„W historii Maradony było dosłownie wszystko, nikt nie zbliży się do poziomu dramy i tragikomedii, jaką przeżył, mitu i legendy jakie zbudował. To było jak telenowela, ale jaki piłkarz na świecie mógłby sobie wyobrazić taki pogrzeb jaki miał Diego Maradony? Jakby cały kraj żegnał Evitę Peron. To miało taki rozmach, że Tim Rice i Andrew Lloyd Webber powinni o nim stworzyć kolejne dzieło. Zresztą „nie płacz za mną, Argentyno” jakby było o nim. Ani dziś, ani nikt 10 czy 20 lat temu nie miał takiego pogrzebu jak Maradona” – opowiada nam Jimmy Burns, autor książki „Maradona. Ręka Boga”, której reedycja powstała w Polsce 10 marca tego roku. W połowie brytyjski, w połowie hiszpański dziennikarz śledczy wspomina dla nas swoje spotkania i podróże za argentyńskim geniuszem.
Dominik Piechota: Jak zareagowałeś, kiedy 25 listopada zeszłego roku świat obiegła wiadomość o śmierci Diego Maradony? Niektórzy, łącznie ze mną, potrzebowali trochę czasu, aby przetrawić to i pogodzić się z tym. Dla Ciebie Diego też był postacią szczególną, bo przez lata podróżowałeś po świecie jego śladami.
Jimmy Burns Maranon: Kiedy odszedł, ogarnęło mnie wielkie poczucie żałoby, poczucie straty piłkarskiego geniusza, jakim był. Dał nam wiele wspaniałych wieczorów, cudownych goli, przede wszystkim osobowość, jakiej w świecie piłki nie było. Ale jednocześnie zupełnie nie byłem tym zaskoczony, bo mówimy o śmierci – można by ją tak ująć – zapowiadanej od dawna. W znaczeniu, że ostatnie lata, a najbardziej poprzednia dekada, były obrazem wielkiej choroby Maradony. Oglądaliśmy go załamanego fizycznie. To było życie momentami przypominające torturę. Dlatego sama śmierć w wieku 60 lat nie zdziwiła mnie, bo większość ludzi zapewne nie dożyłoby tyle przy jego problemach. Przy takim bólu fizyzcznym i presji ciążącej na jego głowie wytrwał naprawdę sporo. Więcej niż powinien.
Ostatnie lata Diego były bardziej chorobą fizyczną czy jednak psychiczną?
To, co siedziało wewnątrz niego, było kumulacją wielu lat ciężkiej narkomanii, alkoholizmu, ale też fizycznego bólu, jaki odczuwało jego ciało od czasów kariery. Złamana noga, liczne krwawienia, zbierając to wszystko razem, mamy proces, który go wyniszczał. Jego ciało błagało o trochę spokoju, ale zaczęło poważnie cierpieć już w trakcie gry. On w ostatnich latach miał problemy z chodzeniem. To wypadkowa licznych ataków na nogi ze strony przeciwników. To była epoka, kiedy futbol nie był tak uporządkowany, a sędziowie prawie w ogóle nie chronili piłkarzy. Rywale regularnie roznosili ciało Diego, to było jak cięcia skierowane na niego, wystarczy przypomnieć słynny atak Andoniego Goikoetxei, który brutalnie złamał mu nogę. Efekty tego ciągnęły się za nim latami. W dzisiejszej piłce takie wejścia byłyby nie do pomyślenia, on jednak żył w czasach, kiedy przyjął więcej bólu niż współcześni gracze.
Jak odbierasz ostatnie lata jego związków z piłką? Bycie prezydentem na Białorusi, trenerem w Meksyku czy w końcu powrót do Argentyny. Był wykorzystywany jako maskotka i maszynka do robienia pieniędzy czy to pewna forma zbawienia dla człowieka cierpiącego? Można to odbierać jako coś, co pozwoliło mu przeżyć kilka lat więcej, bo Diego powtarzał, że boisko daje mu ukojenie.
Bardzo ciekawy wątek do rozważenia, ale jak to zawsze bywało z Diego Maradoną – w jego życiu nie istniało czarne ani białe, nigdy nie było jednoznacznej odpowiedzi, bo wszystko się przenikało. Mówimy o bardzo złożonej osobowości ze sprzecznymi cechami oraz irracjonalnymi aspektami, które składały się na całość jego fenomenu. W pewnym sensie to mogło być dla niego wybawienie, bo Diego jako nostalgiczny, wrażliwy facet bardzo tęsknił za czasami, kiedy biegał po boisku. Wracał do nich wzruszony i bardzo mu tego brakowało. Piłka płynęła w jego krwi, była czymś, co dawało mu energię i, rzeczywiście, życie. Lata po zakończeniu kariery były dla niego bardzo dołujące i nie mógł sobie z tym poradzić, bo nigdzie nie czuł się tak komfortowo jak na murawie, stąd wzięło się poszukiwanie różnych ucieczek. Ucieczek na przykład w narkotyki, obżarstwo czy pijaństwo.
Nie potrafił sobie tego poukładać. Boisko było wszystkim, formą wyrażenia siebie, poczucia się wartościowo. Kiedyś doszedłem do tego, że nawet zaangażowanie w politykę, o której wiedział niewiele czy wygadywanie bzdur publicznie, też było jego formą ucieczki. Aby w pewnym sensie poczuć to, co kiedyś dawała mu piłka. Talent do futbolu pozwolił mu przemawiać, więc tęsknił za tymi czasami El Pibe de Oro, kiedy został złotym dzieckiem. Wewnątrz odbywał mnóstwo podróży w czasie do tego, co było i nie wróci. Natomiast rzeczywiście innym aspektem był biznes i wykorzystanie jego kierunku. Diego zawsze wzbudzał emocje, więc wykorzystywano to do zarabiania pieniędzy na Bliskim Wschodzie czy na Białorusi. Jego ostatnie lata nazywam „argentyńską operą” i jej ostatnim aktem była praca w Gimnasii de La Plata, ale to już była część pogrzebu Diego. On nie zaczął się w dniu jego śmierci, kraj celebrował go od dawna. W La Placie przychodzili się z nim pożegnać, budowali mu sceny, stawiali mu trony. To była część radosnego pogrzebu Diego, na jaki Argentyna się zgodziła.
W tych ostatnich latach życia pojawiał się naprawdę w przedziwnych miejscach.
Weźmy taką Białoruś, co on miał z nią w ogóle wspólnego? Kraj, w którym nie potrafił się porozumieć, zresztą nawet nie znał angielskiego, nie znał historii, kultury ani wewnętrznej polityki Białorusi. Ale był pośrednik, który widział w tym pieniądze i wykorzystał jego wizerunek. Fizycznie przecież niemalże go tam nie widzieli. To była forma zrobienia sobie reklamy na plecach Diego Maradony. Meksyk to ciekawszy wątek. Nagle Diego trafia do Sinaloi, regionu znanego na całym świecie z narkotyków, wręcz legendarnego i kultowego. Co za ironia, że Maradona ogłasza się menedżerem w miejscu, gdzie nikt nie mówi o futbolu, bossowie narkotykowi kontrolują teren, a skojarzenie z Sinaloą jest jednoznaczne – masowa produkcja w tym biznesie. Mogliśmy spodziewać się, że to będzie ostatni akt jego wyniszczającego uzależnienia, że to jakiś interes handlarzy narkotyków, ale ten etap zamienił się w jego powrót do korzeni oraz ponowne spotkanie z biedotą i mizerią Ameryki Łacińskiej. Dotknął życia chłopca, którym przecież sam był. Trafił na taką szatnię, gdzie jeden chłopak z regionu wyrwał się ze skrajnego ubóstwa, inny Brazylijczyk dzięki piłce uciekł z faweli. Diego w ten sposób spotkał się z przeszłością. Były miesiące, kiedy on zupełnie odżył, znowu widzieliśmy błysk w jego oczach, ten powrót do korzeni chociaż na chwilę na nowo wyzwolił w nim dzikość.
>> Przeczytaj nasz wywiad z Fernando Signorinim, osobistym trenerem fizycznym Maradony <<
Czego dziś możemy się nauczyć z historii Diego Maradony i czy jego legenda będzie miała termin ważności? Nie da się ukryć, że dla najmłodszych jego postać przekształciła się w swego rodzaju mem. Stał się dla nich obiektem żartów. Ten mit jest przeznaczony tylko dla starszych generacji czy Diego zostanie pomnikiem na zawsze?
Kolejny raz mamy przynajmniej dwa aspekty tego tematu. Dzisiejsza młodzież to pokolenie YouTube’a, z nieograniczonym dostępem do internetu w każdym miejscu na ziemi, a to też oznacza, że mogą bardzo łatwo poznać lepiej Maradonę i wrócić do obrazków ze starszych czasów. Spotykałem czytelników, którzy mówili mi: siadaliśmy przed monitorem całą rodzinę, dziadek, tata, wujek, stryjek, każdy z innej generacji i oglądaliśmy drugą bramkę Diego z Anglikami podczas mundialu w Meksyku. Wydaje mi się, że to będzie nieśmiertelne, bo to akurat gol wyjątkowy. Ja nazywam go dziełem sztuki. Formą poezji płynącej z nieba. Połączenie kreatywności, równowagi, fenomenu fizycznego, czystej perfekcji. Ten drybling wygląda, jakby zaczynał się jego wyjściem z mizerii, minięcie 6-7 piłkarzy pokazuje jego drogę przebytą dzięki wrodzonemu talentowi i w końcu wykończenie, które pozostanie w zbiorowej pamięci. Ja myślę, że to pozostanie wieczną inspirację. Zwłaszcza dla tych z poczuciem niesprawiedliwości. Chłopców, którzy na przykład są niscy, są krępi, pochodzą z biedy. Oni mogą do tego wracać i myśleć: chcę być jak Diego Maradona, on im wszystkim pokazał, chcę strzelić takiego gola. Jako obrazek do naśladowania powinien pozostać wieczny.
Z drugiej strony jego życie prywatne – i na nieszczęście cały czas musimy się do niego odnosić, bo to nierozłączne w przypadku tej postaci – stało się zerowym przykładem dla młodych. Narkotyki, alkoholizm, coś nie do pomyślenia przy dzisiejszych zawodnikach z elity. To zupełnie inny świat. Dziś piłkarze dbają o siebie znacznie bardziej, ale też są pod większą ochroną. Mają restrykcyjne diety. Cristiano Ronaldo czy Leo Messi pracują nad swoim ciałem, są zdyscyplinowani, stali się zbiorowymi przykładami. Diego Maradona należał do innego świata, tego samego, do którego dzieciaki mogą się przenieść, słuchając Beatlesów albo Elvisa Presleya. To identyczne pytanie. Czy młodzi ich dzisiaj posłuchają i potraktują jako gwiazdy? Poruszam ten wątek w książce „Maradona. Ręka Boga”, w pewnym sensie Diego stał się ostatnią gwiazdą rocka w świecie piłki. Rockstar w znaczeniu lat 60. czy 70. – kiedy nie żyli zbyt długo, napędzali się narkotykami, ale tworzyli muzykę spektakularną. Diego był absolutnym fenomenem na boisku, pomimo życia jakie prowadził, ale ty wiesz jeszcze lepiej ode mnie, że dziś to byłoby niemożliwe. Nie do powtórzenia. Z narkotykami, z takim życiem osobistym, utrzymać taki rytm? Nie podobałby dzisiejszym wymaganiom. Gdyby miał teraz wykręcać szalone numery w Premier League i Lidze Mistrzów? Niemożliwe. Gdyby w ogóle spróbował, to skończyłoby się śmiercią na boisku.
A gdyby Diego urodził się znacznie później, na przykład w XXI wieku, uniknąłby tych wszystkich problemów i uzależnień? Równocześnie chcę zapytać, czy miałby szansę zostać taką postacią w historii świata, jaką został? Bo ja szczerze wątpię, aby stworzył taki mit.
Coś, co pozwoliłoby mu osiągnąć sukces i przebić się w dzisiejszych czasach, jest naturalny talent, z jakim Diego już przyszedł na świat. To coś wrodzonego, czego nie da się wytrenować. Miał 3-4 lata, biegał z pierwszą piłką między śmieciami, a ludzie już zwracali na niego uwagę, bo kontrolował ją w szalony sposób. „Patrzcie, biegnie magiczny dzieciak”. Diego też stał się produktem świata, z jakiego się wywodzi, czyli z ekstremalnej biedy. To miało gigantyczny wpływ psychologiczny na niego i kształtowanie jego charakteru. Ale powiedzmy, że kiedy mam sobie to jakoś wyobrazić, przenieść w czasie, widzę jego karierę w XXI wieku. Gdyby Diego Maradona urodził się 30 lat temu, byłby dzisiejszym Leo Messim, po prostu. Najprawdopodobniej, bo spotkałby się ze znacznie większą opieką oraz świadomością. Byłby pod większą ochroną społeczeństwa i klubu. Usłyszałby lepsze porady od otoczenia. Nie jest powiedziane, że nie przeginałby z jedzeniem, narkotykami i alkoholem, ale szanse na uniknięcie tego byłyby znacznie większe.
Co było najbardziej emocjonujące w całym procesie tworzenia książki „Maradona. Ręka Boga”? Jakie momenty zapadły w pamięć najbardziej? Czy to była podróż do jego początków, do tej skrajnej biedy Villa Fiorito i odkrywanie jego korzeni?
Jedną z najlepszych rad, jaką otrzymałem, kiedy zacząłem prowadzić materiał badawczy i pracować nad książką, były słowa mojej argentyńskiej koleżanki: „Nie zrozumiesz Diego, jeśli nie poznasz tej mizerii, z jakiej wyszedł i nie przyjedziesz do Villa Fiorito. Nie ma na to szans”. Aby zrozumieć życie biednych ludzi stamtąd, ich cierpienie, pobudki i podejście do życia, trzeba to zobaczyć na własne oczy. Rzeczywiście to mną wstrząsnęło. Tamta dość długa podróż przez nędze była najmocniejszym etapem powstawania książki, kiedy poznawałem jak żyją tam ludzie, z czym się mierzą na co dzień, jakie mają wewnętrzne kody i zachowania. To jak osobne państwo w państwie, jak zupełnie wydzielony świat pozbawiony prawa, wyłączony z jurysdykcji Argentyny. Tam nie sięgał świat rządzących czy celebrytów. To skrawek o własnych, wewnętrznych zasadach, na swój sposób mafijny w tym sensie, że niektóre zasady z zewnątrz wydawały się dziwne, ale dla wszystkich tam były zrozumiałe. Mogłeś łamać prawo, ale dla społeczeństwa postępowałeś zrozumiale. Walczyłeś o przetrwanie i to nie było nic złego.
Tam zrozumiałem, że Diego wychodząc z tego świata, zabrał ze sobą wszystkie zasady postępowania, które pozwalały przetrwać. To go naznaczyło. On nie chciał się od tego nigdy odcinać, czuł się nierozerwalnie związany ze swoją przeszłością. Czuł się reprezentantem tej nędzy. Kiedy przyleciał do Neapolu, zobaczył odbicie swojego dzieciństwa i to pozwoliło mu wyzwolić tak wiele motywacji w tamtym miejscu. Zobaczył Villa Fiorito w Neapolu, gdzie rządziła Camorra, gdzie dotykasz świata mafijnego z własnymi specyficznymi regułami gry. Diego to rozumiał, każde miejsce ma swoje określone kody zachowania, do których musisz się dostosować. Wyszedł z takiego świata. Tam na przykład rządzi bardzo silne uczucie takie jak przywiązanie do siebie, wręcz plemienne, którego nie można rozerwać. To ma zupełnie inną moc niż zwykłe znane nam słowa o lojalności. Dlatego właśnie Neapol wręcz go beatyfikował, używając terminów kościelnych. Uczynili z niego świętego, bo zobaczyli, że facet z drugiego końca świata jakby wychował się u nich. I tak powstał Święty Maradona, tak zrodził się jego kościół. Stał się prawie tak ważną postacią jak San Gennaro, czyli patron Neapolu. Ale to nie byłoby możliwe przez samą grę w piłkę, to właśnie powiązanie z korzeniami Maradony i zrozumienie tego świata, w którym tak dobrze się odnalazł.
Gdyby nie trafił w pewnym momencie do Neapolu, jego mit nigdy nie byłby tak silny.
W powstawaniu jego mitu Neapol odgrywa kluczową rolę, ale na to że nie zapomnimy o Diego, miał również gigantyczny wpływ Meksyk w 1986 roku. Mundial totalnie zdominowany, spersonifikowany przez Diego Maradonę od pierwszego meczu do finału. Wszystko kręciło się wokół niego. Nie było jeszcze takiej dominacji mistrzostw świata. To był jego wierzchołek, szczyt geniuszu, jaki oglądaliśmy. Każdy mecz był zjawiskowy, a później ten z Anglią oraz finał dodały im mocy. To też szczególny wątek, aby zrozumieć relacje Diego Maradony z własnym krajem i Argentyńczykami, gdzie jego fenomen jest największy. Kiedy wygrał tamtem mundial, Diego stał się inkarnacją całego argentyńskiego ludu. Wrócił do Buenos Aires i kiedy podniósł Puchar Świata ponad tłumy w pałacu prezydenckim Casa Rosada, jakby oczyścił cały kraj ze smutku. To był strasznie trudny czas dla Argentyńczyków po latach brudnej wojny, represji wojskowych, dyktatury wojskowej, ośmieszenia, wojny o Malwiny albo Falklandy jak kto woli. I po tym wszystkim Diego wraca jako król świata. Argentyńczyk, który ma świat u stóp. I daje ten puchar Argentynie przechodzącej w demokrację, wychodzącej z ciemnych wieków, nareszcie z jakimś poczuciem wolności i godności. To zostało nierozerwalnie powiązanie z uwolnieniem argentyńskiej polityki, z oswobodzeniem kraju, z wyzwoleniem społeczno-kulturowym i z geniuszem Diego Maradony.
Myślisz, że w jakimkolwiek innym kraju byłoby możliwe założenie jego oficjalnego kościoła, zarejestrowanie go, utrzymywanie przez tyle lat? Czy to tylko ten argentyński mistycyzm pozwolił na takie rzeczy?
Interesująca kwestia, chociaż podobny kościół powstał też w Neapolu, ale też pamiętajmy, że wielu Włochów wyemigrowało do Argentyny do Buenos Aires. Wywodzą się z włoskich rodzin i to u nich widać bardzo mocno po stylu bycia. To kraje powiązane. Cały ten mistycyzm i religijność to fenomen argentyński w kraju, gdzie mieli bardzo negatywną historię polityczną oraz ekonomiczną. Politycy i reżimy przez wiele lat to była okropność. I nagle dostali tam jakiś powód do dumy, najbardziej eksportowego Argentyńczyka w historii. Argentyna jest państwem katolickim, ale w tym latynoskim sensie, gdzie religia jest mocno oblepiona wierzeniami i mistycyzmem. Nie powiedziałbym, że to kościół instytucjonalny, tylko bardziej zjawisko wiary, może trochę instynktownej i prywitywnej. Lud, który potrzebuje wierzyć w coś boskiego. Diego stał się dla nich wyrazem cudu, namacalnym połączeniem z niebiosami, poprzez swoją rękę Boga.
To prawda, że w pewnym momencie Diego próbował zatrzymać wydanie twojej książki? Że zabiegał o jej zatrzymanie, później próbował ją deprecjonować, do tego namawiał wszystkich, aby przestali o nim opowiadać. W skrócie: chciał Ci utrudnić pracę.
Przeprowadzenie śledztwa przy tej książce było wymagające. Kiedy angielskie wydawnictwo poprosiło mnie o napisanie jej, zgodziłem się na konkretnych zasadach. Oprócz bycia autorem, jestem przede wszystkim dziennikarzem śledczym z ponad 30-letnim doświadczeniem i wspaniałym czasem w Financial Times. Powiedziałem od razu: słuchajcie, nie interesuje mnie stworzenie książki, która będzie jakąś hagiografią. Chcę opowiedzieć o blaskach i cieniach życia Diego Maradony. Pokazać to, co najbliższe prawdzie. Z szacunkiem dla Diego, ale też z szacunkiem do prawdy, inaczej to byłaby strata czasu. Poświęciłem temu projektowi mnóstwo czasu i uważam, że dotknąłem najlepszych, najbliższych źródeł. Mogłem sobie na to pozwolić, bo przez wiele lat pracowałem również w Argentynie jako dziennikarz. Stworzyłem tam sieć kontaktów, oni mieli swoich znajomych znajomych i tak krok po kroku zbliżałem się do centrum świata Diego Maradony. Kiedy wydano pierwszą wersję książki po angielsku, Diego zareagował słowami, że to same kłamstwa. Podejrzewam, że nawet jej nie czytał, po prostu jak zwykle usłyszał od kogoś, że pokazuje ciemną stronę, więc tak zadziałał jego mechanizm obronny. Wygrażał rozmówcom, zakazywał niektórym wypowiadać się o jego życiu. Tam wypowiadały się naprawdę znane nazwiska, część z nich pozostała jednak anonimowa, aby chronić ich po tym, co opowiedzieli.
Finalnie Diego nie zrobił nic szczególnego. Nie podjął żadnego konkretnego działania, bo wiedział, że to była porządna robota. Wręcz w wywiadzie po kilku miesiącach potwierdził mnóstwo wątków, których początkowo się wypierał. Jego biografia miała różne wydania, bo ewoluowała z czasem na bazie historii, dlatego teraz wydajemy ją ponownie, także w waszym kraju w Polsce. Cały czas powstają nowe rozdziały i nowe spojrzenia. Rzeczywiście swego czasu Diego próbował ją nieco dyskredytować, ale bez skutku, bo została wydana w wielu krajach i wywołała konkretne zainteresowanie. To akurat zdanie czytelników, nie moje, ale uważają, że to jedyna poważna, prawdziwa biografia o Maradonie. Bez kolorowania. Przede wszystkim jest obiektywna, dobrze przygotowana, powiedziałbym, że bardzo anglosaska. Jestem w połowie Brytyjczykiem i muszę powiedzieć, że mamy tradycję pisania naprawdę rzeczowych, dobrze wykonanych biografii, w które wkładasz lata pracy, mnóstwo podróży i długo pracujesz nad efektem. Brytyjskie dziennikarstwo, a zwłaszcza takie wydawnictwa jak Financial Times, jest bardzo profesjonalne. To zachowanie najwyższych standardów. Nie jesteśmy tabloidami ani surowymi pismakami, nie poszukujemy sensacji. Co do profesjonalizmu tej książki nie mogę sobie nic zarzucić.
Miałeś możliwość poznać Diego twarzą w twarz, porozmawiać szczerze i spędzić z nim więcej czasu?
Kiedy pracowałem nad książką i prowadziłem swoje badania, spotkałem się z Diego Maradoną 6-7 razy i pamiętam je doskonale. Zarówno w Argentynie, jak i Europie, bo Diego mnóstwo podróżował. Raz można go było złapać w Paryżu, raz w Neapolu, innym razem na Oksfordzie czy w Londynie na obiekcie Chelsea. Opowiadam o tym trochę w książce z takiej osobistej strony, ale to był czas funkcjonowania pod bardzo dużą presją. W ciągłym napięciu, jakbym chociaż odrobinkę wchodził w realia życia Diego. Byłem młodszy i nie chcę wchodzić w szczegóły, ale skończyłem tamten czas pisania książki wręcz wycieńczony. To było męczące doświadczenie fizycznie i psychicznie. Nie miałem już więcej sił. I jestem pewien, że już nie powtórzę nigdy takiego rytmu, zwłaszcza mając trochę więcej lat. Diego w tamtym czasie reagował, czasem chciał się spotykać, mam z nim złe i dobre wspomnienia.
Na przykład opiszę jedno, kiedy w Londynie spotkaliśmy się z Diego oraz jego menedżerem Guillermo Coppolą i Gianluką Viallim, który w tamtym momencie grał w Chelsea. To była końcówka XX wieku. Spotkaliśmy się w znanej restauracji w centrum Londynu, w swoim czasie była ulubioną księżnej Diany, więc miała świetną sławę. Jedliśmy kolację, piliśmy, a ja miałem wydrukowane pierwsze egzemplarze książki, które pokazałem Diego. On spojrzał na nie z uśmiechem, ale nie zainteresował się specjalnie, trochę przeczytał Guillermo, kilka fragmentów wyłapał Gianluca, a Diego miał już wtedy swój świat. Był już w nocnym rytmie, rozpędzał się i to nie mógł być jego ostatni przystanek. W głowie miał tylko, co się będzie działo. Wypił już trochę i zaczynał być Maradoną. Coś, co pamiętam dokładnie, to dwie kelnerki, które nas wtedy obsługiwały. Jedna była Angielką, druga pochodziła z twojej części Europy, bardzo możliwe, że była właśnie Polką. Obie były bardzo miłe, wyedukowane, świetnie ubrane – standard restauracji był po prostu wysoki. Diego zaczął być dla nich wyjątkowo znieważający, obraźliwy. Ujmę to tak: ty i ja wiemy, że w dzisiejszych czasach to byłoby absolutnie niedopuszczalne i nie skończyło się tylko tego wieczoru. Czułem się z tym bardzo źle, one podobnie.
Przyszedł moment, że zjedliśmy i Diego już wyznaczył kierunek: teraz ruszamy do klubu nocnego i wymienił konkretną nazwę w centrum. To była znana dyskoteka, ale powszechnie skojarzona z narkotykami i zabawą na całego. Ja wtedy podziękowałem i powiedziałem, że w tym momencie mój wieczór się kończy. Pamiętam go jednak ze szczegółami i to był jeden z tych dni, kiedy nie lubiłem spędzać czasu z Maradoną. Wychodziła ciemna strona jego charakteru. Wtedy spotykały się diabły, które nosił wewnątrz siebie i diabły zewnętrzne popychające go do zabawy poprzez sławę, pieniądze, możliwości. Bywał arogancki na tyle, że nie dało się go znieść. Ale też znam go dobrze z sytuacji, kiedy dla ludzi biednych miał serce jak na dłoni. Był gotów oddać wszystko, co miał, dosłównie ostatnią rzecz. Kiedy spotykał się z ludźmi z dołu, oglądaliśmy jego najlepszą wersję.
Myślisz, że jakaś gwiazda będzie w stanie urosnąć do rozmiarów Diego Maradony? I mieć taki wpływ na życie społeczno-kulturalne jak on? Czy przez zmianę czasów to jednak niemożliwe?
Osobiście, jeśli mam odpowiadać jako autor i dziennikarz po napisaniu wielu różnych książek biograficznych, powiedziałbym, że nie. Pisałem biografie Cristiano Ronaldo i Leo Messiego. Nie ma na świecie celebryty o takiej rzeszy fanów w social mediach jak Portugalczyk. Jest numerem jeden. Messi ma ich trochę mniej, ale to też szalony poziom. Ich żywoty jednak nie zbliżają się w poziomie do dramy Diego, tragikomedii jaką przeżył, mitu i legendy jaką stworzył i nadal jest. Książka to nie tylko momenty magii na boisku, tylko tragikomiczne życie poza boiskiem. Telenowela, opera mydlana, jaki piłkarz na świecie mógłby sobie wyobrazić taki pogrzeb jaki miał Diego Maradony? Jakby cały kraj żegnał Evitę Peron. To miało taki rozmach, że Tim Rice i Andrew Lloyd Webber powinni o nim stworzyć kolejne dzieło. Zresztą „nie płacz za mną, Argentyno” jakby było o nim. Ani dziś, ani nikt 10 czy 20 lat temu nie miał takiego pogrzebu jak Maradona. To fenomen argentyński, ale to się już nie powtórzy w świecie piłki. Maradona zawsze będzie niepowtarzalnym zjawiskiem. To jak nasi dziadkowie i pradziadkowie opowiadający o wojnach światowych, mając nadzieję, że nigdy się nie powtórzą, ale chcą, aby poznać ich historię i pamiętać o nich. W historii Maradony było dosłownie wszystko, dlatego ekscytuje nie tylko fanów piłki nożnej. Jego osobowość na swój sposób była kompletna pod względem dramaturgii, dlatego czytając moją książkę, nie możesz się wynudzić.
Jak opisałbyś relacje między Messim a Maradoną?
Na przestrzeni lat w ogóle nie mieli żadnej relacji. W pewnym momencie nie mogliśmy powiedzieć, że byli przyjaciółmi czy dobrymi znajomymi. Na pewno mieli taki bliższy, piłkarski kontakt, kiedy Diego Maradona został selekcjonerem i prowadził reprezentację podczas mundialu w 2010 roku. To była poniekąd relacja ojca i syna, relacja trudna, w pewnym sensie delikatna. Obaj mieli do siebie szacunek, pewną czułość, ale taką niełatwą jak czasem między ojcem i synem. Leo jednak patrzył na niego jak na wzór i chciał go naśladować na boisku. Kiedy zaczął błyszczeć w Barcelonie jako 16-latek, dostał telefon od Diego z Buenos Aires, który obejrzał jakąś powtórkę Barcelony i chciał mu pogratulować. Wtedy Messi mocno to przeżył, to był dla niego specjalny dzień. Świat usłyszał trochę anegdot oraz ich wspólnych historii, lecz Messi ma swoje, spokojne życie, jest zupełnie innym człowiekiem. Problemem dla niego stało się to, że nie wygrał mundialu i już zawsze będą go na tym tle rozróżniać z Diego. Bo myślę, że moment na to już przeminął. Messi nie podniósł na placu w stolicy Pucharu Świata, Maradona – tak.
Ostatnio przeczytałem takie zdanie katalońskiego trenera: Anglicy mają pieniądze, Hiszpanie ideę. A tobie do czego bliżej, bo obcujesz z oboma światami.
Mam tatę Brytyjczyka i mamę Hiszpankę, więc zawsze byłem bardzo bikulturalny. Kocham futbol, grałem w niego od małego, chciałbym wrócić na stadion, ale zawsze interesowało mnie jeszcze coś więcej. Ten aspekt polityczny, kulturowy i społeczny futbolu. On w Argentynie, ale tak samo w całej Ameryce Łacińskiej, jest znacznie bardziej kompletny i ciekawszy, nierozłącznie powiązanie z historią i polityką. Anglia ma swoje aspekty kulturalne i społeczne, ale nie w takim stopniu. Polityka jest mocno rozdzielona z piłką. Jako że studiowałem nauki społeczne i socjologię, to takich wątków szukam najwięcej w swojej pracy. Myślę, że w tym masz odpowiedź, dlaczego więcej w życiu pisałem o hiszpańskim i latynoskim futbolu. To jest bogactwo historii z przełożeniem na codzienne życie.
>> Kup nową edycję książki Jimmy'ego Burnsa o Diego Maradonie <<