Gdy jeszcze Berlin był przedzielony murem, kibice Unionu i Herthy regularnie wyśpiewywali sobie pozdrowienia. Przyjaźń nie przetrwała jednak zjednoczenia Niemiec. Dziś ich rywalizacja to jedyna nadzieja Bundesligi na prawdziwe derby.
Kto otrzymuje w Niemczech punkty karne za wykroczenia drogowe, dostaje listy z Flensburga, gdzie mieści się centrala Urzędu ds. Ruchu Drogowego. Trybunał Konstytucyjny orzeka w Karlsruhe. Siedziby banków znajdują się we Frankfurcie, a firm ubezpieczeniowych w Kolonii. Stacja Deutsche Welle nadaje z Bonn, gdzie urzęduje też sześć ministerstw. ZDF, czyli państwowa „dwójka”, pracuje w Moguncji. Najważniejszy tygodnik powstaje w Hamburgu, a najważniejszy magazyn sportowy w Norymberdze. Niemiecki świat po drugiej wojnie światowej jest zorganizowany w sposób całkowicie zdecentralizowany. W tym kontekście wydaje się naturalne, że akurat derby miasta, jak te, które w piątkowy wieczór rozegrają Hertha z Unionem, to w Niemczech zjawisko wyjątkowo rzadkie. Także futbol jest rozproszony, jak tylko się da.
Cały świat piłki kręci się wokół derbów. Takich prawdziwych, na które da się dojechać tramwajem. Rangersi vs Celtic. Boca Juniors kontra River Plate. Arsenal z Tottenhamem. Real z Atletico. Inter z Milanem. Cracovia z Wisłą. Spartak z CSKA. Crvena Zvezda z Partizanem. Prawie każdy kraj, niezależnie od stopnia piłkarskiego zaawansowania, ma jakiś mecz-wizytówkę. I zwykle są to derby miasta. W Niemczech, choć to przecież od dekad czołowa futbolowa siła kontynentu, nie wytworzyła się jednak tradycja aż tak sąsiedzkiej rywalizacji. „Matką wszystkich derbów” nazywa się tam starcie Schalke z Borussią Dortmund. Długie tradycje mają derby Nadrenii pomiędzy Kolonią a Borussią Moenchengladbach. Przed wojną kraj żył derbami Frankonii Norymbergi z Fuerth. Derbów miejskich, które byłyby emocjonujące w skali ogólnokrajowej, jednak nie ma. Prawie w ogóle nie ma derbów miejskich.
SZEŚĆ DERBOWYCH MIAST
W blisko połowie z 57 sezonów Bundesligi nie odbywały się żadne derby. Zanim do elity w zeszłym roku dołączył Union, przez osiem lat, od spadku FC St. Pauli, Niemcy nie widziały meczu ekip z jednego miasta. W całej historii derbów doświadczyło tylko sześć niemieckich miast. Najczęściej Monachium (18 sezonów rywalizacji Bayernu z TSV 1860), rzadziej Hamburg (HSV i St. Pauli, 8 sezonów), a pozostali tylko sporadycznie – Berlin (Hertha – Tennis-Borussia i Hertha-Union) i Bochum (VfL vs SG Wattenscheid) po trzy razy, Stuttgart (VfB i Stuttgarter Kickers) dwukrotnie i Kolonia (1. FC vs Fortuna raz). Jedynym miastem, w którym derby odbywały się w różnych konfiguracjach, jest Berlin, ale i on pod tym względem wypada skromnie. Mogło być więcej, ale gdy Tasmania i Blau-Weiss krótko pojawiały się w Bundeslidze, Herthy akurat w niej nie było. Nawet, jednak gdyby była, wynik stolicy Niemiec nie robiłby wielkiego wrażenia. Warszawa widziała cztery różne pary derbowe. Kraków aż dziewięć. W Polsce aż dziesięć miast mogło się cieszyć ekstraklasowymi derbami.
LIGA BEZ SOLI
Na tle silnych piłkarskich nacji, Niemcy są pod tym względem wyjątkiem. Jeszcze w zeszłym sezonie połowa Serie A miała do rozegrania mecze derbowe. Wśród najlepszych występowały po dwa kluby z Turynu, Mediolanu, Genui, Rzymu i Werony. Częste i stabilne derby miejskie rozgrywają Hiszpanie – w Madrycie, Barcelonie, Sewilli i Walencji i Portugalczycy – w Porto, czy Lizbonie. Nie mówiąc już o Anglikach, którzy derby Londynu mają praktycznie co kolejkę. Ale nie tylko. Przecież emocje wywołują też lokalne rywalizacje w Manchesterze, Liverpoolu, Birmingham, a w przeszłości także w Sheffield. Derby to sól każdej ligi. Bundesliga musi sobie radzić bez przypraw. Tylko we Francji sytuacja jest bardzo zbliżona do Niemiec.
Żadna z tych nielicznych lokalnych rywalizacji, do jakich dochodziło w Niemczech, nigdy nie mogła się toczyć na względnie równym poziomie. St. Pauli zawsze wchodziło do ligi jako kandydat do spadku. Stuttgarter Kickers, Tennis-Borussia, Wattenscheid, czy Fortuna Kolonia pojawiały się ligi na bardzo krótko, nie dając szansy na wytworzenie jakiejś zacieklejszej rywalizacji. Często dla mniejszych klubów w mieście awans do Bundesligi oznaczał konieczność pożegnania się z atutem własnego boiska. Tennis-Borussia nie mogła grać u siebie, bo jej Mommsen-Stadion nie nadawał się do elity. Także Kickers musieli się przenieść na wielki stadion, którego nigdy nie byli w stanie wypełnić. Dochodziło też w Niemczech do przypadków, że dwa kluby z tych samych miast były względnie silne w kompletnie różnych epokach. W Bundeslidze gra od lat klub z Fryburga. Inny niż ten, który na początku XX wieku sięgnął po mistrzostwo Niemiec. Na derby nie ma jednak szans, bo Freiburger FC podupadł, gdy SC Freiburg zaczął iść w górę. Podobnie było z Duisburgerem SpV, późniejszym Eintrachtem Duisburg i MSV, czy Viktorią Berlin, potęgą ery przedwojennej.
RĘCZNE STEROWANIE
Nie zawsze zasada jedno miasto-jeden klub normowała się samoczynnie. Także władze dbały o to, by futbol w Niemczech był zdecentralizowany. Gdy w 1963 roku zakładano Bundesligę, uznano, że nie mogą się w niej znaleźć dwa zespoły z tego samego miasta. To sprawiło, że początkowo nie zaproszono do niej Bayernu, bo w Monachium silniejszy był TSV 1860. Dopiero awans Bayernu w 1965 roku przyniósł Bundeslidze pierwsze w historii derby. Ta rywalizacja miała największe szanse na długie zakorzenienie się. Kluby startowały z bardzo podobnego pułapu. To TSV było pierwszym monachijskim klubem, który wygrał Bundesligę, pierwszym, który zagrał w europejskich pucharach i awansował do ich finału. Jednak w latach 70. Bayern całkowicie odskoczył nie tylko lokalnym rywalom, a TSV już na zawsze zostało w Monachium tym mniejszym. Od szesnastu lat w ogóle nie może się dostać do Bundesligi. W tym sezonie gra III-ligowe derby z rezerwami Bayernu.
NRD różniła się od RFN praktycznie wszystkim, ale akurat stosunek do derbów działacze we wschodnich Niemczech mieli bardzo podobny. Starali się raczej ich unikać, dbając, by futbol rozkładał się jak najbardziej równomiernie po całym kraju. Ekipę Vorwaerts Berlin przenieśli więc do Frankfurtu nad Odrą, bo brakowało tam akurat sensownego klubu. W 1964 roku partia doszła do wniosku, że Lipsk nie potrzebuje dwóch zespołów, więc Lokomotive i Rotation połączono w jeden. Ci, którzy okazali się zbyt słabi na nowy twór, odeszli do Chemie Lipsk. Spodziewano się, że wkrótce spadną z ligi i problem zbytniego nagromadzenia dobrego futbolu w Lipsku sam naturalnie się rozwiąże. Odrzuceni wywinęli jednak numer i zamiast spaść, zdobyli mistrzostwo. Lipsk został z dwoma klubami.
Po zjednoczeniu, a zwłaszcza w XXI wieku, jeśli zdarzały się już miejskie derby, to najczęściej w 2. Bundeslidze. Tam co jakiś czas Hertha spotykała się z Unionem, Eintracht Frankfurt z FSV, a HSV od dwóch lat rywalizuje z St. Pauli. W dłuższej perspektywie jednak tylko berlińska para ma szansę wypełnić wielką lukę, jaką ma w tej kwestii Bundesliga. FSV Frankfurt to dziś IV-ligowiec bez perspektyw. Stuttgarter Kickers są w V lidze. W III lidze rywalizują TSV i Viktoria Kolonia, jednak trudno się ich w najbliższym czasie spodziewać wśród najlepszych. St. Pauli może kiedyś wturla się jeszcze do elity, jak ma w zwyczaju raz na kilkanaście lat, ale nie wygląda na klub, który mógłby stanowić przeciwwagę nawet dla podupadłego HSV. Zostaje więc tylko Berlin.
PRZYJAŹŃ ZZA MURU
Szansa na wykształcenie się ciekawej rywalizacji między Herthą a Unionem jest tym większa, że to historia sympatii, która przeszła w niechęć. W czasach NRD Union miał akurat okazję rozgrywać pełne emocji i wzajemnej niechęci derby z Dynamem. Do dziś wiele osób za największego rywala tego klubu wciąż wskazuje BFC. Zachodnioniemiecka Hertha, której mecze w Bundeslidze dało się w NRD oglądać w telewizji, żyła z Unionem w przyjacielskich stosunkach. Na początku lat 70. dochodziło do pierwszych osobistych kontaktów pomiędzy ich kibicami. Fani Herthy pozdrawiali na Stadionie Olimpijskim sąsiadów ze wschodu. Union jeździł na pucharowe mecze Herthy w NRD.
O tym, jak wielka była popularność Herthy wśród kibiców Unionu, można się było przekonać już dwa dni po upadku Muru Berlińskiego, gdy Hertha rozgrywała przeciwko Wattenscheid mecz w II lidze. Zamiast dziesięciu tysięcy, które zwykle przychodziły na mecze, tamtego popołudnia z nowej wolności skorzystało 55 tysięcy osób. Dziesięć tysięcy biletów działacze rozdali za darmo tym, którzy okazali paszport NRD. To okazało się jednak zbyt mało i Herthę dopingowało aż trzydzieści pięć tysięcy kibiców Unionu. Wśród nich, jak opisywał profesor Dariusz Wojtaszyn, było też kilku piłkarzy Unionu i trener Karsten Heine. Postanowiono jak najszybciej zorganizować mecz obu drużyn. Doszło do niego 27 stycznia 1990 roku na Stadionie Olimpijskim. Starcie nazwano „Meczem ponownego zjednoczenia”. Sponsorem wydarzenia została niemiecka poczta. Bilety kosztowały pięć marek. Respektowano zarówno walutę NRD, jak i RFN. W obecności 50 tysięcy widzów Hertha wygrała 2:1. Na sierpniowy rewanż w dzielnicy Koepenick przyszło już tylko cztery tysiące osób. I był to pierwszy zwiastun nadchodzącego ochłodzenia stosunków. Gdy w 1991 roku Herthę objął Bernd Stange, były selekcjoner reprezentacji NRD i – co było tajemnicą poliszynela — współpracownik wschodnioniemieckich służb bezpieczeństwa, zostało to bardzo źle przyjęte przez środowisko fanów Unionu, którzy na jednym z meczów wywiesili transparent „Stasi-Hertha”. Koniec przyjaźni.
NOWA RYWALIZACJA
Nowe pokolenie fanów, które nie pamiętało kontaktów zza muru, nie miało ochoty na kultywowanie przyjacielskich stosunków z lokalnym rywalem. Trudno też jednak mówić, by Berlin żył w piłkarskiej nienawiści. Gdy w 2009 roku Union otwierał zmodernizowany stadion, na uroczystość zaproszono też kibiców oraz działaczy Herthy. To było jednak jeszcze w czasach, gdy sportowa dysproporcja między oboma klubami była ogromna. W takich sytuacjach łatwiej o przyjazne relacje. Do tego momentu Hertha i Union nie rozegrały przecież między sobą jeszcze ani jednego oficjalnego meczu. To miało się jednak wkrótce zmienić. Na nowym obiekcie Union awansował do 2. Bundesligi, podczas gdy Hertha w tym samym czasie spadła z Bundesligi i w 2010 roku spotkały się w połowie drogi. Sytuacja powtórzyła się w 2013 roku. Po sześciu latach przerwy obie ekipy w listopadzie zagrały ze sobą po raz pierwszy w Bundeslidze. Wygrał Union, który o dziwo ma na razie korzystniejszy derbowy bilans z Herthą. Wprawdzie w Hercie mają ambicje podboju świata, a w Unionie liczą po prostu na jak najdłuższe utrzymanie się w Bundeslidze, na razie obie drużyny sąsiadują w tabeli i dzieli je tylko punkt. To dobre okoliczności do zawiązania nowej rywalizacji. Widać, że zapotrzebowanie na derby jest w Berlinie ogromne. Nawet II-ligowy Union był jednym z nielicznych, obok Bayernu i Borussii Dortmund, rywali przyciągających na Stadion Olimpijski komplet publiczności. Akurat w sprawach piłkarskich kompletna decentralizacja niespecjalnie Niemców cieszy.