Posiadali piłkę przez dwie trzecie czasu gry, ale biegali więcej niż rywale. Grali pressingiem, ale unikali zbędnego ryzyka. Monachijczycy pokazali w finale, że nie są drużyną o jednej twarzy. A to coraz częściej warunek niezbędny, by wygrywać.
Futbol przeżywał już fazy triumfów zmasowanej, głębokiej obrony, szalonych ataków, gry na posiadanie piłki, czy szaleńczego pressingu. Kolejny rok z rzędu Ligę Mistrzów wygrał jednak zespół, który potrafi połączyć wszystko. Podobnie zakończyły się ostatnie dwa mundiale. Sam finałowy mecz pokazał, jak bardzo uniwersalne potrafią być dziś drużyny ze ścisłej czołówki. Umiejąc zagrać zupełnie inaczej, niż do tego przyzwyczaiły, dostosowują się do sytuacji.
GŁÓWNA WĄTPLIWOŚĆ
Bayern przebił się przez teoretycznie trudniejszą część drabinki w taki sposób, że właściwie nie powinno być wątpliwości, kto wygra w finale. Gdyby nie jeden detal. Skrajnie ryzykowna taktyka zastosowana w meczach z Barceloną i Olympique Lyon. Mimo przekonujących zwycięstw w obu spotkaniach, każdy, kto je widział, mógł sobie wyobrazić scenariusz, w którym Bayern wpadałby w olbrzymie tarapaty. Hansi Flick uznawał, że ryzyko jest warte świeczki. Bawarczycy, z bardzo agresywnym pressingiem w okolicach pola karnego rywala, zyskiwali więcej, niż tracili, eksponując się na kontrataki i zostawiając niemal połowę boiska bez opieki. Były jednak bardzo poważne powody, by pytać, czy przeciwko drużynie, która nie rozsypie się pod naporem Bayernu tak łatwo, jak obrona Barcelony i w której do kontrataków biegają Kylian Mbappe i Neymar, to aby na pewno dobry pomysł.
PARYSKA DYSCYPLINA
Ani Flick, ani Thomas Tuchel, nie są jednak ideologami, którzy uważają, że jest tylko jeden słuszny sposób gry i wolą nawet rozbić się o ścianę, byle tylko grać na własnych zasadach. PSG, drużyna, która przecież przez większość sezonu dominuje, ma miażdżącą przewagę w posiadaniu piłki i bazuje na ofensywie, pokazało się w finale jako zespół bardzo stabilny w obronie, zamykający drogi podań i zdyscyplinowany taktycznie. Ofensywne gwiazdy nie czekały tylko, aż będą mogły błyszczeć z piłką przy nodze, lecz starały się agresywnie uniemożliwiać rywalom wyprowadzanie piłki od własnej bramki. W efekcie Bawarczycy wykonywali wiele długich podań po przekątnej, które często okazywały się niecelne. Prostopadłego grania przez środek unikali jak ognia, nie chcąc narażać się na kontry.
UNIKANIE RYZYKA
Bayern, który w poprzednich rundach, zwłaszcza przeciwko Barcelonie, pokazywał momentami ułańską fantazję, jakby w ogóle nie przejmując się obroną, zagrał znacznie bezpieczniej. Paryżanie przez cały mecz niemal nie stwarzali sytuacji po kontratakach. Nie było prostopadłych podań, przeszywających linię obrony, jak w poprzednich rundach. Ani prostych strat w środku pola. Thiago, który w poprzednich rundach często zostawał w rozegraniu sam przed stoperami, bo wszyscy pozostali biegli do przodu, był tym razem bardzo dobrze odciążany w rozgrywaniu przez Joshuę Kimmicha, który dyrygował grą z boku obrony. Nikt w zespole Bayernu nie miał piłki przy nodze częściej. Było widać, że żaden z trenerów nie miał zamiaru przejść do historii jako ten, przez którego naiwność i skłonność do ryzyka, zespół przegrał decydujący mecz. Obaj działali wedle zasady, która mówi, że finałów się nie gra, tylko się je wygrywa.
POZORNE SZALEŃSTWO
Trener Bayernu niewątpliwie zaskoczył doborem wyjściowego składu, którego dotychczas w Lizbonie nie zmieniał. Jeśli spodziewano się jakichś roszad, to pojawienia się Benjamina Pavarda na prawej obronie, by lepiej zabezpieczyć się przed sprintami Mbappe oraz przesunięcia Kimmicha, by dać Alcantarze wsparcie w środku pola. Flick wybrał wariant kompletnie nieoczywisty i Ivana Perisicia zastąpił Kingsleyem Comanem. Na papierze ocierało się to o szaleństwo. W drużynie o i tak już wyraźnie zachwianych proporcjach na korzyść gry ofensywnej pojawił się skrzydłowy, który znacznie lepiej atakuje niż broni i jest znacznie mniej zdyscyplinowany w defensywie. A wszystko to na flance, po której biega już Alphonso Davies, czyli jeden z najbardziej ofensywnie grających bocznych obrońców w Europie. Na Angelu Di Marii wymuszało to znacznie mocniejsze niż zwykle angażowanie się w asekurowanie Thilo Kehrera. Niemiec sam przeciwko dwóm rakietom nie miałby szans.
ROZSTRZYGAJĄCY CZYNNIK
Czego nie wiedzieliśmy w momencie odczytania składów: Bayern tego dnia nie miał być niezrównoważoną ofensywną machiną, lecz zespołem, który roztropnie posługuje się piłką, unika strat, a najgroźniejsze ataki przeprowadza przede wszystkim skrzydłami. Do takiej gry lepszy w pojedynkach Coman nadawał się jako ktoś, kto może zrobić różnicę. Francuz podjął pięć prób dryblingów, co było najwyższym wynikiem w drużynie. Oddał trzy strzały, czyli tyle samo, co Robert Lewandowski. Grał nawet bliżej bramki rywala niż polski napastnik. Nie przez cały mecz decyzja o wystawieniu Comana się broniła, ale to zwycięzcy piszą historię. W drugiej połowie zagrania na dalszy słupek dwa razy znalazły Francuza. Raz trafił. I to wystarczyło. Krótko potem na boisko mógł wejść Perisić, by wrócić do lepszego zabezpieczania skrzydeł.
KLUCZOWE EPIZODY
To nie był finał piękny, ofensywny i beztroski, jakiego można się było spodziewać, znając charakterystykę obu drużyn. To był bardzo wyrównany mecz dwóch drużyn, które doskonale zdają sobie sprawę z atutów rywala i w dużej mierze skupiają się na tym, by je neutralizować. Ostatecznie mecze na takim poziomie, przy dwóch tak sprawnych taktycznie trenerach, sprowadzają się do decydujących epizodów. Z perspektywy Bayernu kluczowy był Manuel Neuer, który przeżył kolejny wielki wieczór w karierze, tak zostawiając kilkakrotnie nogę przy interwencjach, że zawsze dawał radę odbić nią piłkę. Kluczowy był sędzia, który akurat w taki sposób zinterpretował nadepnięcie Kimmicha na Mbappe w polu karnym. Kluczowe były centymetry, których zabrakło przy strzale Lewandowskiego w słupek. Kluczowe było wreszcie idealne dogranie Kimmicha na głowę Comana. Każdy z tych epizodów, gdyby potoczył się choć trochę inaczej, mógł wywrócić narrację do góry nogami. Półfinały były demonstracją różnicy klas. Finał był demonstracją tego, jak wyrównany jest futbol na samym szczycie. Jak niewiele oddziela na tym poziomie sukces od porażki.
BAYERN JAK REPREZENTACJA
Reprezentacja Niemiec, przy której pracował Hansi Flick, nie zdobyła mistrzostwa świata, gdy kontrowała najlepiej na świecie (2010), ani mistrzostwa Europy, gdy znakomicie grała atakiem pozycyjnym (2012). Stała się najlepsza dopiero wtedy, gdy nauczyła się łączyć jedno z drugim. Kiedy potrafiła iść na szaloną wymianę ciosów, jak z Algierią, miażdżyć rywala, nie myśląc specjalnie o obronie, jak przeciwko Brazylii, ale też wyczekując na jeden odpowiedni moment, jak przeciwko Francji czy Argentynie. Finał Ligi Mistrzów jako żywo przypominał tamten finał mundialu. Po szaleństwie we wcześniejszej rundzie przyszedł czas na opamiętanie i skupienie na detalach. Bayern wciąż miał fazy, w których atakował bardzo agresywnym pressingiem, ale tym razem, gdy miał do wyboru zagranie ryzykownego podania, zwykle wybierał bezpieczniejszy wariant. Kiedy się jest w finale i widzi się już ustawiony puchar, chyba jeszcze silniej czuje się potencjalną stratę, a nie zysk.
LEWANDOWSKI NA SZCZYCIE
Po gwizdku Lewandowski padł na chwilę na kolana i złapał się za głowę. W przeszłości wielokrotnie Bayernowi brakowało niewiele. Odpadał w półfinałach przez pojedyncze epizody. Drobne momenty, które okazywały się decydujące. Wygranej w Lidze Mistrzów nie da się do końca zaplanować. Lewandowski przechodził jednak w 2014 roku do Monachium nie po to, by coś zaplanować, lecz by zwiększyć prawdopodobieństwo. Jeśli regularnie jest się wśród najlepszych, jeśli rok w rok dochodzi się do najdalszych faz, rośnie szansa, że któregoś dnia wszystko ułoży się idealnie. Lewandowski nie był bohaterem tego finału ani całego turnieju finałowego w Lizbonie, ale jednak nawet wtedy, gdy błyszczeli inni, nikt już nigdy nie powinien już wysunąć argumentu, że zawodzi w najważniejszych meczach. Strzelił gola zarówno w ćwierćfinale, jak i półfinale. W finale doszedł do dwóch znakomitych sytuacji. Nie wykorzystał żadnej, ale przy tym wyniku nie ma to znaczenia. Był arcyważną częścią drużyny, która została najlepsza na świecie. Wyczekiwana wygrana w Lidze Mistrzów dwa dni po 32. urodzinach ostatecznie sprawia, że transfer do Bayernu był wtedy dobrym ruchem, bo pozwolił Lewandowskiemu wejść na sam szczyt. Także europejski.
ZASŁUŻONY TRIUMF
Nawet jeśli w samym meczu finałowym wszystko było na styku, wydaje się, że mowa o triumfie ze wszech miar zasłużonym. Że w formule jednomeczowej, która miała premiować słabsze zespoły i sprzyjać niespodziankom, faktycznie wygrał najlepszy w 2020 roku zespół w Europie. W drodze po puchar Bayern wygrał absolutnie wszystkie mecze. Wielu rywali nie tylko ogrywał, ale wręcz niszczył. Na świetne tory wkroczył jeszcze przed pandemią. Po restarcie piłki grał najefektywniejszą i najskuteczniejszą piłkę w Europie. Bayern zasłużył na ten triumf nie tylko sześcioma latami bezskutecznego kręcenia się po końcowych rundach Ligi Mistrzów, ale przede wszystkim samym przebiegiem tego sezonu. Mieszanka, która spotkała się w tym roku w Monachium, wydaje się idealnie zróżnicowana pod każdym względem. Od umiejętności piłkarskich i charakterów, po kwestie wiekowe. Z jednej strony młodzieńcza werwa Daviesa i świeżość Kimmicha oraz Goretzki. Z drugiej doświadczenie tych, którzy przetrwali od poprzedniego trypletu, czyli Alaby, Neuera, Boatenga czy Muellera. Bayern wkraczał w ten sezon wyśmiewany za porażki na rynku transferowym i dość nieudolne próby wzmocnienia kadry. Na końcu to jednak jego działacze się śmieją. Znów pokazali wszystkim, że nawet jeśli często idą pod prąd i działają zupełnie inaczej niż inni, zwykle to oni mają rację.