Ironista, fatalista, publicysta. To ostatnie oczywiście w odniesieniu do jego twórczości, bo Adam McKay ocenia współczesne społeczeństwo poprzez swoje filmy. I nie ma o nas dobrego zdania.
Wychodzi na to, że McKay nakręcił najbardziej komentowaną premierę przełomu 2021 i 2022 roku. Może i nowe przygody Spider-Mana rozbijają box office'y całego świata, ale od paru tygodni widzowie mówią tylko o Nie patrz w górę. Jego twórcy udało się idealnie trafić w samo epicentrum globalnego dyskursu o spiskach, fake newsach i tym, czy ktoś nami właściwie steruje, czy niekoniecznie. Oraz, oczywiście, nieuchronnym końcu świata. Wydaje się, jakby scenariusz powstał chwilę temu i był inspirowany tym, co dzieje się tu i teraz, tymczasem McKay napisał go jeszcze w roku 2019. Przysięgam, nie chciałem, żeby „Nie patrz w górę” było tak aktualne – mówił w rozmowie z Vanity Fair. Ale od razu dodał, że cieszy go tak wielka popularność filmu, bo dokładnie o to mu chodziło – by jak najwięcej ludzi poznało nasz problem. Nasz, w sensie społeczeństwa u progu katastrofy klimatycznej, które nie wie, w co ma wierzyć, więc dla pewności nie wierzy w nic.
Ciekawe, że filmowiec z tak publicystycznym skrętem zaczynał od głupich komedii... Stop. Po czasie widać, że one nie były głupie. Po prostu McKay przyjął niepoważną konwencję, by przemycić wątki zupełnie na serio.
Czekając na sobotę
Jego życiowa droga wiodła od Filadelfii, gdzie wychowywał się w ledwie wiążącej koniec z końcem rodzinie, przez Chicago – tam wsiąkł w lokalne środowisko komediowe – Nowy Jork, aż pod palmy Los Angeles. Ale najważniejszym etapem był ten drugi, chicagowski. W Wietrznym Mieście dołączył do teatralnej trupy Second City, zajmującej się skeczami improwizowanymi. Czasami absurdalnymi, jak wtedy, gdy Adam McKay zaprosił widzów na swoje... samobójstwo, po czym stanął na piątym piętrze budynku i zrzucił na chodnik manekina, ubranego zupełnie jak on sam, czasami skrzącymi się intelektualnym żartem – na przykład wcielając się w słynnego filozofa Noama Chomsky'ego, nauczającego małe dzieci. Publiczność odbierała je ciepło – ku zaskoczeniu samego McKaya, który był pewien, że to zbyt dziwaczny humor jak na gusta przeciętnego mieszkańca Chicago.
Dysponował już mocnym komediowym CV, które pomogło mu otworzyć drzwi do miejsca, o którym marzy każdy komik. Drzwi do Saturday Night Live, gdzie Adam McKay pracował jako główny scenarzysta od 1995 do 2001 roku. Co ciekawe, trafił do ekipy w tym samym tygodniu co aktor Will Ferrell – ich drogi miały później mocno się przeciąć. Ale wtedy McKay pisał, pisał, pisał. Po latach wspomina, że jego rekordem było 25 godzin ciągiem przy komputerze, bez snu i jedzenia. Nie chodziło o to, że dyrekcja wymagała od niego tytanicznej pracy – po prostu tak dobrze mu się pracowało. Przez to musieli ograniczyć mi liczbę tekstów – śmiał się. To przy pracy dla SNL wyrobił sobie cięty, ironiczny żart oraz umiejętność zwięzłego skomentowania aktualnych wydarzeń. Zwłaszcza ta druga cecha przydała mu się w reżyserskiej karierze. Która wystartowała w 2004 roku, już po odejściu z Saturday Night Live. Anchorman, Ricky Bobby – demon prędkości, Bracia przyrodni i Policja zastępcza – Adam McKay i Will Ferrell, z którym założył firmę produkcyjną Gary Sanchez Productions, wypuszczali film co dwa lata. Wówczas odbierane jako luźne komedie pod piwo i sobotni wieczór. Tymczasem już debiutancki Anchorman, opowiadający o gwieździe telewizji z San Diego, który musi walczyć o pozycję z bardzo uzdolnioną koleżanką, wykpiwał wszechobecny maczyzm, zakładający, że to mężczyźni – a właściwie biali mężczyźni – mogą dożywotnio pełnić co ważniejsze stanowiska. W postaci odklejonego boomera Rona Burgundy doszukiwano się aluzji do George'a W. Busha, w którego zresztą Ferrell wcielał się na planie Saturday Night Live.
Kiedy Margot Robbie tłumaczy ci zawiłości ekonomii
Ale nowa dekada była czasem, w którym amerykańska komedia musiała zostać przewartościowana. Gdy za sprawą Donalda Trumpa rzeczy, których nikt by nie przepuścił w Saturday Night Live, bo byłyby zbyt niedorzeczne, zaczęły naprawdę dziać się w Białym Domu, McKay zaczął zastanawiać się nad tym, co dalej. Pokiereszowana kryzysem z 2008 roku Ameryka chybotała się w posadach. Ludzie tracili pracę i pieniądze, władza wydawała się nie ogarniać tego chaosu. Reżyser czuł, że musi to skomentować, ale jak to zrobić? Przecież był tylko komikiem.
Dlatego zdecydował, że będzie kręcić na poważnie, ale w sumie to z dystansem. Wygrał już pierwszym tytułem. Opowiadający o przyczynach kryzysu finansowego z lat 2007-2008 Big Short odniósł ogromny sukces komercyjny i artystyczny, którego zwieńczeniem był Oscar dla Adama McKaya za najlepszy scenariusz adaptowany. Reżyser połączył w nim memiczno-humorystyczną retorykę z poważną, ekonomiczną historią. I niczym wprawny nauczyciel postanowił, że przybliży nawet tym najmniej wtajemniczonym widzom meandry krachu tak, by jak najwięcej z niego zrozumieli. Stąd fantastyczne epizody – jak ten z udziałem Margot Robbie, która leżąc w wannie opowiada o papierach wartościowych zabezpieczanych hipotekami. Zbudowany na szybko zmontowanych, błyskotliwych scenkach Big Short pokazał światu kina, że tak można opowiadać, mając w rękach tradycyjne narzędzia – jak kamerę czy scenariusz – a w głowie stricte nowoczesną narrację. Obok Spring Breakers Big Short był jednym z najbardziej internetowych filmów dekady. I nie chodzi o użycie sieci jako jednego z elementów scenariusza (przypominają się te wszystkie horrory, których akcja dzieje się na Skype czy Zoomie), a podstawową konstrukcję. Oglądając Big Short widz czuł się, jakby scrollował swój feed na Facebooku, podobnie jak oglądanie Spring Breakers przypominało surfowanie po Tumblrze. Aż dziw, że tak niewielu twórców podchwyciło ten rodzaj opowiadania.
Do realizacji Vice McKay przystępował zatem nie jako śmieszek z Saturday Night Live, ale nowa nadzieja amerykańskiego scenariopisarstwa. I chyba lekko przegrał, właśnie przez wielkie oczekiwania publiki. Filmowej historii Dicka Cheneya, wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych w latach 2001–2009, zabrakło świeżości Big Short, choć przecież oba filmy mówiły o upadku wartości; ten pierwszy – w świecie finansjery, drugi – w uniwersum wielkiej polityki. McKay dwoił się i troił, żeby wyszło jak najbardziej efektownie (napisy końcowe w środku filmu tylko po to, żeby oddzielić historię bajkową od rzeczywistej), ale konkluzja była zaskakująco prosta: politycy myślą tylko o sobie, mając w dupie obywateli. Po czasie sam przyznał, że postać Dicka Cheneya była dla niego wyjątkowo trudna do sportretowania. Ten facet jest tak skryty, tak trudny do przeniknięcia. Wykonaliśmy tyle pracy. Zatrudniliśmy własnych dziennikarzy. I dalej czułem, że mało o nim wiem – opowiadał dziennikarzowi GQ.
Można panikować
To był rok 2018. Ten sam, w którym McKay poznał raport ONZ, gdzie naukowcy zastanawiali się nad postępującymi zmianami klimatycznymi. Nie mogłem spać przez dwie noce po tym, jak to przeczytałem. Pomyślałem: hej, musimy się tym zająć, to się dzieje teraz. Nie za 80 lat – teraz. Pomógł mu David Sirota, byłī członek sztabu wyborczego Berniego Sandersa, który podsunął mu pomysł pędzącej w stronę Ziemi komety jako alegorii tego, czym może być katastrofa klimatyczna. Kiedy rozpoczęli realizację Nie patrz w górę, wybuchła pandemia, a teorie spiskowe rozlały się jak sieć długa i szeroka. Stąd wątki dezinformacji, obecne na ekranie. Wolałbym pisać takie komedie, jakie robiłem kilkanaście lat temu. Ale w tym momencie trzeba opowiadać historie o tym, co dzieje się za oknem. Ten film bierze się z tego, co dzieje się z naszą zagadkową bezczynnością w sprawie klimatu. Ludzie są jak widownia, która siedzi i po prostu patrzy. Zakłada, że ktoś to rozgryzie, że są dorośli, którzy to zrobią. I zapominamy, że tak naprawdę potrzeba naszej pracy, żeby coś zmienić – mówił McKay dla GQ.
Reżyser nie ukrywa, że boleje nad kondycją dyskusji publicznej. Czy właściwie jej brakiem, chyba że obrzucanie się wyzwiskami w sieci uznamy za część dyskursu. Równocześnie nie chce wydawać radykalnych ocen, stawać po jednej stronie bez zrozumienia oponentów. Takim rodzajem poznania nieznanego jest dokument Q: Into the Storm, którego Adam McKay jest współproducentem. Nakręcony dla HBO sześcioodcinkowy serial przybliża widzom działalność anonimowej grupy QAnon, mającej rzekomo dostęp do tajnych dokumentów Stanów Zjednoczonych. Przez jednych uznawani za rewolucjonistów w imię wolności, przez innych – za niebezpiecznych ludzi z terrorystycznymi inklinacjami. Wiele osób kwituje działalność QAnon: spójrz na tych idiotów! Tymczasem masa Amerykanów cierpi. Żyją od wypłaty do wypłaty, jeśli w ogóle ją mają. Nie wiedzą, kogo za to obwiniać, więc dlaczego nie mieliby uwierzyć temu, co mówią członkowie QAnon? Nie mówię, że ludzie są frajerami. Mówię: co jest z ignorowaniem tego gigantycznego rozstrzału społecznego w USA? To nie do przyjęcia – wyjaśniał w New York Times.
I on, i jego nowy film stali się ważnym elementem tej publicznej dyskusji. I niezależnie od tego, czy Nie patrz w górę (nasza recenzja tutaj) jest oceniane jako najważniejszy film roku, czy jako nieśmieszny kabareton, McKayowi nie można odmówić tego, że udało mu się wstrząsnąć widzami, powiedzieć coś ważnego o ludziach 2022 roku. A przecież mówimy o produkcji, w której bezustannie pocący się Leonardo DiCaprio przekonuje świat, że za chwilę uderzy w nas kometa.