Na festiwalu w Wenecji obyło się bez niespodzianek i bez zaskoczeń. David Fincher dostarczył do konkursu kawał solidnego kina akcji z Michaelem Fassbenderem w roli głównej. Jego Zabójca właśnie trafia na Netflix.
Materiał pierwotnie ukazał się we wrześniu 2023 roku
Jak wygląda dzień z życia seryjnego zabójcy? To ciągnące się w nieskończoność czekanie. To przemożna, dokuczliwa nuda. Zanim opuszek palca wyląduje na spuście, trzeba wszystko pieczołowicie zaplanować. Zabójca odlicza więc czas, jest aptekarski w każdym ruchu, choć ręka swędzi, a adrenalina gra w żyłach. Niełatwo wczuć się w jego położenie, przełączyć na tryb ciągłej gotowości, ale oto, co ma dla nas David Fincher – ćwiczenia z cierpliwości.
Film otwiera zatem scena, która przeciąga zwolnienie spustu; ostateczne wyjście pocisku z lufy. Fincher z premedytacją odwleka ten moment. Podczas gdy w tego typu opowieściach wszystko zwykle dzieje się w mgnieniu oka, on daje sobie czas, spowalnia akcję, zanurza się w materialnym szczególe. Do zabijania, jak twierdzi bohater, potrzebna jest pewna logistyka: najpierw trzeba wymierzyć odległość strzelającego od celu przez oko lunety, rozłożyć karabin na odpowiedniej wysokości, stanąć wygodnie, przykręcić tłumik, zerknąć na zegarek z pulsometrem i uspokoić oddech. W międzyczasie dopada go gonitwa myśli. Bohater przerabia w głowie scenariusz, parokrotnie jego umysł zbacza na wątki poboczne, monologuje – na przykład – na temat tego, ile McDonaldów jest w stolicy Francji. Bardziej niż o zabijaniu, jest to scena o zabijaniu nudy. Nomen omen do żadnego zabójstwa nie dochodzi. Tytułowy Zabójca pudłuje. Nigdy w karierze nie miał takiego momentu, jak dotąd był skuteczny w stu procentach – same złote strzały. To zły znak, niepokojący symptom.
Zabójca stołuje się w Maczku...
Tym razem Fincher bierze na warsztat komiks Alexisa Matza Nolenta i Luca Jacamona. Wyjątkowość Zabójcy bierze się w dużym stopniu z narracji bazującej na wewnętrznym monologu bohatera. Nie jest istotne, jak ma na imię. Liczą się myśli, które chodzą mu po głowie w trakcie zlecenia. Fincher, idąc za pierwowzorem, zaprasza do wejścia w jego umysł. Przez cały seans rozbrzmiewa z offu niekończąca się paplanina. Bohater przegaduje świat sam ze sobą – mnoży bon moty, frazesy, złote myśli – a zarazem nie wygląda wcale na faceta, który wyrzuca z siebie słowa jak z karabinu. Patrząc z zewnątrz, przypomina raczej mruka, odzywa się z rzadka, nic go nie wyróżnia. Niepodobny jest do nikogo. Może to być każdy lub nikt. Tematem Zabójcy są nie tylko mordy, lecz również żywot anonimowego everymana.
Fincher pokazuje też tytułowego kilera jako faceta w ciągłej delegacji. Narrator przemieszcza się z miejsca na miejsce, jest w ciągłym ruchu. Działa jak automat: kończy fuchę, pakuje manatki i znika bez śladu. Chwilę później jest już w innym miejscu. Jednego dnia Paryż, następnego Dominikana, stamtąd prosto na Florydę, do Nowego Orleanu i Cleveland. Bez przerwy myli tropy. Kupuje używany samochód ze zmienionymi tablicami, wyrabia fałszywe paszporty, przebiera się, chowa w tłumie, likwiduje kolejne cele. I tak bez końca. Na nic innego nie ma czasu. Ani na spokojny posiłek, ani żeby dobrze się wyspać. Jeśli jedzenie, to na wynos coś z Maczka. Niedostatki snu wynagradza drzemka w ciągu dnia.
...i słucha The Smiths
Nie jest żadną niespodzianką, że to świetnie zrobione kino i pod względem artystycznym, i pod względem rzemiosła filmowego – mamy w końcu do czynienia z fachurą jakich mało. Fincher wciąga widza w swoją grę, umiejętnie podsyca napięcie montażem, dba o odpowiednie tempo, które jest tempem myśli bohatera, a jednocześnie snuje tę opowieść z dystansem. Jednym z powtarzających się w filmie żartów są przeboje The Smiths, które okazują się być numerem jeden na playliście tytułowego kilera. To najchętniej wybierany przez niego podkład muzyczny pod zlecenia. I am human and I need to be loved – śpiewa Morrissey, gdy iglica uderza w spłonkę i cel dostaje kulkę. Biorąc te wszystkie sugestie pod uwagę, Zabójca może sprawiać wrażenie historii wieloznacznej i przewrotnej, ale w rzeczywistości jest dość prostym kinem zemsty. Kiedy sytuacja wymyka się bohaterowi spod kontroli, postanawia zaspokoić żądzę odwetu na tych, którzy go wpienili. To ni mniej, ni więcej, cała historia. I to właściwie jest, do pewnego stopnia, rozczarowujące.
Fincher przyzwyczaił nas w kinie do poczucia, że to, co widzimy na ekranie, niemal zawsze ma drugie dno; że zawsze coś czai się pod spodem. Kino jako zabawa w łamigłówki? Nie tym razem. Spośród dawnych, pokręconych fabuł w stylu Fight Clubu, historię z Zabójcy wyróżnia to, że da się ją, paradoksalnie, opowiedzieć w jednym zdaniu: bohater postanawia się zemścić na swoich pracodawcach, którzy po nieudanej robocie postawili na nim krzyżyk. Wszystko wyrysowane prawie że od ekierki; wszystko idzie jak po sznurku. Historia ma klasyczny i aż nadto zgodny z prawidłami gatunku przebieg – podzielona została na kilka precyzyjnie odmierzonych części, na każdy rozdział przypada jedno zadanie do odhaczenia. Fincher sam zresztą zdaje się miejscami grać w gatunkowe bingo, chodzi mu z grubsza o to samo, co innym: schemat samotnego mściciela i nakręconą w kilku płynnych ujęciach scenę mordobicia. Zabójcę, wbrew pozorom, niewiele różni od Johna Wicka. To wzorcowy, acz koniec końców zwyczajny akcyjniak. Dostajesz to, czego się spodziewasz.
Tym, co wynosi Zabójcę ponad przeciętność, jest rozbrzmiewający z offu monolog bohatera. Jego mantrą, powtarzaną do znudzenia, jest fraza: Przewiduj. Nie improwizuj. Empatia to słabość. Słabość to wrażliwość. Nie ma oczywiście w tym nic wyjątkowego, te dyrdymały służą tylko ukojeniu i uwzniośleniu faceta, który popadł w stres i przepracowanie. Na dłuższą metę nic z tego typu wymówek nie będzie, człowiek samego siebie nie oszuka. Po wszystkim bohater dochodzi do wniosku, że wybrał mało ciekawy zawód. Jeśli nie znosisz nudy, to nie jest praca dla ciebie – udziela widzom radę. Jednym słowem: żmudna, mało romantyczna robota.
Komentarze 0