Pogoń miała trzy lepsze sytuacje niż te, z których Raków zdobywał bramki w bezpośrednim meczu, ale to w Częstochowie patrzą na resztę ligi z perspektywy lidera. Po raz kolejny pokazali charakter, odrabiając straty w trudnym momencie. Zadecydowały trzy zmiany Marka Papszuna w przerwie, konfiguracja zespołu na tryb przetrwania oraz jakość Iviego Lopeza, który już teraz mógłby odebrać statuetkę dla piłkarza sezonu ekstraklasy. Papszun zabrał tę drużynę z trzeciej ligi na szczyt polskiej piłki i 237 meczów później jest o cztery finały od mistrzostwa. Łatwiejszy kalendarz mają w Poznaniu, ale to Raków jest zależny wyłącznie od siebie.
Do końcówki lutego twierdza Szczecin była nie do ruszenia i zwykle przed własną publicznością Pogoń sprawiała najlepsze wrażenie, ale to posypało się wiosną, skoro Portowcy przegrywają u siebie po raz trzeci w ostatnich dwóch miesiącach. Pierwszy był Lech Poznań (0:3), który wbił trójkę w Szczecinie, niedawno zaskoczyła tam Wisła Płock (1:2) prowadzona przez Pavola Staňo, a teraz również Raków (1:2) urządził sobie świętowanie w zachodniopomorskim. Skoro Pogoń nie utrzymała naporu dwóch bezpośrednich rywali w Szczecinie, to zasadnie stała się trzecia w tym fascynującym wyścigu.
GROSIK DO KADRY
Zaczęło się od trafienia 33-letniego Kamila Grosickiego, którego przedwcześnie niektórzy wysyłali na emeryturę czy wyrzucali z drużyny narodowej. Chociaż już nigdy nie będzie tym najlepiej obsługującym Roberta Lewandowskiego jak za czasów Adama Nawałki, to zwyczajnie przy deficycie naturalnych skrzydłowych nie możemy sobie pozwolić na rezygnację ze szczecinianina. Przynajmniej nie w takiej formie. „Grosik” najlepiej pokazał to przy akcji na 1:0, gdy w zasadzie popędził z linii środkowej. Wyczekał na moment sprintu na wolne pole, pokonał błyskawicznie kilkadziesiąt metrów, położył powoływanego do czeskiej kadry Tomasa Petraska i z pomocą rykoszetu, ale pięknie umieścił piłkę w bramce.
Wyglądało to jak Grosicki za najlepszych czasów, ale nie ma w tym przypadku. Taki ma styl, że za każdym razem domaga się piłki. Przy 3 z 4 najgroźniejszych akcji Pogoni był motorem napędowym. Jest zamieszany w najważniejsze wydarzenia na boisku, więc szczecińskie powietrze mu służy, a zdrowie nadal dopisuje. Wiosną jest jednym z najlepszych piłkarzy ekstraklasy, a w kwietniu zapewne odbierze nagrodę MVP miesiąca. Ostatnie cztery jego spotkania to cztery trafienia i dwie wypracowane bramki. Całościowo ma 8 goli i 6 asyst, więc konkretnie rozkręcił się w Pogoni.
Czesław Michniewicz opowiadał, że najbardziej podczas europejskiego tournee zaskoczyło go, że element spajającym wszystkie rozmowy z kadrowiczami było pytanie o Grosickiego. „Trenerze, a Grosik wróci do kadry?” – padało od każdego bardziej doświadczonego reprezentanta Polski. I tu nie chodzi o kolesiostwo, tylko rzeczywiście taka postać przyda się drużynie narodowej z racji osiągnięć, ale również formy. O ile 33-latek utrzyma taką dyspozycję, powinien przyjeżdżać na zgrupowania. Tak jak zakomunikował mu Michniewicz: nie w pierwszoplanowanej roli, bo przecież nawet nie planujemy grać klasycznymi skrzydłowymi, ale w postaci alternatywy na końcówki czy na zmianę systemu gry. Taki Grosicki dzisiaj ma więcej do zaproponowania niż rozgrywający jedno spotkanie od miesiąca Przemysław Płacheta.
REAKCJA W PRZERWIE
Do przerwy Pogoń była groźniejsza i zasadnie prowadziła, bo Raków miał tylko stałe fragmenty gry. Ale wielkość trenera poznaje się po tym, jak potrafi zareagować na sytuację. Dlatego Marek Papszun dokonał w przerwie aż potrójnej zmiany. Na drugą odsłonę nie wyszli Fábio Sturgeon, Szymon Czyż ani Sebastian Musiolik. Reagować na przegraną mieli 21-letni Ben Lederman, 21-letni Wiktor Długosz oraz Vladislavs Gutkovskis. I to łotewski napastnik wyrównał w zasadzie zaraz po wejściu do gry.
Krzywdzące byłoby powiedzieć, że Raków zdobył bramkę z niczego, ale użył najprostszych narzędzi. Świadome, przemyślane, długie zagranie Milana Rundicia i klasa Gutkovskisa, który wkleił się między dwóch stoperów. To, co zrobił później, zasługuje na konkretne pochwały – precyzyjnie przyjął piłkę w powietrzu i natychmiast uderzył z niełatwej pozycji, co zaskoczyło Stipicę. Można śmiać się z powiedzenia „biały Lukaku”, ale Łotysz zrobił to właśnie w jego stylu. Przestraszył rywali swoją potęgą fizyczną, kontrolował niełatwą sytuację w powietrzu, wykończył to z instynktem doskonałego napastnika i w bardzo dobrym tempie. Jeden na dwóch przeciwników, a wycisnął z tej akcji, ile się dało. W taki sposób Raków wrócił do gry, ale pewnie nie byłoby to możliwe, gdyby Papszun nie wymienił narzędzi w ataku.
„Konfiguracja w drugiej połowie była taka – powiem wprost – żeby przetrwać, co nie udało się w pierwszej połowie. Pogoń miała swoje sytuacje i trochę za bardzo poszliśmy na wymianę ciosów, więc tylko o to mogę mieć zastrzeżenia. To jedyny mankament, jaki widziałem. Zawodnicy, którzy weszli, poprawili jakość. Szacunek dla chłopaków, bo 4-5 grało z urazami i mogli sobie odpuścić to spotkanie, więc tym bardziej gratulacje za ten heroizm” –powiedział po meczu trener Rakowa. Sprawdza się stara zasada: najpierw trzeba przetrwać i zabezpieczyć bramkę, żeby później wyprowadzać ciosy.
HISZPAN KANDYDATEM NA MVP LIGI
Gospodarze dalej mieli swoje sytuacje, dalej wydawali się konkretniejsi z przodu, ale decydujące, piękne bramki zdobywała jednak ekipa z Częstochowy. Po raz kolejny kluczowy okazał się Ivi Lopez – autor 17 goli i 6 asyst, czyli lider klasyfikacji kanadyjskiej w tym sezonie. Piłkarz, który trafił do Częstochowy z Levante za darmo, zrobił różnicę indywidualną akcją, gdy położył na ziemię Benedikta Zecha. Widać, że Austriak znacznie lepiej czuje się na środku obrony, niż wysłany alarmowo bliżej prawej strony. Zupełnie inaczej się ustawiał, inaczej krył i miał problem z kontrolą tego sektora. Kończył tak spotkanie w Białymstoku, a teraz znów był desygnowany bliżej prawej strony i Ivi to wykorzystał. W tej akcji pokazał, że technicznie ma wiele do zaoferowania – prawa noga, lewa noga i soczyste uderzenie, co jest jego największym atutem.
Wcześniej Hiszpan też sprawiał zagrożenie przy stałych fragmentach gry, do czego zdążył nas już przyzwyczaić. Dzisiaj jest skuteczniejszym graczem w ekstraklasie niż Mikael Ishak (15 goli) czy Joao Amaral (12) i trzeba mu oddać, że to największy kandydat, aby zostać wybranym zawodnikiem sezonu. Niezależnie, czy Raków skończy jako mistrz, czy będą świętować w Poznaniu – Ivi może się ubiegać o nagrodę. Jakościowo kontynuuje tradycje swoich rodaków w ekstraklasie, bo przecież Carlitos podbijał ligę, tak samo Jorge Felix.
BEZ FILOZOFOWANIA
Z samej gry to Pogoń miała więcej sytuacji, były one lepsze i bardziej klarowne, ale gracze Kosty Runjaicia nie zdołali powiększyć przewagi. Samo utrzymanie w grze Rakowa było najgorszą wiadomością, bo akurat piłkarze Papszuna potrafią być konkretni. Potrafią zamknąć właściwe sektory i wykorzystać każdy wypad pod bramkę rywali – nie potrzebują do tego posiadania piłki ani optycznej przewagi, tylko bezpośredniej gry, co pokazały dwa trafienia Gutkovskisa oraz Iviego Lopeza.
„Dzisiaj piłka nożna pokazała się dla nas z tej brzydkiej strony. Przegrywamy mecz, którego nie powinniśmy przegrać. Mam dosyć jasne spojrzenie, jeśli chodzi o analizę tego meczu. Jak już zaczęliśmy grać, to my byliśmy tą lepszą drużyną, dominowaliśmy na boisku. Ale to nie zawsze liczy się w piłce nożnej. Gutkovskis miał świąteczny strzał, później Ivi pokazał absolutną jakość jako najlepszy piłkarz ekstraklasy. Nie żałuję niczego. Myślę, że nie musimy za dużo filozofować. Byliśmy wyraźnie lepszą drużyną, ale nie wykorzystaliśmy okazji, które mieliśmy, i nie zagraliśmy na zero z tyłu” – mówił Kosta Runjaić, który po sezonie żegna się z Pogonią. I mimo że rozgrywa historyczny sezon dla klubu, kwestia mistrzostwa powoli ucieka mu z rąk. Zgadzali się z nim piłkarze, którzy przyznawali to samo – czuli się lepsi, ale nie wygrali na własne życzenie. Jak to określił Maciej Żurawski: przegrali najważniejszy mecz w sezonie.
POMIMO ZDARZEŃ LOSOWYCH
Trzeba oddać, że Raków ma charakter w tych kluczowych momentach. Wyraźnie punktuje najlepiej w 2022 roku, bo zdobył 27 punktów w porównaniu do 22 Pogoni i 21 Lecha. To inni gubią oczka, a Marek Papszun pokonuje kolejne przeszkody, mimo że jeszcze przed chwilą opowiadał, że jego przeznaczeniem jest gra o czwarte miejsce z Lechią Gdańsk. To Raków jako jedyna drużyna ekstraklasy jest w tym roku niepokonany, a w decydujących starciach z Lechem (1:0) w Poznaniu i Pogonią (2:1) w Szczecinie dźwignął presję. Wrócić na terenie rywala w tak trudnej sytuacji i odrobić straty przy niekorzystnym scenariuszu jest sporą sztuką.
„Tylko my wiemy, jaki ten sezon jest dla nas trudny z powodu różnych zdarzeń losowych. Drużyna się spisała na medal. Mimo naszych kłopotów, przyjechaliśmy grać o zwycięstwo jak zawsze. Graliśmy jak Raków, pokazaliśmy charakter” – tłumaczył po meczu Marek Papszun. Na boisku zobaczyliśmy 4-5 graczy z niedoleczonymi chorobami lub urazami. Do tego strata choćby Patryka Kuna, do którego szatnia zadzwoniła z urodzinowymi życzeniami jeszcze podczas świętowania w szatni. To wszystko wpisuje się w wielkość tego sukcesu.
CZTERY FINAŁY DO KOŃCA
Dzisiaj Raków nie może wymigiwać się od opowieści o mistrzowskim tytule, siedząc na fotelu lidera na cztery kolejki przed końcem. Pogoni nie można jeszcze skreślać, chociaż przed przyjęciem Legii ekstremalnie skomplikowała swoją sytuację. Już nie punktuje na poziomie średnio 2 oczek na mecz, co jeszcze udało się utrzymać jej przeciwnikom. Stąd dzisiaj wszyscy patrzą na Lecha oraz Raków, chociaż cała trójka zdecydowanie odjechała poziomem reszcie ligi. To może być gra do pierwszej skuchy, bo widzimy, że Kolejorz wreszcie złapał regularność i wszedł na wysoki poziom pewności siebie, co widzieliśmy z Górnikiem Łęczna (3:0).
Łatwiejszy kalendarz mają piłkarze Macieja Skorży, bo przyjmą u siebie Stal Mielec, potem pojadą do Gliwic na Piasta i rozegrają derby z Wartą, a na zakończenie sezonu przy Bułgarskiej ugoszczą Zagłębie Lubin. Większa presja jest jednak na Rakowie. Nie tylko dlatego, że to lider z identyczną liczbą punktów jak lechici. Klub z Częstochowy jeszcze w kwietniu przyjmie u siebie grający o utrzymanie Górnik Łęczna – co prawda beniaminek gra o życie i potrzebuje zwycięstw, by myśleć o ratunku, lecz ofensywnie grający Lech rozprawił się z nim bez najmniejszego problemu. W maju czeka ich spotkanie z niegrającą o nic Cracovią, wyjazd do Lubina, gdzie Zagłębie będzie bronić się przed spadkiem, a na koniec mecz z Lechią, która chce przyklepać czwarte miejsce. Wiele wskazuje, że do tego czasu w Gdańsku powinni być pewni pucharów, bo na razie mają 5 punktów przewagi nad Piastem.
Jeśli Raków miałby gdzieś wtopić to najwięcej wskazuje na Lechię pod warunkiem, że nadal będzie bić się o czwarte miejsce gwarantujące wejście do pucharów. Albo w Lubinie, gdzie do samego końca będą drżeć o utrzymanie w walce z Wisłą Kraków, Śląskiem Wrocław czy Stalą Mielec. To będzie fascynujący finisz. Tym bardziej, że Lech i Raków czeka podwójna rywalizacja o wszystko. 2 maja zmierzą się na PGE Narodowym w finale Pucharu Polski, a cztery ostatnie kolejki to będzie korespondencyjna rywalizacja o tytuł. W grze podwójna korona i wydaje się, że już tylko dwóch kandydatów. Jakość i presja na wynik jest po stronie Lecha, ale teraz to Marek Papszun zaczął rozdawać karty.