Sergio Ramos pożegnał się z Realem Madryt i dosłownie przez chwilkę pojawiła się opcja jego powrotu do matczynego klubu Sevilli. I pewnie myślicie, że przy okazji takich wiadomości kibice w sercu Andaluzji skakali z radości, ale niekoniecznie. Pewnie gdyby tak abstrakcyjna wizja się spełniła, byliby przeszczęśliwi, ale na ten moment dominują głosy, że to nie jest „swój człowiek”. Andaluzja myśli uczuciami, a nie pieniędzmi, przede wszystkim dlatego, że ich nie ma, więc Ramosa niektórzy zdążyli spisać na straty. Gdyby teraz do klubu miał trafić 38-letni Dani Alves, pewnie zorganizowaliby procesję wokół Giraldy. A przy plotce o Ramosie kręcą nosem: z nami nie żegnasz się w taki sposób, my pamiętamy. Witamy w Sewilli, mieście uczuć i sentymentów.
Korespondencja z Sewilli. Autor nadaje z miasta-organizatora Euro 2020
Starsi koledzy dziennikarze, kiedy chcieli przemycić jakąś historyjkę czy przemyślenie, zwykle wkładali ją w usta taksówkarzowi. Oni zawsze dużo opowiadają, mają swoje mądrości, zresztą, kto zweryfikuje, co plecie jakiś kierowca na obczyźnie. Zatem chcąc wrzucić coś do tekstu, a niekoniecznie traktować to jak swoje słowa, wykładali czerwony dywan panu taksówkarzowi. Niech strzela kontrowersyjnymi tezami. Pal licho, czy rzeczywiście to powiedział ani czy w ogóle istniał.
Moim stylem zwiedzania świata zawsze było przenikanie do środowiska lokalesów. Dobrze czuję się samotnie kilka tysięcy kilometrów od domu, bo zawsze znajdę jakichś ludzi, którzy mnie przygarną i pokażą swój świat. Czuję, że gdybym spędzał cały ten czas z rodakami, coś by mnie ominęło. Nie dałbym sobie szansy na poznanie kogoś. To jak z wyjazdem na Erasmusa: nie bierzesz mieszkania z Polakiem, bo będziesz rozmawiał po polsku, nie wyjdziesz ze strefy komfortu, nie nauczysz się języka, no i w sumie na co ci taki wyjazd.
Gdziekolwiek się nie pojawiałem, chciałem być jak tutejszy. Unikałem restauracji polecanych w internecie, tylko pytałem na ulicy, gdzie tu znajdę „tanio i dużo”, najlepiej w jakimś obdrapanym barze u Pepe albo Marii, bo tam pójdą normalni ludzie. W Brazylii chodziłem ubrany, jakbym wiecznie był na plaży, bo wtedy dopiero bezdomni przestali za mną chodzić i prosić Europejczyka o dary, w Peru żułem liście koki jak najęty, bo każda staruszka robi to na wysokości 3,5 tys. m.n.p.m, aby spacer prostą drogą nie sprawiał męczarni, w Sewilli wiem, że o 2 po południu bary wypełnią się na „jedno piwko” i pogaduchy, zanim całe miasto pójdzie spać w ramach siesty. Nie musisz się umawiać, a wiesz, że spotkasz znajomych.
Ale właśnie: miało być o Sergio Ramosie. Ja nie będę miał swojego taksówkarza w tekstach, ale zawsze będę dzielił się przemyśleniami, jakie napotkam po drodze. Jakoś dziwnym trafem zawsze ktoś mnie zagada albo ja kogoś zagadam i tworzą się z tego długie rozmowy. Uwielbiam słuchać, co ludzie mają do powiedzenia o codziennym życiu. Albo co wtrącają o sporcie, bo koniec końców zawsze zleci na ten temat.
O odradzającym się mieście, maseczkach na ulicach i tąpnięciu, jakim był dla Andaluzji covid jeszcze będzie w innym tekście, ale kilka spotkanych grupek sevillanos (wybaczie, nie będę pisał sewilczyków) dorzucało Sergio Ramosa do dyskusji przy cacahuetes (orzeszki) albo caracoles (ślimaki, bardzo pyszna przystawka do piwa w Sewilli, raczej lubiana przez starszych albo majętnych). Dla mnie oczywistością byłby wielki entuzjazm, w końcu to przed chwilą był najlepszy środkowy obrońca świata, a nie będzie kontrowersją stwierdzenie, że jest jednym z najlepszych defensorów w dziejach piłki. Ale nie. „Sergio musiałby zagrać naprawdę wiele wspaniałych meczów, aby znów być tu kochanym. To by trochę zajęło” – padło.
Jakby oczywistością jest, że Ramos będzie wybierał między dwoma z Manchesterów, PSG albo ofertami z innych kontynentów, więc oferta 7 milionów euro netto za sezon z Sevilli jest jak propozycja ubogiego wujka. Gdzieś tam wisi w tle, ale musiałoby się wysypać wszystko inne, aby SR4 poważnie rozważył taką możliwość. I to całkowicie normalne, że myśli o gigantycznym kontrakcie, być może ostatnim w karierze 35-latka, więc chce wykorzystać swój status. Ale dla sevillanos i tak jest pesetero, czyli człowiekiem patrzącym jedynie przez pryzmat pieniędzy i korzyści. Dla nich Sergio Ramos nie kiwnie palcem, dopóki mu nie zapłacisz. Pesetero od pesety, czyli dawnej waluty hiszpańskiej zastąpionej przez euro 20 lat temu.
Nie szkodzi, że Sergio Ramos bardzo pamięta, skąd pochodzi, ślub wziął w Sewilli, zawsze gorliwie celebruje Dzień Andaluzyjczyka czy pozuje z flagą regionu z południa Hiszpanii. I tak zdążył przez lata stać się bardziej cudzy, niż tutejszy. Bardziej madrycki, niż sewilski. Czas robi swoje, bo odchodził w 2005 roku. Chociaż wywodzi się z Camas – miasta tuż obok Sewilli, które z wizualnym pięknem regionu nie ma nic wspólnego – to dziś nie budzi w sercu Andaluzji tak pozytywnych skojarzeń.
„U nas myśli się uczuciami, a nie pieniędzmi”. Niewątpliwie Sewilla jako główna wizytówka Andaluzji ma w sobie coś niespotykanego. Jeśli o jakimś mieście opowiadać, że ma duszę i uczucia, to właśnie o niej. Czuć to ciepłymi wieczorami w gwarnych, wąskich uliczkach. Tu po prostu się żyje. Wolno, byle jak, ale małymi rzeczami. Duch kapitalizmu jeszcze nie złapał Sewilli za szyję tak mocno, jak pewnie by chciała. Tu nie myśli się pieniędzmi, bo nie ma ich tyle, ile by chcieli. Andaluzja jest biedna. To tu najbardziej narzeka się na bezrobocie, to tu ludzie są najmniej pracowici, bo i jak brudzić ręce w 35 stopniowym upale, to tu słońce wypraży wszystko, co matka natura chciałaby stworzyć. Wystarczy przejechać się z Malagi do Sewilli samochodem, to ledwie dwie godziny drogi, aby zobaczyć, że dookoła krajobrazy są niemal pustynne. I dlatego o pieniądze, poza turystyką, nie jest tu tak łatwo. Dlatego Sewilla zostaje z uczuciami, pięknym życiem, na które wiecznie nie ma, ale i tak zawsze się znajdzie. Młodzi narzekają na brak pracy, starsi poniekąd na wszystko, bo ponarzekać sobie lubią, ale i tak spotkają się w tym samym ukochanym, lokalnym barze, aby celebrować dzień.
I nawet jeśli transfer Sergio Ramosa to tylko wizja rodem ze snów, i tak będą kręcić nosem. Pewnie dopiero, gdyby się ziściła, zmieniliby narrację, w końcu to Ramos. Na tę chwilę jednak jest pesetero. I w sumie to po co on, skoro jest Diego Carlos oraz Jules Kounde. Skoro wszyscy wokół nich latają i chwalą, to są najlepsi. A ponad wszystko nasi. Do czasu, aż pożegnają się w brzydkim stylu i zapomną.
Dla Sewilli najważniejsze jest twoje nastawienie. Jak się żegnasz i czy pamiętasz. Uczucia w tym mieście są na pierwszym miejscu, czuć to po piłce bardzo mocno, dla mnie starcie Sevilli z Betisem to najpiękniejsze derby w kraju, gdy są rozgrywane z kibicami. Wyrażają wszystko, czym Andaluzja może się chwalić. Ale to nie jest miejsce na całe życie, tym bardziej w piłce. Dlatego ważne, jak odchodzisz, bo można to zrobić na milion sposobów.
Gdyby 40-letni Dani Alves powiedział „wracam”, przy Giraldzie już szykowaliby radosne procesje i obwieścili powrót króla. Taki Vitolo nie byłby tu mile widziany, bo zamiast opowiadać o smutku pożegnania, skupił się na odejściu do Atletico Madryt. Już stał się niechciany. W Sewilli poważnie zadrżało, gdy w trakcie sezonu Jules Kounde powiedział, jak to każdy piłkarz, że marzy o grze w najlepszych klubach. I to już się nie spodobało. To Sevilla nie jest najlepsza? To nie jest ci tu najlepiej? Musiał się tłumaczyć, ale koniec końców Kounde to Kounde, ich największa karta przetargowa i serducho do gry. W Andaluzji ocenia się bardziej sercem, niż pieniędzmi, bo nigdy nie ma ich tyle, ile by chcieli. Możesz być nawet Sergio Ramosem, a to miasto zapomni o tobie, gdy przestaniesz być swój.