, tym bardziej chcą. Idąc dalej – być może za sto lat przy linii bocznej będzie stał awatar trenera, na kształt tego, który obecnie pojawia się w niektórych studiach telewizyjnych. W świecie, w którym bezpośredni kontakt między ludźmi jest coraz trudniejszy w chaosie pełnym urządzeń i aplikacji, być może jesteśmy świadkami czegoś zupełnie nowego. Warto pamiętać, że wiele genialnych rozwiązań w historii świata narodziło się chaosu lub czystego przypadku.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz Canal+. Miłośnik ligi angielskiej, która jest najlepsza na świecie. Amen.