Jak UMC Records, kuźnia hip-hopolo, zamieniła się w My Music, giganta branży (REPORTAŻ, część 3)

Zobacz również:Musical sci-fi. Kulisy trasy „Psycho Relations” Quebonafide (ROZMOWY)
UMC cz3 ART.jpg

Czyli o tym, jak z najbardziej nielubianej wytwórni stać się największym polskim labelem ze stuprocentowo krajowym kapitałem.

To jest trzecia część reportażu o historii UMC Records. Pierwszą, opowiadającą o latach 1995-2002 znajdziecie tutaj, drugą – lata 2003-2006 tutaj.

Jesień 2011. Z okazji dziesięciolecia działalności wydawniczej Remik Łupicki wysyła list do redakcji serwisu cgm.pl. List, jak na standardy ludzi łączących biznes z muzyką, wyjątkowo szczery. Nie ma co ukrywać. Brand UMC był zniszczony, siadło na nas całe polskie społeczeństwo hip-hop. Nasi artyści przeżywali bardzo zły czas. Do dziś odbija się to szerokim echem. Mezo, Doniu można powiedzieć – zaczynają dziś od początku. I tak w 2006 roku otworzyliśmy My Music, do którego aportem wnieśliśmy spółkę UMC. Moja koncepcja na firmę była prosta – pod brandem My Music wydajemy wszystko, co mi się podoba. Czy to pop, czy rap, czy muzyka klubowa. I tak się stało – to jeden z fragmentów.

Remik: Dokładnie tak było. Ja mam umysł muzyczny średniej krajowej (śmiech). Co to znaczy? Biznesowo dobry. Nie umiem ocenić, czy to coś wspaniałego, ale umiem ocenić, czy to się ludziom spodoba. Bo jak mi się spodoba, to może być przebój. Zakładając My Music chciałem pokazać, że możemy robić wszystko. Że jesteśmy taką firmą, która jest w stanie wydać płyty z muzyką dla dzieci, z jazzem, serii „& The City” poszło chyba z pół miliona egzemplarzy – z popem, muzyką klubową, taką jak Kalwi i Remi czy Robert M. I rapem, bo przecież My Music podpisywało także raperów. Na przykład Eldo, gość z absolutnego topu. Na Eska Music Awards powiedziałem znajomemu, że patrz, tam siedzi Eldoka, nikt go nie poznaje, a on wykręca rewelacyjne liczby.

Czas wielkiej smuty

Ale po 2005 roku polski rap zaczął słabnąć. Pierwsza fala masowej popularności gatunku opadła, na drugą – o wiele większą – trzeba było poczekać dopiero do następnej dekady. Przy krajowych wykonawcach pozostali ich fani, a niedzielni słuchacze znudzili się rapem.

Mam prywatną teorię spiskową – mówi Jacek Adamkiewicz, poznański dziennikarz rapowy, współpracujący z serwisem poznanskirap.com. Za przesilenie po roku 2005 może w jakimś stopniu odpowiadać wytwórnia UMC Records. W „Antologii polskiego rapu” CNE pisał o tym, że w tamtych czasach była wielka smuta. Do tej pory wszystko rosło, a potem stanęło. Dopiero rok 2008 to Szpadyzor, Alkopoligamia, StoproRap. Z podziemia wychodzili W.E.N.A., VNM, Te-Tris. Przedtem ludzi wkurzyło to upopowienie rapu, za które odpowiadali ludzie z UMC. Dlatego się od niego odwrócili. Zresztą poznańska scena też im cisnęła, chociażby Paluch miał numer „B.O.R.”, gdzie rapował: „Kill, kill, kill UMC”. Ziarno zostało odsiane, nikt nie próbował drugi raz czegoś takiego zrobić.

Do zespołu My Music dołączył wówczas Maciej Czysz, początkowo na stanowisko wiceprezesa, by w 2008 roku awansować na fotel prezesa, na którym zasiada do dziś. Firma rosła błyskawicznie. Według badań Nielsen Music Control w roku 2008 miała już 11% udziałów w polskim rynku muzycznym. Zyskała też opinię wytwórni, w której można szybko się wybić.

Czysz: Oni powstali jako grupa z podwórka, wszyscy się znali. Każdy z nich szukał drogi biznesowej. Od początku UMC nie było stricte wydawcą, a nadal wszyscy postrzegają ich – także po zmianie na My Music – jako wydawcę. A przecież to nie oni stworzyli i wymyślili Gosię Andrzejewicz czy Roberta M. Oni sami się wymyślili, a My Music tylko im pomogło.

Remik: Zmiana UMC na My Music wiązała się z większą profesjonalizacją. Ja dopiero wtedy zacząłem budować firmę od strony struktury. Przedtem była na tatę, na wspólnika... Byłem ziomkiem, nie wydawcą. To się zmieniło, gdy dołączył do nas Maciej, który miał pojęcie o zarządzaniu. Uporządkowanie logistyki i struktury to jego zasługi.

Wydawali dużo. Bardzo dużo. W pierwszym etapie działalności ich największymi gwiazdami byli Gosia Andrzejewicz, Kalwi i Remi, Robert M. czy Verba, potem doszli m.in Jula i Dawid Kwiatkowski. Pod ich skrzydła trafiali też raperzy – obok wspomnianego Eldo także Abradab, Red i Spinache czy B.O.K. Ale była także stara gwardia UMC: Mezo, Doniu czy Pięć Dwa nie zmienili barw. Niektórzy, jak Liber, wydając w My Music poszli w zupełnie inne rejony artystyczne.

Kostaszuk: Kiedyś Liber mówi mi: wiesz, moja dziewczyna też chce nagrać płytę. Posłuchasz? Posłuchałem i umówiłem się z nią na wywiad. Okazało się, że pierwszy w jej karierze. Zacząłem pytać o różne rzeczy, zwróciłem uwagę na to, że ona i śpiewa, i komponuje, i wykonuje partie instrumentalne – po czym przy drugim albo trzecim pytaniu nagle się rozpłakała. Myślę: co jest grane? Poczekałem aż się uspokoi, spróbowaliśmy po raz kolejny, ale nic z tego nie wyszło. Powiedziała: wiesz, właśnie mam ciężki egzamin w szkole muzycznej i po prostu nie daję rady psychicznie. Umówmy się innym razem. Przy drugim spotkaniu już była gwiazdą My Music.

Chodzi o Sylwię Grzeszczak, która w 2008 roku wydała z Liberem album Ona i on. To z niego pochodzi singiel Co z nami będzie, jeden z największych hitów pierwszych lat działalności My Music.

Liber: Zawsze ciągnęło mnie do muzyki popularnej i składania słów – marzyłem, żeby być jak Jacek Cygan. Napisać parę piosenek. I spełniło się to, najpierw płytą z Sylwią, potem tworzeniem dla innych. Zacząłem pracować przy popie – uważam to za sukces i spełnienie.

Starsze rodzeństwo Ekipy

Kolejnym ważnym etapem w działalności My Music był rok 2014. Po wielu latach współpracowania z majorsami firma zdecydowała się założyć własną dystrybucję, stając się i wydawcą, i dystrybutorem muzyki. Również wtedy My Music powołało do życia markę Young Stars. Impulsem był wielki sukces Dawida Kwiatkowskiego. Łupicki zrozumiał, że sektor muzyki dla nastolatków jest w dużej mierze nieodkryty. I że wystarczy trochę poszukać, by wynaleźć inne młode gwiazdy. Początkowo pod nazwą Young Stars miał odbywać się festiwal, ale jego frekwencyjny sukces sprawił, że postanowiono pójść szerzej. Ledwie rok później platforma skupiała w sobie zarówno festiwal, jak i cykle koncertów, wakacyjne campy, grupy taneczne, radio oraz... gazetę.

Remik: Można powiedzieć, że Young Stars trochę przetarli szlaki Ekipie. My to robiliśmy wcześniej! Może nie z aż takim rozmachem, ale robiliśmy. Byliśmy po prostu w innym miejscu i o innym czasie. I był to produkt stricte muzyczny, chociaż pod niektórymi względami podobny. Są lody Ekipy, a my mieliśmy napój Frugo Young Stars.

Ale dziś stawiają na MUGO. Najmłodsze dziecko wytwórni – i to dziecko, w którego rozwój włożyli najwięcej. Na swoim Instagramie Łupicki przyznał, że łączny koszt inwestycji wyniósł ponad 6 milionów złotych. O co chodzi? MUGO to platforma, będąca wirtualnym wydawcą. Artyści, zwłaszcza ci początkujący, podpisują umowy online i umieszczają na MUGO swoje utwory. Serwis pomaga im w dotarciu do jak najszerszej grupy odbiorców poprzez umieszczanie ich na wiodących serwisach streamingowych, pomoc marketingową i promocyjną oraz wsparcie dystrybucyjne. Artyści wybierają pakiety – są trzy opcje, zależne od procentu ze sprzedaży, który trafi na ich konto, ale i od poziomu wspomagania przez MUGO w ich działaniach. Cały czas jednak to twórcy zarządzają swoimi utworami.

Remik: W tym roku jako MUGO podpisaliśmy ponad tysiąc kontraktów. Odeszły dwie osoby. I to mimo tego, że w umowie jest tylko miesiąc wypowiedzenia, co dla artysty nie jest praktycznie w żaden sposób wiążące. A jak ktoś pójdzie gdzie indziej, to na wejściu dostaje w umowie ramę czasową, liczbę albumów, które zobowiązuje się wydać, paragraf o pierwszeństwie negocjacji... Nie chcemy tego. Bo dostajesz tak dobrą umowę na start, że nie powinieneś szukać niczego innego. Pytają nas, czy załatwiamy playlisty. To nie zależy od nas, tylko od edytorów danych playlist, którzy decydują, czy je tam umieszczą. Wydawca może je dobrze pitchować – to jest ważne. Ale nie mamy siły sprawczej. To kwestia tego, czy dany utwór po prostu się ludziom spodoba, czy nie.

Czysz: Nie zależy nam, żeby zarabiać wiele na każdym artyście. Za to chcemy, żeby tych artystów było u nas wielu. MUGO to nie jest dostawca do Spotify. Dla młodych ludzi być w Spotify to już wszystko. A MUGO to także marketing, który artyści mogą wykorzystywać. Nie chcemy wiązać ich na wiele lat, bo... tak po prostu nie wypada.

Rok temu wokół My Music zrobiło się głośno także za sprawą wykupienia katalogu StoproRap z rąk Winiego. Były kontrowersje, bo Wini publicznie zarzucał Remikowi nieuczciwość. Uważał, że mieli przedyskutowywać każdego artystę, który trafi do StoproRap, co finalnie się nie wydarzyło. Trochę to wszystko tak, jakby sprzedać komuś samochód i chcieć jeszcze z niego korzystać, wypożyczać. Tak się dziś czuję. Myślę, że jakbyśmy mieli jakieś ważne dla kogokolwiek ustalenia, byłyby jednak zapisane w umowie – a o tym, co mówi Wini, ani słowa w paragrafach. Tym bardziej, że to jego prawnik sporządzał umowę, nie mój. Faktem jest, że rozmawiałem z Winim o ewentualnych możliwościach konsultingowych – jednak po prostu z nich nie skorzystałem. Chyba mam do tego prawo, zatrudniać kogo chcę i pracować, z kim chcę. Wizja StoproRap jest zupełnie inna niż ta, którą do momentu swojej własności stosował Wini, dlatego tym bardziej korzystanie z gustu byłego właściciela było dla mnie bez sensu – odpowiedział Łupicki na łamach cgm.

Dziś dyrektorem artystycznym StoProRap jest DJ Decks. W labelu wydają m.in. Kara, Przemek Ferguson i duet Kaczor/PIH.

Remik: To jest wydawnictwo skoncentrowane na klasycznym rapie. I tylko taki będzie tam wydawany. Pewnie nie wykręcimy takich liczb, jak młodzież, ale będzie dobrze. Jest przestrzeń dla fajnego, starego brzmienia.

My Music współpracuje dystrybucyjnie z wieloma wykonawcami, jak choćby Peją czy Guralem. Działają z wytwórnią Malika Montany GM2L oraz szeregiem pojedynczych artystów. Jednym z nich jest obecny na scenie od ponad dekady DJ Frodo.

Od 2-3 lat sporo czasu poświęcam na pracę z ludźmi spoza Polski, artystami, którzy mają na koncie międzynarodowe sukcesy. Ty wiesz, że nikt w Polsce nie jest zainteresowany tym, żeby się podjąć pracy przy takich rzeczach ? Ja mam świadomość, że na świecie rządzą od jakiegoś czasu słupki i wykresy. Nie mam z tym żadnego problemu, bo każdy ma jakąś politykę i higienę pracy, ale w Polsce będąc pracownikiem franczyzy dużego wydawnictwa międzynarodowego jesteś skazany na to, żeby regularnie wyginać swój kręgosłup, udawać, że parę lat temu nie szydziłeś przy z artysty, którego dziś musisz podpisać, bo mu się udało. To twoje być albo nie być w tej firmie i – co ważne – nie trzeba przy nim za specjalnie pracować. W Polsce w 90% sukces muzyki to sukces artysty, bo to on nagrywa muzykę, więc po co swoją ciężką pracą ma się z kimś dzielić? Robisz pierwszym singlem 10 milionów i pojawiają się A&R-owcy, opowiadający bzdury o tym, że ich procent waży więcej niż procent każdego z konkurencji, zapraszają cię na lancze, brancze i bulą za to firmowymi pieniędzmi, zachowując się przy tym jak pierdoleni specjaliści. Trochę to śmieszne, ale zawsze miło patrzeć na rotacje tych ludzi między pracodawcami. Sukcesy są szumnie ogłaszane – szkoda, że nikt nie mówi o tym, ile razy dał dupy, ile razy naobiecywał niestworzonych rzeczy i nie dźwignął tych obietnic. Dodatkowo ja mam nieodparte wrażenie, że w tym kraju masa dystrybutorów i menedżerow zapomina o tym, że w najlepszym wypadku mogą być pratnerami artysty, jeżeli on im na to pozwoli, a walczą o pozycję wszechwiedzącego szefa, będąc szeregowym pracownikiem i nikim więcej. Z Remikiem jest prosto i po ludzku – niezależnie od tego, czy singiel zrobił miliony, czy nie zrobił nic, w tej firmie każdy odbiera telefon. I, co przynajmniej dla mnie najważniejsze, nikt nie czaruje – opowiada DJ Frodo.

Gigant z Wysogotowa

20 lat temu zaczynali, korzystając z firmy ojca Remika i biznesowego doświadczenia DJ-a Magica. Dziś My Music jest wydawniczą potęgą, wypuszczającą miesięcznie na platformy streamingowe ponad 3000 utworów. Wszystko to rozkręcono z dala od stolicy i jej salonów, w Wysogotowie, na rubieżach Poznania.

Wrona: Remik ma nosa do dobrych strzałów. Ale ważna jest też ta odległość, która dzieli go od Warszawy, gdzie jest centrum fonograficzno-biznesowe. To sprawia, że on spokojnie robi swoje i nie wchodzi nikomu w drogę. Nikt nie postrzega go jako konkurenta.

Adamkiewicz: Dużo osób, czy to z Poznania, czy z Polski, nie wie, jak szeroki jest ten katalog. Niektórzy poznańscy raperzy bezproblemowo się u nich dystrybuują. To jest największa polska wytwórnia z w pełni polskim kapitałem. Czasy hejtu minęły, raperzy już nie są pokłóceni z Remikiem.

Frodo: Warszawskie salony, czy ogólnie salony w odniesieniu do wydawania polskiej muzyki, to określenie dość zabawne. W świecie ludzi, którzy robią sobie zdjęcia w pożyczonych ubraniach i podrabianych zegarkach, a w dużej mierze ich jestestwo opiera się na pokazaniu twarzy podczas imprezy branżowej… Ciężko mi to określenie przełknąć. Miejsce nie ma znaczenia, pochodzenie nie warunkuje tego, czy osiągniesz sukces. Jeżeli pracujesz dla siebie, inwestujesz i reinwestujesz środki, które są wynikiem twojej ciężkiej pracy, to automatycznie sprawia, że jesteś osobą odpowiedzialną, bo nikt ci nie dolewa środków. Inną sprawą jest to, że w My Music jest rodzinnie i, co dla mnie ważne, dzięki tej współpracy i znajomości nauczyłem się tego, że pieniędzy nie zarabia się od 9 do 17 z przerwą na kawę, papierosa i trzy bezsensowne spotkania. Pieniądze zarabia się 24 godziny na dobę, codziennie.

No właśnie – słowo klucz. Rodzina. Między ludźmi, którzy współtworzyli UMC – i przy okazji byli gwiazdami labelu – cały czas jest więź. Pomimo tego, że poszli w różne strony, cały czas są wychowankami jednej familii. Poza Owalem, który odnalazł się w branży IT i odszedł z muzyki, reszta pozostała przy nagrywaniu. Mezo ma na swoim koncie dziewięć solowych albumów, z których ostatni, Credo, ukazał się w 2020 roku.

Mezo: Może gdybym wydawał gdzie indziej, to dzisiaj miałbym bardziej prawilny wizerunek, ale nie zyskałbym takiej popularności. Coś za coś. Nie uniknąłem błędów wizerunkowych. W pewnym momencie powinienem wrzucić hamulec działań komercyjnych, żeby pokazać drugie oblicze, bardziej artystyczne, mniej nastawione na radio. A wtedy była trochę hitomania.

Jego koledzy z Ascetoholix od lat poruszają się po moście pomiędzy rapem i popem. W dalszym ciągu są aktywni, czy to producencko (Doniu), czy pisząc dla innych teksty (Liber).

Doniu: Zabrzmi to przewrotnie, ale mogę być wdzięczny losowi za taki obrót spraw. Wielu artystów czeka na swoje 5 minut, a ono nigdy nie nadchodzi. Może nas nie lubiła część środowiska, ale przynajmniej do dziś, po latach, jestem dalej kojarzony przez masę osób i fanów z dobrej muzyki. Czuję, że młode pokolenie odkrywa nas na nowo, bijąc milionowe odsłony w streamingach, lepsze niż niejeden debiutant. I jeszcze jedno – w naszych kawałkach było naprawdę dużo wartościowych treści, poruszaliśmy trudne tematy. Ponadto nie byliśmy kalką rapu amerykańskiego, wnosiliśmy więcej melodyjności w warstwie muzycznej. Mając świadomość, że mój numer poleci w radiu, to jako syn nauczycielki wiedziałem, że ktoś kiedyś pociągnie mnie do odpowiedzialności za teksty. I nie chciałem mieć treści, za które bym się wstydził po latach. „Suczki”? Okej, ale to jest żartobliwy numer, wyjątek od reguły. A oprócz niego mam masę innych, zaangażowanych, z solidnymi tekstami i przekazem trafiającym do bardziej wymagającego odbiorcy. Cytat z wywiadu ze mną, który ukazał się w „New York TImesie” znalazł się w jedynej amerykańskiej biografii Mickiewicza, jej autorem był Roman Koropeckyj. Siła słów ma znaczenie.

Bardzo ciekawa była artystyczna droga Hansa. Po odejściu ze stanowiska dyrektora artystycznego UMC Records wpadł w dołek – potrzebował paru lat, żeby poukładać sobie życie i stanąć na nogi. Wydawał z Deepem pod szyldem Pięć Dwa, ale zupełnie nowym motorem napędowym było dla niego dołączenie do składu rap-rockowej Luxtorpedy, zespołu znanego z Acid Drinkers i Arki Noego Litzy. Działająca od 2011 roku Luxtorpeda wypełniła na rynku lukę dla sierot po gitarowych latach 90., graniu pokroju Rage Against The Machine czy Clawfinger. I stała się jednym z najpopularniejszych rockowych zespołów w kraju. W 2012 roku ich utwór Wilki Dwa utrzymywał się przez dziewięć tygodni na pierwszym miejscu Listy Przebojów Programu Trzeciego.

Hans: Wydaje mi się, że moi koledzy z UMC trochę wyprzedzili swoje czasy, albo inaczej – dobrze trafili z czasem. Wtedy krytyka sobie, a ludzie sobie. Mnóstwo dzieciaków słuchało tych rzeczy. Oldschoolowi raperzy mogą kręcić nosami, że to nie ten poziom – i będą mieli rację, ale ludzie lubili i dalej lubią te numery. Trudno zaprzeczyć, że to jest jakieś zjawisko, które spotkało się na gruncie kulturowym ze swoimi słuchaczami. Podobnie jest dzisiaj wśród młodego pokolenia newschoolu, autotune'a i ich ogromnej liczby słuchaczy. Znów można narzekać, że to nie ten poziom. Co z tego? Nowe zjawisko znów spotkało się ze swoimi słuchaczami na takim gruncie, jaki im się podoba. I tyle.

Duże Pe nagrał dla labelu Remika tylko album Sinus. Później odszedł z wytwórni, jeszcze przed jej zamknięciem.

Duże Pe: Na przełomie 2005 i 2006 roku doszliśmy ze Spoksem do wniosku, że to nie ma przyszłości – i wspólny, mocno truskulowy album „Cisza & Spokój" lepiej będzie wydać własnym sumptem. No nie po drodze było nam być w jednej szufladce z zespołem Verba, co zrobić... (śmiech). Z resztą, myślę, że i po stronie wytwórni ten fakt był mocno rozumiany. Rozwiązaliśmy umowę za porozumieniem stron i podaliśmy sobie ręce, Remik nie robił nam żadnych problemów, kiedy niejedna wytwórnia miałaby postawę „nie wydasz u nas, to nie wydasz wcale". Tak za to, jak i za szereg innych kwestii, nigdy nie powiem na UMC złego słowa, a dla Remika zawsze będę miał szacunek. Przyszedłem do niego jako gość „znikąd". Niby coś tam zaczynałem osiągać na stołecznej scenie, ale nigdy nie byłem częścią „rapowego towarzystwa wzajemnej adoracji", jeśli już to jego bardzo dalekim obrzeżem. Istnieje bardzo duża szansa, że jeśli ręki z umową nie wyciągnęłoby do mnie w tym 2003 roku UMC to koniec końców nie wyciągnąłby jej wtedy nikt. I cholera wie jak to wszystko by się dalej potoczyło; czy oparłbym dobre 15 lat życia o muzykę, czy wydałbym ponad 20 płyt, gdzie jestem wiodącym MC czy wokalistą, i tak dalej.

Sam Remik też nigdy nie ograniczał się do roli wydawcy i dyrektora artystycznego. Nagrywał single zarówno jako producent, jak i wokalista. Bardzo aktywnie działa w social mediach; jego kanał Remo Vloguje ma na YouTube blisko 300 tysięcy subskrybentów. Drugie tyle obserwuje jego konto na Instagramie.

Remik: Jakbym mógł wziąć jedno dobrodziejstwo z dziś do czasów UMC, to na pewno wziąłbym social media. Gdybyśmy wtedy mieli instagramy, to byśmy rozjebali. Zobacz, co robi Bedoes. On jest po tylu dramach, a ma swoją armię fanów, do których może od razu przemówić. Może ich uspokoić, powiedzieć to, co chce. A u nas jak było? Kiedy będzie wolna Rap Kanciapa (program o rapie, który kilkanaście lat temu emitowała Viva Polska – przyp. red)? Za pół roku. Kurwa, to do tego czasu tak nas zjedzą, że zanim tam trafimy, to już będą zgliszcza. Gdybyśmy mieli insta stories, fejsa, nawet TikToka, gdzie moglibyśmy od razu coś powiedzieć, to wszystko wyglądałoby inaczej. Tam każdy miałby po pół bańki na IG. Przecież jak chłopaki przyjeżdżali na koncerty, to ludzie rzucali się pod koła samochodu, żeby tylko z nimi pogadać.

Dziś utwory z dawnego katalogu UMC Records przeżywają revival popularności. Niewielki, ale przeżywają. Nasi rozmówcy przyznają, że od kilku lat czują wzrost przychodów ze streamingów swoich numerów sprzed niemal dwóch dekad. Młodzi słuchacze deklarują, że to na singlach ludzi z UMC uczyli się rapu. Starsi, że wracają do nich, bo kojarzą im się z młodością.

Kostaszuk: Ta łagodna część UMC wyprzedzała swoje czasy. Dzisiaj nikogo nie szokuje Sobel z Sanah. Przeciwnie, taki numer uwiarygadnia jego potencjał komercyjny. Wtedy chodziło o utrzymanie poziomu prawilności. To się zaczęło od Liroya, który nie potrafił utrzymać jakichś niepisanych reguł w tym środowisku. Jechanie po UMC było trendem. Może słuchacze chcieli mocniejszych wrażeń, a ci dawali lajtowe. Ale nigdy przy tym nie gwiazdorzyli. Nigdy. Zawsze odbierali telefony, mieli czas dla dziennikarzy.

Liber: Nie nadawaliśmy się na wkurwionych raperów. Byliśmy zwykłymi chłopakami ze studiów.

Kostaszuk: Nie wszyscy ich lubili. Wielu nawet nienawidziło. Ale trzeba im oddać, że byli dla ludzi punktem odniesienia. Nawet jeśli czasem to był punkt odniesienia poprzez inwektywy.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Współzałożyciel i senior editor newonce.net, współprowadzący „Bolesne Poranki” oraz „Plot Twist”. Najczęściej pisze o kinie, serialach i wszystkim, co znajduje się na przecięciu kultury masowej i spraw społecznych. Te absurdalne opisy na naszym fb to często jego sprawka.
Komentarze 0