Kibicom Chelsea czy Manchesteru City mogły się w niedzielne popołudnie odwinąć filmy z ich własnymi wspomnieniami. Kiedy patrzyli na trybuny St. James’ Park tryskające szaloną euforią przed meczem z Tottenhamem, widzieli pewnie samych siebie – wydających obcy kapitał na transfery, czekających na pierwsze trofea. Bo mistrzostwa i puchary można sobie kupić, to oczywista sprawa – ściągając najlepszych piłkarzy, którzy je zapewnią. A ile to w ogóle kosztuje?
Premier League długo czekała na wejście pierwszego zagranicznego inwestora na taką skalę, jak zrobił to Roman Abramowicz w 2003 roku. W czasach przed finansowym fair play życie krezusa było dużo prostsze, dlatego Rosjanin nie brał jeńców. Na pierwsze mistrzostwo fani ze Stamford Bridge czekali do sezonu 2004-05, zdecydowanie najkrócej w przypadku ludzi przejmujących angielskie kluby z tzw. „obcym kapitałem”. Jeśli więc komuś się wydawało, że nowi szefowie Newcastle United, mówiąc o trofeach w perspektywie około pięciu lat są zbyt ostrożni, to nie miał racji. Tak funkcjonuje piłkarski biznes.
Abramowicz pierwsze mistrzostwo „kupił” za ponad 208 mln funtów. Pozyskał do Chelsea piłkarzy za łączną sumę 211 mln, sprzedał za jedyne 3 mln. Trudno to nazwać zdrowym balansem, ale miliarder nie patrzył na ceny, interesowały go efekty.
BYĆ JAK UNITED I REAL
Abramowicz całkowicie zmienił futbol, nie tylko brytyjski, bo drgania wynikające z trzęsienia ziemi na rynku Premier League rozniosły się po całej Europie. To co wówczas wydawało się kaprysem bogacza, na dodatek bardzo młodego – Czerwony Romek, jak nazwano go w angielskich tabloidach – był grubo przed 40-tką, okazało się jednak fascynacją na lata. Abramowicz często wywalał z pracy menedżerów, płacił im fortunę w ramach odszkodowań, ale zawsze trzymał się kursu, jaki obrał na początku trasy – chciał, by klub z zachodniego Londynu stał się globalną marką, za wzorzec brał sobie uznane firmy: Manchester United czy Real Madryt. I to mu się udało, bo CFC w 2021 ma w gablotach o 18 trofeów więcej.
Poprzedni sezon i zwolnienie Franka Lamparda to idealny pokaz ambicji nienasyconego sukcesami krezusa ze Wschodu. Zaskakująca wszystkich wolta z zatrudnieniem Thomasa Tuchela okazała się strzałem w dziesiątkę. Paradoks polega na tym, że kiedyś Chelsea potrafiła rządzić w lidze, a marzyła o podboju Europy. Teraz jest na odwrót – ostatnie cztery sezony to gigantyczna wręcz strata do mistrzów: średnio 27 punktów. Obecna kampania, przynajmniej po ósmej kolejce, daje nadzieje, że Tuchel jest w stanie przywrócić porządek także na krajowym podwórku.
Wejścia kolejnych inwestorów z zagranicy ułatwiły Chelsea życie, odwróciły od niej uwagę. Pionierzy zawsze mają bowiem najtrudniej. W tym przypadku nie w kwestii wydawania kasy, ale ogólnego odbioru tej czynności przez całą resztę. Przy okazji wejścia saudyjskiego kapitału do Newcastle możemy obserwować reakcję, wręcz paniczną, reszty stawki. Nawet wśród miliarderów są przecież biedniejsi i bogatsi. Czasem to zazdrość, czasem zwykły strach, że w rywalizacji ktoś od razu stanie na pole position.
Dla fanów Srok taki scenariusz jak w przypadku Chelsea byłby spełnieniem marzeń. Abramowicz uczynił The Blues wielkim klubem, jedynym, który dwukrotnie sięgnął po wszystkie dostępne w Europie trofea. „Chelski” w 2006 roku zapowiedział, że w kolejnych latach nie będzie już wydawał tak dużych pieniędzy na transfery, ale na szczęście dla fanów ze Stamford Bridge słowa nie dotrzymał.
OD DZIURY W SKARPECIE DO MILIARDÓW
Kupcy Manchesteru City mieli już przetarty szlak, gdy przejmowali klub we wrześniu 2008 roku. Pierwszy tytuł mistrzowski przyszedł w 2012 roku. Czekano na niego od 1968 roku i całemu wydarzeniu towarzyszyła ekstremalna wręcz radość, szczególnie, gdy weźmiemy pod uwagę okoliczności. Bramka Sergio Aguero w doliczonym czasie meczu przeciwko QPR, w ostatniej kolejce – wątpliwe, by kiedykolwiek Premier League napisała lepszą puentę sezonu.
Ruchy, jakie wykonywali początkowo ludzie z Abu Dhabi Group, wcale nie przynosiły spektakularnych efektów. Mistrzostwa Anglii nie dał transfer Robinho z Realu Madryt. Początkowo nie było widać wielkiej różnicy, w stosunku do poprzedniego sezonu, a sceptycy uznali zgodnie, że powtórki związku Abramowicza z Chelsea nie będzie. Dziesiąte miejsce w lidze miało być tego żywym dowodem.
Bossowie wykazali się jednak cierpliwością, bo tylko jej nie mogli kupić. Zatrudniali kolejnych piłkarzy, zwolnili Marka Hughesa i zastąpili go Roberto Mancinim. Rozpacz spowodowana brakiem awansu do Ligi Mistrzów była jednak pozytywnym doświadczeniem (świetnie pokazuje tamten sezon dokument „Blue Moon Rising”). Piłkarze mający jedne z najwyższych tygodniówek w lidze zobaczyli bowiem, że nikt nie klęknie przed jedenastką na papierze, potrzebna jest do tego ciężka orka na treningach i zapieprzanie w trakcie meczów.
Długo wyczekiwane mistrzostwo stało się motorem napędowym. Przestano mówić, że Manchester City jest wielki, zaczęto w to wierzyć. Nadszedł półfinał Ligi Mistrzów z Manuelem Pellegrinim za sterami, a potem przepiękna era Pepa Guardioli. Bardzo tłusta – z trzema tytułami w ostatnich czterech sezonach ligowych. Jedenaście poprzednich kampanii to aż 13 trofeów The Citizens. W tym upragniony, ale jednak przegrany finał Champions League.
To oczywiste, że pierwsze tytuły mistrzowskie dla klubu zdobywane były w zupełnie innych okolicznościach. W latach 30. pod wodzą Wilfa Wilda, gdy duża piłka miała niewiele wspólnego z wielkimi pieniędzmi. Albo w latach 60., kiedy triumfy święciła drużyna Joe Mercera.
Fani mieli jednak dość westchnięć do duchów z przeszłości, a świeżo w pamięci spadki z Premier League i występy na poziomie trzeciej ligi (zaledwie osiem lat przed przyjściem szejków). Nial Quinn, który grał w City w latach 90., wyznał kiedyś, że ten klub „jedną, wielką dziurą w skarpecie”. Ale w 2012 roku, gdy ściągano z 38 mln funtów Sergio Aguero, narracja była już inna – Brendan Rodgers, wówczas menedżer Swansea City, wzruszył ramionami: – Kupili jakiegoś gościa droższego niż nasz stadion...
Sheikh Mansour i jego ludzie wydali od 2008 roku blisko 1,5 miliarda na transfery. Pierwszy tytuł, ten okraszony golem Aguero, kosztował ich 351 mln funtów. Czekali niespełna cztery lata.
TRYB EKONOMICZNY W LEICESTER
O ile w przypadku City czy Chelsea nie był istotny balans w wydatkach, wszak na Etihad Stadium do momentu sięgnięcia po mistrzostwo kupiono graczy za 437 mln, a sprzedano za 86 mln, to już np. Liverpool zachowywał się na rynku transferowym inaczej. Co prawda potrzebna była większa cierpliwość, ale do tego akurat fani The Reds zdążyli się przyzwyczaić, przecież tytuł dla ekipy Juergena Kloppa to przerwanie 30-letnich męczarni LFC.
Sukces nadszedł dekadę po wejściu inwestorów z Ameryki, Fenway Sports Group. W październiku 2010 roku kupili oni klub za 300 mln funtów. Do momentu zdobycia mistrzostwa w sezonie 2019-20 na zakup nowych graczy wydano ponad 850 mln funtów, ale szło to w parze z równie skutecznym pozbywaniem się zawodników, tutaj kwota, jaka wpłynęła do księgowych na Anfield, wyniosła 618 mln. Tak więc tytuł „kosztował” 231 mln.
Osobnym i niemożliwym chyba do podrobienia przypadkiem jest Leicester City. Tajscy właściciele weszli do klubu w 2010 roku, inwestując jeszcze wtedy, gdy Lisy grały w Championship. Chyba w najśmielszych marzeniach nie planowali mistrzostwa Anglii za sześć lat. W tym okresie na King Power Stadium przyszli piłkarze o łacznej wartości 80 mln funtów, na dodatek sprzedano zawodników za 14 mln. To zdecydowanie najtańszy tytuł, jeśli mówimy o zagranicznych inwestycjach w erze Premier League. Lisy odniosły wielki sukces, a dodatkowo sprzedano później gwiazdy, Riyada Mahreza do City i N’Golo Kante do Chelsea, zarabiając na nich majątek inwestując w rozwój drużyny. W
Właściciele klubu nawiązali unikalną, jak na dzisiejsze czasy, nić porozumienia z lokalną społecznością, a związek ten scementowała tragiczna śmierć Vichaia Srivaddhanaprabhy, którego helikopter rozbił się, odlatując ze stadionu. Interes przejął syn milionera, Aiywatt, znany w Leicester jako „Top”. Ten przydomek pasuje jak ulał do wszystkiego, co zrobiono w Leicester w ciągu ostatniej dekady.