W meczu z Polską Hiszpanie popełnili więcej fauli, niż w jakimkolwiek spotkaniu pod wodzą Luisa Enrique. Nie mogąc wyjść spod pressingu podaniami, ale nie chcąc wybijać na oślep, Polacy próbowali zdobywać przestrzeń dryblingami. Kupowali w ten sposób cenne sekundy odpoczynku dla obrony i dbali, by mecz był jak najmniej płynny. Ostatecznie remis udało im się osiągnąć trochę inaczej niż zwykle przeciw silniejszym rywalom.
Kiedy Gerard Moreno podbiegał do rzutu karnego, Bartosz Bereszyński stał za linią szesnastki, mając ręce złożone do modlitwy. Skupił się na niej nawet mocniej niż na pilnowaniu ruszającego obok niego do dobitki Alvaro Moraty. Skończyło się szczęśliwie. Ale Paulo Sousa od początku nie miał zamiaru w tym meczu bazować wyłącznie na interwencjach przewrotnych bogów futbolu. By wywieźć z Hiszpanii punkt utrzymujący Polaków w turnieju, potrzebował oczywiście szczęścia. To nieodzowne, gdy różnica umiejętności między drużynami jest tak duża. Lecz portugalski trener postarał się, by jak najrzadziej musieć się zdawać po prostu na ślepy traf.
Kiedy selekcjonera zagadywano przed meczem, czy sposób, w jaki Szwecja wywiozła z Sewilli bezbramkowy remis, jest dla niego inspiracją, w grzeczny i wymijający sposób sugerował, że nie, bo jego pomysł jest inny. Szwedzi już od kilku lat specjalizują się w grze w głębokiej defensywie i dobrze się czują, okopując się we własnym polu karnym. To zawsze była również polska droga, by od czasu do czasu osiągnąć jakiś dobry wynik w starciu z silniejszym rywalem, czy to z Anglią w zamierzchłych czasach, czy to z Niemcami na Stadionie Narodowym siedem lat temu. Tak też próbował urywać punkty lepszym rywalom Jerzy Brzęczek. Z jakichś jednak powodów akurat obecnemu polskiemu zespołowi takie granie nie leży. Im głębiej cofa się we własne pole karne, tym więcej ma problemów. I tym większe trudności, by wyprowadzać kontrataki. Wszystkie dobre fragmenty z czasów Sousy wiązały się z wyższym i odważniejszym podejściem do przeciwnika. Selekcjoner postanowił o takie momenty powalczyć także w meczu, w którym wydawało się, że nie będzie ich w ogóle.
CO PO PRZECHWYCIE
Już wyjściowy skład sugerował, że Sousa próbuje właśnie na żywym organizmie przeprowadzać zmianę kulturową, o której mówi. Ma ona polegać na tym, by w starciach z lepszym przeciwnikiem nie czekać tylko na ścięcie. Jedenastka, którą wybrał, mówiła, że Portugalczyk chce w Sewilli strzelić przynajmniej jednego gola. Robertowi Lewandowskiemu dołożył wsparcie w postaci Karola Świderskiego. Tymoteusza Puchacza, który po wejściu ze Słowacją wykazał się brakiem kompleksów w grze ofensywnej, posłał od pierwszej minuty. Pozostawił też na boisku Kamila Jóźwiaka, nie zastępując go zawodnikiem o charakterystyce stricte ofensywnej. Sousa nie myślał tylko o tym, jak w Hiszpanii nie stracić gola, lecz także o tym, co zrobić z piłką, jeśli od czasu do czasu uda się nam ją przejąć.
OBIECUJĄCY START
Polacy tym razem nie grali płynnym, hybrydowym ustawieniem, lecz typową trójką obrońców, jak było w marcu na Wembley przeciwko Anglii. To oznaczało, że Jóźwiak nie ustawiał się po stracie piłki przed Bartoszem Bereszyńskim, lecz obok niego, zrównując się z resztą linii defensywnej. Podobnie jak w poprzednich spotkaniach, Polacy zaczęli bardzo wysoko i odważnie, zakładając pressing głęboko na połowie rywala. I od razu przekonując się, że Hiszpania nie jest wcale drużyną z innego świata, bo gospodarzom sprawiało problem wyprowadzanie akcji przy tak agresywnym doskoku i pierwsza faza meczu przebiegła dla Polaków bez zmartwień.
Niestety, podobnie jak w poprzednich meczach, oddanie inicjatywy i porzucenie wysokiego pressingu miało dla Polaków fatalne skutki, potwierdzając, dlaczego Sousa tak bardzo starał się odsunąć grę od własnego pola karnego. Bazując wyłącznie na obronie własnego pola karnego, jego drużyna nie przetrwałaby 90 minut. Zespół, który w ataku na połowie przeciwnika był aktywny i agresywny, zabierając rywalom przestrzeń, cofnąwszy się po dziesięciu minutach, zaczął nagle być całkowicie bierny. Linia obrony wchodziła głęboko we własne pole karne. Trzyosobowa linia pomocy – w fazie defensywnej Piotr Zieliński cofał się między Mateusza Klicha i Jakuba Modera, wypychając ich na boki – niemal zlewała się z defensywą. O ile jeszcze całkiem nieźle wyglądało przesuwanie się Polaków od prawej do lewej strony i z powrotem, o tyle skracanie przestrzeni w osi pionowej, czyli między atakiem a obroną, wyglądało kiepsko. W okolicach linii pola karnego grupował się ośmioosobowy polski blok, a kilkadziesiąt metrów od niego, przy połowie boiska, biegało dwóch ustawionych za sobą napastników.
SCHODZĄCY NAPASTNICY
Gra Hiszpanów przypominała koszykówkę, w której pod koszem jest narysowana tzw. Trumna, czyli przestrzeń, w której nie można bezczynnie stać, lecz jedynie przez nią przebiegać. Trójka napastników była ustawiona bardzo szeroko, po stracie błyskawicznie zakładając pressing na naszej wyprowadzającej piłkę trójce obrońców. Zdecydowaną większość akcji rywale starali się rozgrywać na skrzydłach, gdzie z racji samego ustawienia mieli przewagę liczebną. Do zewnętrznych korytarzy schodzili napastnik, wysoko grający boczny obrońca oraz jeden ze środkowych pomocników, co umożliwiało im szybkie wymiany piłki i dynamiczne wbiegnięcia do środka.
WYCIĄGANI POMOCNICY
Polacy mieli problem z tym, jak się przed tym bronić. Z racji ustawienia mieli na skrzydłach tylko po jednym zawodniku. Stoperzy nie mogli dawać się wyciągać tak blisko linii bocznej, bo zostawialiby opuszczony środek. Pomoc wahadłowym mieli dawać środkowi pomocnicy Mateusz Klich i Jakub Moder, ale ich gra tak blisko boku bardzo często zostawiała środek drugiej linii nieobsadzony. Nawet gdy jednak Polacy odpowiednio szybko się przesunęli, problemem był brak odpowiedniego doskoku. Zawodnicy zbyt późno wyskakiwali z linii obrony do rywala prowadzącego piłkę, przez co Hiszpanie bardzo często mieli w tej fazie sporą swobodę w okolicach pola karnego. To w kwadransie takiej głębokiej obrony Polacy stracili pierwszego gola, po tym, jak Bartosz Bereszyński złamał linię spalonego.
KLUCZOWY BERESZYŃSKI
Nie tylko ze względu na udział w tej akcji Bereszyński był sobotniego wieczoru kluczową postacią w polskiej drużynie. To przez jego prawą stronę Polacy najczęściej starali się wyprowadzać piłkę. Przeprowadzili tamtędy ponad połowę wszystkich ataków. Półprawy stoper miał najwięcej kontaktów z piłką z polskiej drużyny i wykonał najwięcej podań. Wyprowadzenie funkcjonowało jednak słabo. Zawodnik Sampdorii zakończył mecz z ledwie 52% celnością podań, co na tym poziomie jest rzadko spotykanym wynikiem. Problemy z piłką przy nodze obrońca rekompensował jednak w grze destrukcyjnej. Z pięcioma odbiorami i pięcioma przechwytami był liderem obu klasyfikacji. W zdecydowanej większości sytuacji to, co zepsuł podaniem, dawał więc radę naprawiać.
MAŁE ZWYCIĘSTWA
Pomijając fazy, gdy podchodzili do rywali wyżej, Polacy mieli olbrzymie problemy z wychodzeniem spod pressingu. Małymi zwycięstwami, które można by świętować w kółeczku, jak siatkarze celebrują każdy punkt, były w tym meczu te drobne sytuacje, w których Polakom udawało się po odbiorze wyjść z piłką z własnej połowy. Zazwyczaj nie działo się to dzięki podaniom, bo Polacy mieli olbrzymi problem z wykonaniem celnego pierwszego zagrania po odbiorze. Jedynie Piotr Zieliński, który z 21 celnymi podaniami był pod tym względem liderem drużyny, nie miał problemów z odpowiednio szybkim znalezieniem piłką partnera. W trudnych chwilach niespodziewanie ratowały nas jednak dryblingi.
RATUNEK W DRYBLINGACH
Jeśli Sousa po meczu mówi, że widział zespół odważny i ambitny, widać to było właśnie w wejściach w pojedynki. Większość dryblingów odbywała się tuż po odbiorach – zawodnik po przejęciu piłki, zamiast szukać podania, po prostu ruszał przed siebie, zdobywając przestrzeń. Ekstremalnym tego przykładem był wypad Roberta Lewandowskiego, który z własnego pola karnego pognał przez kilkadziesiąt metrów na połowę rywali, ale najczęściej takie akcje wykonywał Moder, a po wejściu z ławki dołączył do niego także Kacper Kozłowski, na którym żadnego wrażenia nie robiło, że został najmłodszym debiutantem w historii mistrzostw Europy. Pod względem liczby dryblingów dorównał mu jedynie Puchacz. Tyle że 17-latek z Pogoni grał przez ledwie 35 minut.
WYGRYWANE RZUTY WOLNE
Drugim ratunkiem przy wyjściu spod pressingu były zagrania do Lewandowskiego, który właśnie w tych momentach, gdy był tyłem do bramki, objawiał się jako lider. Albo utrzymywał się przy piłce, albo wygrywał rzuty wolne (najczęściej faulowany zawodnik na boisku). W całym meczu Hiszpanie faulowali aż szesnaście razy, co nie zdarzyło im się dotąd ani razu za czasów Luisa Enrique. Ostatni raz wykonali więcej nieczystych zagrań w marcu 2018 roku przeciwko Argentynie. Krótkie momenty, w których bardzo dobrze grający Kamil Glik (11 wybić piłki z własnego pola karnego) mógł złapać głębszy oddech, zawdzięcza inteligentnej grze Lewandowskiego przeciwko stoperom. Tak grając, Polacy mogli próbować jakoś przetrwać trudne momenty, ale do wywiezienia remisu potrzebne było odrzucenie Hiszpanów od własnego pola karnego na dłużej niż tylko pierwsze dziesięć minut.
POWRÓT DO MECZU
Nauczeni doświadczeniami z wcześniejszych meczów Sousy mogliśmy liczyć na to, że do przerwy dotrwamy z tylko jedną bramką straty, a w kwadransie po przerwie, który zwykle ta drużyna rozgrywa intensywnie, uda się strzelić gola. Postęp (zwłaszcza mentalny) w porównaniu do meczu ze Słowacją dało się jednak odczuć po tym, że drużyna nie musiała czekać na zejście do szatni, by pewne rzeczy poprawić z poziomu boiska. Udało się jej powrócić do meczu i po zbyt długim okresie głębokiej obrony, pod koniec pierwszej połowy znów zaatakowała wyżej. Omal nie została za to nagrodzona po podwójnej szansie Świderskiego i Lewandowskiego. Można było myśleć, że kto zamierza coś wywieźć z Sewilli, musi takie okazje wykorzystać.
Na szczęście Polakom udało się wykreować po przerwie jeszcze jedną szansę i tym razem ją wykorzystać. Po raz kolejny potwierdziło się, że ten zespół ma problem z prowadzeniem szybkich ataków z własnej połowy, ale gdy drogę do bramki ma krótką, potrafi być groźny. Także z ataku pozycyjnego. Kluczowe dla trafienia było inteligentne uwolnienie się Modera spod presji dwóch graczy i dynamizujące akcję dogranie na skrzydło do Jóźwiaka. Chwilę później pomocnik Brighton mógł błyskawicznie zostać antybohaterem. Ale tym razem Bereszyński i pozostali wyprosili szczęście.
BRAMKARZ BEZ POMNIKA
Rozpoczęła się faza meczu, w której Polacy mieli już czego bronić, jednak wiedzieli, że cofnięcie się to najprostsza droga, by to stracić. Dawali się spychać do dramatycznej obrony, która bardziej przypominała ujęcia z rugby niż z futbolu. Dopuścili do jednej znakomitej sytuacji, w której Szczęsny musiał ofiarnie interweniować. Jednak remis udało się osiągnąć po meczu, w którym bramkarz wcale nie postawił sobie jakiegoś pomnika. Zagrał dobrze, w tej jednej sytuacji wydatnie pomógł, jednak nie będziemy po latach mówić, że to człowiek, który zatrzymał Hiszpanię. Jego najbardziej spektakularnym meczem w kadrze wciąż pozostaje ten z Niemcami sprzed siedmiu lat. Wynik goli oczekiwanych po sytuacjach stworzonych z gry (czyli bez uwzględnienia rzutu karnego) to 1,8 do 1,1. Bywały już na tych mistrzostwach mecze, w których zespoły musiały się bronić bardziej rozpaczliwie niż Polacy.
DWIE PIECZENIE
Do ideału było oczywiście daleko. Nie możemy popaść w zbiorową pułapkę mitologizowania tego meczu. Tak, jak nie wszystko w meczu ze Słowacją było beznadziejne, tak w tym wiele rzeczy jeszcze nie funkcjonowało. Remis z Hiszpanią nie oznacza, że ze Szwecją będzie już z górki. Oznacza jednak, że mistrzostwa Europy wciąż dla nas trwają. A piłkarze przekonali się, że są inne sposoby gry o punkty na terenie silniejszego rywala, niż tylko ustawienie się we własnym polu karnym i proszenie o najniższy wymiar kary. Wydawało się, że zmiana kulturowa, którą próbuje przeprowadzić Sousa, będzie się wiązała z jednoczesnym zaprzepaszczeniem Euro, co byłoby niedopuszczalne. Jednak od wieczoru w Sewilli jest nadzieja, że Portugalczykowi jednak uda się upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.