W wieku 22 lat patrzył na świat z pozycji Chrystusa z Rio. Jego buty wylicytowano za dwa miliony euro. Dziś leżą w Muzeum Niemieckiego Futbolu w Dortmundzie. Kilka kilometrów od nich przedwcześnie dogasa kariera ich dawnego właściciela.
Nie można swojej karierze zrobić nic gorszego, niż zacząć ją od strzelenia decydującego gola w finale mundialu. Mario Goetze miał 22 lata, gdy wiedział, że choćby już nigdy nie rozegrał w życiu żadnego meczu, zawsze będzie wymieniany jednym tchem z Helmutem Rahnem, Gerdem Muellerem i Andreasem Brehmem. Gdy Niemcy zdobywali mistrzostwa świata, zawsze ostatni mecz wygrywali jedną bramką, co sprawiało, że każdy finał miał swojego jednego bohatera. Symbol pamiętany przez pokolenia. Goetze nie był najlepszym piłkarzem kadry Joachima Loewa ani najlepszym piłkarzem tamtego mundialu, ale zawsze będzie się kojarzył z najważniejszym momentem całej generacji. Jego buty z meczu z Argentyną wylicytowano za dwa miliony euro. Dziś leżą w Muzeum Niemieckiego Futbolu w Dortmundzie. Kilka kilometrów od nich od sześciu lat dogasa kariera ich dawnego właściciela. Mario Goetze, który całkiem serio wyglądał kiedyś na niemiecką odpowiedź na Lionela Messiego, jest w teoretycznie najlepszym wieku dla piłkarza. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że od finału na Maracanie to już bardziej były piłkarz. Nawet jeśli wciąż ma tylko 27 lat.
PRZECIĘTNY TURNIEJ
Pytanie, czy od finału na Maracanie, czy też mecz z Argentyną był już ostatnim błyskiem dogasającej gwiazdy. A właściwie, czy w ogóle można powiedzieć „mecz z Argentyną”? Może chodziło tylko o ten jeden moment przyjęcia piłki podanej przez Andre Schuerrlego i strzał z woleja? Już wtedy wybranie Goetzego przez FIFA zawodnikiem meczu oceniano jako kontrowersyjne, widząc w tej roli bardziej Bastiana Schweinsteigera, czy Jerome'a Boatenga, który rozegrał mecz życia. Wielki moment Goetzego nastąpił pod koniec turnieju, którego właściwie miał być przegranym. Zaczynał w podstawowym składzie, ale gdyby po wymęczonym awansie do ćwierćfinału Loew nie wymienił go na Miroslava Klosego, raczej nie byłoby ani zwycięstwa nad Francją, ani rozbicia Brazylii. Nie było przypadkiem, że w półfinale nie podniósł się z ławki nawet na chwilę i że w finale wszedł dopiero w 88. minucie. Goetze w Brazylii rzadziej grał, niż nie grał. Aż do ostatnich siedmiu minut wydawało się, że to będą w jego wykonaniu kolejne po Euro 2012, na którym rozegrał dziesięć minut, rozczarowujące mistrzostwa. Słowa, jakie skierował do niego Loew, wpuszczając go w finale na boisko - „Pokaż światu, że jesteś lepszy niż Messi” - dziś brzmią absurdalnie, ale po prawdzie już wtedy były tylko prostym zabiegiem motywacyjnym.
SYN PROFESORA
Tak nie musiało być. A Goetze nie musiał być najbardziej nielubianym piłkarzem swojego pokolenia. Jego początki zapowiadały zupełnie inny rozwój wydarzeń. Był złotym dzieckiem typowym dla własnej generacji. Chłopakiem z dobrego domu. To nie była kolejna historia o człowieku, którego piłka ocaliła przed biedą, patologią i narkotykami. Jego ojciec jest profesorem uniwersyteckim. Rok przed narodzinami Goetzego dostał posadę na Uniwersytecie Yale. W 1995 roku z całą rodziną na dwa lata wyemigrował do Houston. Goetze od począku obecności w świecie piłki potrafił się wysłowić i zachować w towarzystwie. Już od pierwszych lat kariery sprawiał wrażenie nad wyraz dojrzałego i świadomego. Takiego, któremu nie miesza w głowie to, ze wszystko przychodzi mu łatwo. Że już w wieku 14 lat grał w młodzieżowej reprezentacji Niemiec. Że dwa razy przyznawano mu Złoty Medal Fritza Waltera dla największego talentu w kraju. Że zawsze przesuwano go do starszych roczników, bo na swoje był zbyt dobry. Że był najmłodszym powojennym strzelcem gola dla seniorskiej reprezentacji i drugim wśród najmłodszych debiutantów w kadrze RFN po Uwem Seelerze. Wszystko zapowiadało, że w genialnym pokoleniu akademii i reformy szkolenia w niemieckiej piłce, on będzie najgenialniejszy.
NIEMIECKI MESSI
Ostatnia dekada nauczyła, że znakomitą formę osiąganą u Juergena Kloppa trzeba dzielić przez dwa. Nie każdy, kto u tego trenera gra znakomicie, rzeczywiście jest znakomitym piłkarzem. Klopp zrobił piłkarza europejskiego formatu z Kevina Grosskreutza. Bez dzisiejszego trenera Liverpoolu nie mogła się odnaleźć cała zgraja piłkarzy, którzy szli z nim aż do finału Ligi Mistrzów. Od Nevena Suboticia, przez Jakuba Błaszczykowskiego, po Shinjiego Kagawę. Goetzego też można by wrzucić do tego worka. Ale to nie była zbiorowa iluzja. W młodym Goetzem zakochał się nie tylko Klopp. Zakochał się Loew, który pierwszy raz widział go już w finale Euro U-17 w 2009 roku i który tłumaczył dziennikarzom, że nie trzeba mieć na koncie 50 meczów w Bundeslidze, by trafić do jego kadry. Trzeba jednak mieć talent Goetzego. Ale przecież zakochał się też Pep Guardiola. Inaczej nie dałby się przekonać działaczom Bayernu Monachium, że nie trzeba startować w wyścigu po Neymara, skoro można mieć Goetzego. A Loew, Guardiola i Klopp nie daliby się oczarować przeciętnemu piłkarzowi.
Z dzisiejszej perspektywy można już o tym zapomnieć, ale porównania do Messiego nie wzięły się wtedy znikąd. Były ze wszech miar uzasadnione. Guardiola zbudował wielką Barcelonę wokół błyskotliwego i kreatywnego Argentyńczyka, którego trudno było przypisać do jakiejkolwiek pozycji. Kolejną wielką drużynę miał budować wokół błyskotliwego i kreatywnego Niemca, którego trudno było przypisać do jakiejkolwiek pozycji. U Kloppa Goetze zaczynał, rywalizując z Błaszczykowskim o miejsce na prawym skrzydle, ale kończył, po transferze Kagawy do Manchesteru United, już jako ofensywny pomocnik. Wydawał się naturalnym kandydatem, by być Messim Bayernu. Fałszywą dziewiątką, wokół której kręci się wszystko.
POBYT GORSZY NIŻ LICZBY
Gdy patrzy się na jego bilans w Monachium, wydaje się, że zbiorowe odczucie o tym, że Goetze nigdy nie zafunkcjonował poza Dortmundem, jest krzywdzące. W debiutanckim sezonie strzelił piętnaście goli. Tyle, co w najlepszym sezonie w Borussii. Dorzucił do tego jedenaście asyst. To nie są statystyki niewypału transferowego. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że w początkowej fazie sezonu leczył kontuzję. A jednak liczby w tym wypadku rozmywają obraz. Bayern w tamtych rozgrywkach do tego stopnia dominował w Niemczech, że prawie wszyscy w drużynie strzelali więcej, niż przyzwyczaili. Guardiola nigdy nie przestał w Goetzem widzieć ekskluzywnego, ale jednak rezerwowego. W sześciu półfinałach Ligi Mistrzów tamtej epoki Goetze uzbierał łącznie pięćdziesiąt minut. Gdy gra zaczynała się toczyć na serio, Niemiec siedział na ławce. A nie po to wydaje się 37 milionów, co było w tamtym momencie najwyższą kwotą, jaką zapłacono kiedykolwiek za niemieckiego piłkarza, by wygrywać Bundesligę. Nie, Goetze nigdy nie dotarł do Monachium, nawet jeśli liczby nie wyglądają tak tragicznie. I nawet jeśli był jedynym piłkarzem, który pomiędzy 2011 a 2016 rokiem zawsze kończył sezon jako mistrz Niemiec.
SYMBOL POKOLENIA
Być może jeszcze gorsze niż to, co się z nim stało w Bayernie pod względem piłkarskim, było to, jak ten transfer wpłynął na jego wizerunek w Niemczech. Z sympatycznego młodego chłopaka, żywego sreberka, któremu chce się kibicować, przekształcił się z czasem w zjawisko na pograniczu Justina Biebera czy Tokio Hotel. Popularne, dające się świetnie monetyzować, przyciągające sponsorów, ale jednak podejrzane dla każdego, kto już może legalnie kupić piwo. Związek z modelką, która jako 15-latka dawała się fotografować na imprezach z gitarzystą Tokio Hotel, by nadać rozpędu karierze. Rozpoczęcie kariery w Bayernie od sprowokowania kary finansowej za udział w konferencji prasowej w koszulce z logo Nike, choć klub miał podpisaną umowę z Adidasem. Wywiady sugerujące zblazowanie. A przede wszystkim transfer, który w pewien sposób zjednoczył przeciwko niemu całe Niemcy.
Ciekawa jest dynamika zachowań społecznych przy różnego rodzaju transferach. Robertowi Lewandowskiemu nikt nigdy nie zarzucał niczego w tej kwestii. Manuel Neuer miał ciężko u kibiców Schalke i Bayernu, ale przekonał jednych i drugich. Reszta kraju niespecjalnie się nim przejmowała. Mats Hummels podpadł tylko w Dortmundzie, ale też nie na tyle, by nie dało się go wytłumaczyć. Goetze przyszedł na świat w Bawarii, spał w pościeli z herbem Bayernu, miał na ścianach plakaty z Bastianem Schweinsteigerem. To powszechna wiedza. A jednak jego transfer z Borussii do Bayernu w jakiś sposób zabolał wszystkich. Klopp mówił, że gdy się dowiedział, myślał, że ma zawał. Inni nie reagowali aż tak emocjonalnie, jednak nagle na większości stadionów zaczęto na Goetzego gwizdać. Stał się symbolem pokolenia jeszcze zanim strzelił najważniejszego gola tej generacji.
TĘSKNOTA ZA TYPAMI
Niemcy są zakochani w piłkarzach, których nazywają „typami”. Albo „ulicznymi grajkami”. Synonimami typów były te wszystkie niemieckie zakapiory jak Stefan Effenberg, Mario Basler, Oliver Kahn, Matthias Sammer, Lothar Matthaeus. „Typy” są groźne. Nie płaczą. W jakiś sposób oddają stereotyp męskości rozumiany jako Bogusław Linda z „Psów”. „Uliczni grajkowie” trochę się od nich różnią. Są chłopakami z podwórka. Mogliby wbijać tyczki chmielu w sąsiednim gospodarstwie, ale akurat grają w wielkich klubach. Rzucą czasem coś przaśnie zabawnego, typu „każdy czasem drapie się po jajkach”, jak Lukas Podolski, gdy zapytano go o słynne nagrania Loewa. Albo jak Thomas Mueller, z którym chciałoby się pójść na piwo. Już gracze pokroju Philippa Lahma czy Manuela Neuera mają trudniej, by rozkochać w sobie Niemców, bo wprawdzie są liderami, ale mówią o „płaskich hierarchiach”, uważają, by nikomu nie podpaść i zawsze zachowują się profesjonalnie. Przypominają roboty zaprogramowane na sukces. Goetze był jednak reprezentantem jeszcze nowszego pokolenia, tego z początku lat 90. Piłkarzy sprawiających wrażenie, że są zafiksowani na punkcie sukcesu finansowego, celebrytów, zmanierowane gwiazdeczki. To, jak Goetze odwrócił się na pięcie do klubu, w którym się wychował i któremu niepytany przysięgał wierność, było zapalnikiem niechęci całej społeczności kibicowskiej do tego rodzaju piłkarzy.
Z perspektywy czasu wydaje się, że Goetze tego nie uniósł. Że choć sprawiał wrażenie, że wszystko spływa po nim jak po kaczce, w rzeczywistości nie spływało. W głębi duszy chyba zaczęło mu przeszkadzać w grze, że zawsze będzie tym nielubianym. W Monachium nigdy nie uznali go za swojego, bo dusza kibica wbrew pozorom jest w wielu klubach bardzo podobna. Nawet jeśli działa mechanizm „nasz Murzyn jest zawsze biały”, nie zawsze wszystko przykryje. Kahna taka sytuacja by nakręciła. Do Neuera by nie dotarła, bo potraktowałby ją jako szum przeszkadzający w karierze. W przypadku Muellera wszyscy krytycy stwierdziliby po czasie, że nie sposób się na niego gniewać. A Goetze ani nie przerobił tej niechęci w paliwo do sukcesu, ani nie potrafił odsunąć jej na bok. Zwłaszcza że powrót do Borussii wcale nie poprawił jego postrzegania wśród kibiców. A wszelkie aktywności społeczne i charytatywne akurat w jego przypadku nic nie zmieniają.
EMIGRACJA RATUNKIEM
Dobiega końca już czwarty sezon, odkąd Goetze wrócił do Borussii Dortmund. W żadnym nie grał choć w połowie tak dobrze, jak wtedy, gdy miał 20 lat. Walczył z problemami zdrowotnymi, przez które przybrał na wadze. Stracił dawną dynamikę. Lucien Favre trochę przywrócił go w zeszłym sezonie do żywych, jednak nawet jeśli Goetze grał u niego często, drużyna zwykle wyglądała lepiej, gdy już Szwajcar go zdejmował i wpuszczał Paca Alcacera. Przy Erlingu Haalandzie, Julianie Brandtcie, Thorganie Hazardzie i wszystkich tych błyskotliwych zawodnikach dortmundzkiej ofensywy, Goetze nie ma już czego szukać. Borussia nie przedłuży z nim kontraktu. Nie tylko dlatego, że nie potrzebuje go piłkarsko, ale też dlatego, że bohater mistrzostw świata i Justin Bieber niemieckiej piłki musi zarabiać zgodnie ze swoim statusem. A na boisku już tego nie uzasadnia.
Na angaż w klubie podobnej klasy sportowej, co Borussia Dortmund, Goetze w tym momencie nie ma szans. Przymierzało się go wcześniej do Herthy Berlin, czy do Bayeru Leverkusen. Wydaje się jednak, że jedyne, co mogłoby uratować jego karierę, to zmiana środowiska na takie, w którym byłby po prostu piłkarzem, nie symbolem. W którym nie będzie wywoływał żadnych skojarzeń, nikt nie będzie pamiętał, jak grał kiedyś i jak się zachował względem Borussii. W którym będzie po prostu jednym z 200 zawodników z najwyższej ligi. Wreszcie do kraju, w którym nie wygrał jeszcze wszystkiego. Nie ma jednak pewności, że to zadziała. Może się okazać, że talent stulecia niemieckiego futbolu przejdzie do historii jako ten, którego kariera trwała tylko cztery lata. Widocznie, gdy w wieku 22 lat ma się świat u stóp, trudno jeszcze do czegokolwiek się zmotywować.
